Do słuchania:
Republika, Halucynacje, Nowe Sytuacje 1982
Republika, Lunatycy, Nowe Sytuacje 1982 (przynajmniej ja tego słuchałem przy pisaniu ponizszego tekstu
)I tak właśnie było. Obudził ich ból. Pozlepiami mieszczaniną błota i zakrzepłej krwi długo leżeli jęcząc. Po jakimś czasie Wacław zdobył się na odwagę i jęcząc doczołgał się do kuzyna padając wycięczony obok. Przechylili się na bok patrząc na siebie.
Trudno było powiedzieć, który wyglądał gorzej. Popuchnięci i zakrwawieni. Nikt nie napalił w piecu i w izbie ziąb był. Przyciągnęli koce i zarzucili na siebie. Jak tylko poczuli trochę ciepła obaj usnęli. Każdy śnił sny straszne, szarpany dalej przez psy czy bity do nieprzytomności.
Tkwili tak obaj w majakach i koszmarach to szamocąc się zaplątani w brudne koce to chciwie łapiąc każdą chwilę snu. Nie widzieli, że co kilka godzin do izby wchodził Marian, bez słów kucał przy nich i patrzył. Minęło wiele godzin nim doszli do siebie, obu trawiła gorączka, obaj słabi byli jak koty parchate.
Noc była albo i wieczór, bo za brudnymi oknami ciemno było, kiedy Dominik znalazł siły żeby usiąść i oprzeć plecy o zimną ścianę obory.
Siedział tak powoli odzyskując czucie w ciele. Dopiero chwilę potem zauważył ze jest sam. Wacława nie było.
Wte i wewte wzrokiem przeczesywał izbę, kiedy spostrzegł błyski bladego światła w szybie okna. Zajęło chwile nim zdołał wstać podpierając się na wszystkim na czym podeprzec się mógł. Plecami oparty o ścianę doczłapał w końcu do drzwi i pchnął je z trudem. Plac pokrywał mrok, ale w jednym z rogów dostrzegł 2 postacie skulone przy ogniu.
Owinieci w koce przy ognisku siedzieli Józek i Wacław. Ogien odbijał się błyszcząc w zapuchniętych oczach Wacława. Żaden nie poruszył się nawet, kiedy Dominik dowlókł się w końcu do ognia i z jękiem padł między nimi.
Duży przyjrzał mu się uważnie. Milczeli dłuższy czas. Obaj kuzyni chcwie chłonęli ciepło bijące od ognia. A gorąc walił okrutny bo w solidnym palenicku tkwiły żarząc się solidne kawały nasączonego jakimś paskudstwem podkładu kolejowego. Ogień bił jasny a powietrze wypełniał charakterystyczny, słodkawy zapach.
- Przez ból i mękę czujecie teraz bardziej Duży zdawał się mówić bardziej do siebie niż do nich. Wypowiadał słowa z powagą jak ksiądz odprawiający modlitwę zapamiętajcie to, ten zapach, ten ból, szum drzew, ciepło na twarzy , zimny powiew w plecy. Teraz czujecie bardziej. To ważne.
Słowa te brzmiały dla nich jak żywcem wyrwane z majaków, z których przed chwilą się obudzili.
Józek wstał, otrzepał spodnie na tyłku.
-jeszcze jedno... jutro czeka was ta sama próba. I pojutrze też. I potem znowu. Aż miszcz uzna, że starczy.
Odwrócił się, pochylił głowę i odszedł w ciemność. Było mu smutno. Wiedział, że tak trzeba. Wiedział, ze ktoś to musi robić, że to konieczne. Ale i tak było mu smutno.
Przypomniał sobie siebie parę lat temu i makabryczne 3 tygodnie. Wiedział, że narodził się wtedy na nowo. Wiedział, że tak trzeba, ale i tak trudno było o tym myśleć.
Ufał Marianowi i jak miszcz szczerze wierzył że nim się coś narodzi coś musi umrzeć.
Przyszedł specjalnie po to, żeby powiedzieć im, co ich czeka następnego dnia.
Po to, żeby ich załamać i zostawć na całą noc ze strachem. Żeby nawzajem nakręcali się, żeby strach i zniechęcenie rosło. Żeby czuli się bezsilni, wściekli , bezsilni potem znów bezsilni.
Uczył się tego od Mariana. Jak budzić nadzieję a potem ją odbierać.
Jak zniechęcać, ale zostawiać iskierkę. Jak kazdego dnia gnieść człowieka jak plastelinę wte i wewte. Władza to była okrutna i odpowiedzialność. Wiedział i się jej bał. Czuł że bierze udział w czymś co go przerasta i Bogu dziękował, że miszcz jest w pobliżu.
Noc minęła, dokładnie tak jak przewidział i miszcz i Józek. Kuzyni zasnęli dopiero nad ranem, kiedy ze zmęczenia nie mieli już sił się bać. Przerobili wszystko, od planów: ucieczki, przekupienia, próśb. Obaj nie byli w stanie przejść więcej niż 100 metrów, o ucieczce nie było mowy. W przekupienie czy prośby sami nie wierzyli.
Zasnęli wymęczeni jeden po drugim i obaj doświadczyli tych krótkich szczęśliwych chwil, kiedy to umęczony umysł, przerażony rzeczywistością tworzy na krótko rzeczywistość, w której można się skryć.
Wacław siedział w słońcu na brzegu morza a ciepła woda obmywała mu stopy. Dominik biegał z psem po łące. Im milszy sen tym boleśniejsze przebudzenie. Obudził ich kaszel Dominika, przez sen zachłysnął się skrzepem krwi z nosa i prawie udławił na śmierć.
Było już jasno i obaj siedzieli jak myszy mając głupią nadzieje, że tamci o nich zapomną. Minęło kilka godzin, obrzydliwego czekania, dość, żeby narodziła się nadzieja, że nie przydą. Miszcz odczekał jeszcze pół godziny i posłał po nich.
Jak powiedział Józek- wszystko było tak samo. Może nie do końca.
Bolało o wiele bardziej i od początku. Wszystko wlokło się w nieskończoność i choć tak naprawdę trwało znacznie krócej niż ostatnio dla nich to były wieki.
Tym razem Dominik obudził się dopiero na materacu. Warstwa błota, które na nim w międzyczasie zaschło była tak duża, że nie był w stanie podnieść obolałej ręki. Obok sapał Wacław. Jego ręce były czyste a na łokciu świecił przekrwawiony bandaż. Wacław sapał jak zdychające zwierze.
Tej nocy żaden nie miał siły dojść do ogniska. Józek musiał sam przyjść do nich.
-Zapamiętajcie każdą chwilę. Wasze mięśnie krzyczą bólem. Słuchajcie tego głosu. To bardzo ważne. Jutro chyba czeka was to samo.
Słowo chyba było najważniejsze. Przyszedł tu tej nocy dla tego słowa. Starał się jak mógł, żeby chyba wypadło naturalnie. Tak, jakby się wygadał . Udało się bo pierwszy raz od jego przyjścia na dzwięk magicznego chyba oba zabłocone kształty przebiegł dreszcz. Teraz można było wyjść i pozwolić ziarnu rosnąć. A urośnie, był tego pewny.
Marian wchodził do nich tylko wtedy, kiedy spali. Kilka razy na noc.
Patrzył na nich i uważnie słuchał tego co mamrotali w majakach. Wychodził bezszelestnie zawsze chwile przed tym jak się budzili.
Uczepili się tego chyba tak jak tylko mogli. I mijające godziny czekania budowały w tego małego, drżącego chyba wielkie, solidne i mocarne na pewno.
Marian i jego ludzie rozwalili w drobny pył ich nadzieję zaraz po tym jak tylko uwierzyli ze mają szanse.
Tym razem pierwszy ocknął się Wacław.
Tak minął tydzień, połowa drugiego. Najdłuższy czas w ich życiu. Najstraszniejszy w ich życiu.
Po kilku dniach wszystko zlewało się ze sobą. Sen i jawa, ból i odpoczynek, dzień i noc. Jedli rękoma bezmyślnie wpatrzeni przed siebie zimną papkę podaną w blaszanej, poobijanej misce. Nie odezwali się do siebie od dwóch dni. Każdy zamknął się w sobie telepiąc się gdzieś wewnątrz umysłu, próbując chować między dobrymi wspomnieniami. Z czasem i to niczego nie dawało bo poczucie beznadziei dopadało ich i tam. Ubrania podarły się na nich, tak, że wciąż owijali się brudnymi, zakrwawionymi kocami. Tak mijał ten czas okrutny. Miszcz patrzył z oddali dokładnie na nich czekając czasu. Cierpliwie, z troską, bez litości.
I tak nastał ten dzień to był 10 dzień przygotowań.
Tego dnia miszcz kazał odwiązać Dominikowi lewą rękę. Tego dnia Wacława przybili do palika na sznurze, zamiast powiesić do góry nogami.
Dominik stał tak patrząc niedowierzająco na swoją wolną dłoń. Musiał dostać dwa razy nim zrozumiał, ze tym razem może oddać.
Tego dnia Dominik złamał dwóm z nim ręce. Tego dnia Wacław udusił jednego z psów.
W nocy przyszedł do nich miszcz. Obaj nie mogli zasnąć, podekscytowani tym co się stało.
Przykucnął przy nich i powiedział:
- to dzisiaj, to była nienawiść i zemsta. Na niewinnym psie, na dzieciakach, które mnie słuchały. Tak naprawde to oba byliście wściekli na siebie, nie na nich Obserwujcie siebie jeśli zrobicie to jeszcze raz zaczniemy od początku.
I wyszedł.
Następnego dnia obaj stanęli nieskrępowani. Wacław nie skrzywdził żadnego psa, Dominik nie pobił nikogo, ale i nie dał się nikomu uderzyć. Pod koniec czując, że nie mają szans psy nie podchodziły już do Wacława a i atakujący Dominika stracili zapał.
Przygotowanie skończyło się.
Marian uśmiechnął się paskudnie. Nadszedł czas na prawdziwe szkolenie.