Skocz do zawartości


Zdjęcie

Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
307 odpowiedzi w tym temacie

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
1. skąd Wacław miał w kieszeni sznurek?
2. skąd wiedział jak się bronić?
odpowiedzi poprosze na priva... ciekawi mnie to bardzo... :)
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
odpowiedzi:
KURM:
1) wszyscy w rodzinie Waclawa zawsze mieli przy sobie sznurek. w zasadzie nikt nie wiedzial, dlaczego i po co, ale tak juz bylo. z dziada pradziada wszystkie pokolenia nosily przy sobie sznurek. nosil go ojciec Waclawa, ojciec ojca i ojciec ojca ojca.
Stara przepowiednia glosila, ze kiedys kawalek sznurka uratuje jednemu z rodu zycie, ale tak naprawde nikt w nia nie wiezyl. jedyne wyjasnienie jakie mieli i jakie ich przekonywalo brzmialo:
- jak by kiedy trza butelke piwa abo wina w rzece schlodzic, to taki sznurek jest jak zlazl. nie trz bedzie se recow w zimnej wodzie taplac.

2) tu znowu tajmnica i zabobony jakies. ludzie gadali, ze u Waclawowych od kilku pokolen baby dzieckom nad kolyska jakowes bajdy bajaja,co to o kosach, sierpach, sznurach a i o sekatych kijach opwiadajo. chlopy we wsi gadajo, ze pono w bajdach tych jakowas zakleta sila siedzi i jak sie taki maly czlek tych bajan przez 366 wieczorow nasucha, to w niego takie sily wstepuja i takowych umiejetnosci dzikich nabiera, ze jeszcze zaden takiemu na zabawie w remizie rady nie dal.
nawet jeden profesur ze szkol gadal, ze to pod jakas progowa swiadomosciom sie takie cholerstwo zasadza i do konca dni ze lba wyjsc nie moze.

tak ludzie po wsiach gadali. czy to prawda - sam nie wiem i nie mnie oceniac.

EMERQUE:
Ad. 1. Jako perfekcyjny prawie zabójca zawsze nosi, ot tak po prostu.
Ad. 2. Bo tak naprawdę jest z Burdulaków i nocami ćwiczył to tu tam, bo wiedział, że dziedzictwo Jędzrzeja jest jak choroba genetyczna, nie da się od niej uciec i nadejdzie taki dzień, że rodzina "upomni się" o niego.

GREGBAL:
pytanie pierwsze: od dluzszego czasu z Waclawem nie bylo najlepiej. Moze to byl glos sumienia, ktoremu ciazyly setki prawie-zabojstw... ktoz to mogl wiedziec. Na zewnatrz trzymal sie niezle, ale mimo pozorow bylo coraz gorzej i gorzej... doszlo do tego ze chcial skonczyc ze soba za pomoca prawie-samobojstwa (co wyjasnia skad wzial sie sznurek w kieszeni).
to ostatnie mnie rozłożyło najbardziej :)
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Do rozmowy nie doszło tego dnia. Miszcz gdzieś zniknął wolnym krokiem oddalając się ścieżką w las.
Duży, który kazał nazywać się Józkiem zaprowadził ich do małego budyneczku za salą. Wyglądało to na stara obórkę albo chlewik. Podłogą zaścielała warstwa słomy a w rogu ktoś przygotował dwa stare sienniki i kilka kocy. Całe pomieszczenie było małe – kwadrat jakieś 3 na dwa metry. Ściany pociągnięte wapnem, z pomalowanego wieki temu na różowo sufitu sypały się płaty starej farby. Całość ogrzewał piecyk na węgiel buzujący ogniem blisko materacy. Wokół niego ktoś odgarnął słomę odsłaniając betonową podłogę. Do ściany koło materacy na wysokości jakichś 60 cm przybita była decha. Najwidoczniej spełniała rolę półki, bo stały na niej dwa blaszane, poobijane kubki.
W rogu koło drzwi stało blaszane wiadro, na gwoźdźu nad nim wisiały kawałki podartej gazety.
Zapadł mrok i zawinięci w koce kuzyni siedli przy piecu. Na drzwiach wisiała lampa naftowa. Zapalili ją i postawili na cemencie podłogi między sobą. Jakiś czas wcześniej Józek zniknął gdzieś i zostali sami.
Sami na zasypanym śniegiem wzgórzu byłego PGR Sarapaty. Za oszronionym oknem ciemność opadła już na wioskę i tylko w oddali błyskała w oknach wsiowych niebieska poświata telewizorów. Zmarznięte psy wyły w budach. Na mroźnym wietrze tłukły się drewniane wrota do jakiegoś zabudowania…. Cicho było… cicho, zimno i pusto.
Dominik pomyślał, ze właściwie to powinien się może i bać.
Popatrzył na kuzyna, ale tamten tak samo nie wydawał się wystraszony. Wacław siedział w kucki gapiąc się w ogień w uchylonych drzwiczkach pieca. Wyczuł chyba spojrzenie bo odwrócił się i obaj spojrzeli na siebie. Trzeba było pogadać o tym dniu. Dominik nie wiedział jak zacząć… skąd Wacław umie się tak bić? Co obaj tu robią? Co ta za zwariowane stado?
Zaczerpnął zimnego powietrza:
- Skąd do cholery miałeś ten sznurek!? – sam nie wiedział skąd przyszło mu do łba to pytanie.
Wacław uśmiechnął się…
- To część próby była, ty byłeś na środku ale i ja wtedy byłem sprawdzamy.- pokiwał głową smutno.
- Ty, kuzyn!! – Dominik tracił powoluchno tak zwana cierpliwość - może jaśniej co? To mnie tam chór chłopięco - żeński próbował zaciukać nie ciebie!!!
- To nie był mój sznurek – Wacław mówił spokojnie – wyczułem go w kieszeni ja cie otoczyli. Wcześniej go nie było, jak Marian mnie odprowadzał na bok musiał mi go wsunąć w kieszeń kurtki. Niczego wcześniej tam nie było, pamiętam.
Dominik zamilkł a jego oczom ukazał się cały idiotyzm ich sytuacji. Wywiezieni w cholerę jakimś wrakiem z dwoma wariatami przechodzą testy z użyciem sznurka!
- Ty lepiej sprawdź czy ty niczego nie masz po kieszeniach – mruknął Wacław.
- Eee… - wymamrotał Dominik błądząc rękoma po kurtce, która był przykryty – niby co bym miał mieć kurwa mać: bukiecik storczyków czy gipsowego krasnala? A może…. –zamilkł nagle wyczuwając w wewnętrznej kieszeni jakiś kształt.wacław poderwał się widząc jego wzrok.
Dom inik sięgnął do kieszeni. Oczywiście nie był to ani bukiecik storczyków ani gipsowy krasnal. Dominik wyciągnął z kieszeni mały, metalowy przecinak.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
a przecinak, po co im przecinak???
na priva proszę. pamietajcie, ze po cześci kreujecie tą historie....
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Przeszukali wszystkie kieszenie. Nic więcej – tylko mały, metalowy, oobijany przecinak.
- Mam nadzieje, ze nie będzie trzeba tym nikomu niczego wykłuwać… - wymruczał Dominik – co my z tym z zrobimy?
- Obawiam się ze chodzi tym razem o ciebie – Wacław wydawał się pewny tego co mówi - kiedy znalazłem sznurek w swojej kieszeni to ja musiałem go użyć, żeby nas wyciągnąć z tego gówna. Przecinak był w twojej kieszeni. To twoja historia.
Zamilkł i zapatrzył się w ogień.
- Nie do końca – Dominik uderzył go w ramię – ostatecznie od sznurka zależało życie nas obu.
- Fakt… - skrzywił się Wacław.
Znowu zapadła cisza. Jeden patrzył w ogień a drugi bawił się obracając w dłoniach przecinak.
- to było jeszcze za dzieciaka – mówiąc Wacław wciąż gapił się w ogień - jestem od ciebie trochę starszy to pamiętam lepiej… nasze matki ćwiczyły ten układzik w parku. Pamiętam, ze miałem jakieś 6 lat – ty cztery i pół. Lubiłem siedzieć i patrzeć jak to robiły. Jechały z nami za fosę, tam gdzie były krzaki i ćwiczyły ze sobą. Potem pozwalały mi próbować. Byłem gówniarz i nieszczególnie mi to wychodziło, ty byłes jeszcze za mały. Może dlatego nie pamiętam.
- Przecież nasze matki nie były Parciankami!! Spoza klanu, zresztą to kobiety! – Dominik jakoś nie potrafił wyobrazić sobie matki kopiącej z wyskoku…
- Nie wiem. Widać twój ojciec jakoś je namówił. Fakt, ze nigdy potem tego nie widziałem do dzisiaj…. Sam nie wiedziałem ze we mnie to tak głęboko siedzi. Za każdym razem, każdym powtórzeniem widziałem przed soba spocone twarze naszych matek. Prawie się rozryczałem.
Coś wewnątrz Dominikowej pamięci zaskoczyło i zaczęło się układać. Nagle pojawił się zapach trawy, ciepło słońca na twarzy i głośny, szczęśliwy śmiech kobiet. Słychać było śpiew ptaków a niebo niebieskie się zrobiło i wielkie.
Chciał tam zostać, ale trwało to tak krótko,. Już był powrotem w mroźną noc w sarapackiej obórce.
Zasnął jak trzyletnie dziecko na kocu w parku. Śnił o ptakach i trzmielach, kwiatach i mrówkach na dłoni.
Słońce przebiło się przez brudne okno i zbudziło go koło 8-mej. Wyszli za potrzebą, nie przemogli się i nie skorzystali z wiadra. Śnieg topniał. Z falistej blachy dachu ściekały strużki wody. Sople skapywały lśniąc w słońcu.
Było pusto. Gdzie niegdzie przez topniejący śnieg przebijały się plamy jeszcze zmarzniętego błota. Otarli twarze garściami śniegu i mimowolnie ruszyli w kierunku ruin burdulakowego młyna. Tkwił tam po środku jak jakieś, dziwne na przekór wszystkiemu wciąż bijące serce tego miejsca.
Stanęli naprzeciw gapili się z rękoma w kieszeniach.
Od dwóch dni wiele było chwil symbolicznych i ważnych. Kiedy wspomnienia powracały, kiedy rzeczy nieważne ważne się stawały. Wiele tego było a i teraz nagle nadeszła taka. Dziwna i straszna jakaś.
Bo to i zobaczył nagle Wacław jak Dominik to na stary burdulacki komin to na przecinak w dłoni patrzy. Nagle przeskoczył kamień co go od ruin dzielił i dopadł resztek zapiecka, płaskiej płyty z kamieni co to na niej kiedyś w młynie spali. Wacław podbiegł do kuzyna i jak on przyjrzał się płycie.
Niby wszystko w porządku, ale coś tu nie pasowało. Jeden z kamieni nie pasował do reszty a zaprawa wokół jaśniejsza jakaś była i jakby się przyjrzeć odbijała się od reszty.
To było to obaj w tym samym czasie poczuli to samo. Jak potrzeba wydłubania z zęba kawałka czegoś co drapie i doprowadza cię do szału. Spojrzeli na siebie niepewnie.
- Dawaj – zachęcił Wacław.
To mógł być: łom, łomik, brecha, punktak, przebijak, kuty, lany. Cztero, sześciokątny, okrągły z kólkiem albo z trzymaniem. To był mały, metalowy przecinak ślusarski. Pasował dokładnie do przerwy między kamieniami. Zaprawa była słaba i Dominik wygrzebał ją łatwo jak świeżą glinę. Kamień był solidny, siedział w środku głęboko. Wyciągnęli go razem zrzucając obok w błoto. W płycie ziała teraz czarna, groźna dziura. Dominik wsadził tam rękę ze strachem. Wymacał miękki materiał i ostrożnie wyciągnął zawiniątko na zewnątrz.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Stara szmata z frędzelkami. Brudna i lepka. Dominik powoli odwinął materiał i obaj pochylili się patrząc, co jest w środku.
- To była jej chusta – odezwał się Marian za ich plecami. Obaj podskoczyli przestraszeni.
- Czyja? – zapytał Wacław
- Córki młynarza… - Dominik pokiwał głową. Powróciły stare opowieści – Opowiadacz mówił mi w dzieciństwie, że jak Jędrzej na samym początku wszedł do młyna zobaczył, że młynarzówna leży bez życia. Wziął sierp, co w powałę w sieni był wbity i na ruskich poszedł. Podobno wyciął ich wszystkich jak stali a sam się poddał.
- Wiedział, że go znajdą to chustę z niej zdjął, sierp owinął i w piec włożył. Tak było, że wtedy młynarz zapiecek naprawiał to i Jędrzej w dziurę pod kamień sierp wsadził – dodał Marian.
- Ale zaprawa świeża była – ktoś to odkryć wcześniej musiał – Wacław rozgniótł między palcami grudkę gliny.
- W swoim czasie wszystkiego się wywiecie – Miszcz odwrócił się i wyglądało na to, że co miało być powiedziane powiedział.
Kuzyni przyjrzeli się 300 letniemu sierpowi. Narzędzie posmarowane było jakimś tłuszczem to i zachował się metal i rączka wcale nieźle. Chusta gorzej – wzór wyblakł a plamy od tłuszczu i rdzy osiadającej powoli na ostrzu zniszczyły ją prawie doszczętnie.
Dominik przyjrzał się ostrzu.
- To nie leżało tu przez 300 lat. Ktoś go ostrzył setki razy a te ślady to znaki po parowaniu kosy! Pamiętam bo mi ojciec kazał czyścić i ostrzyć sierpy od małego. To dziadostwo nie leżało tu – ktoś to tu podłożył.
Miszcz odwrócił się do nich uśmiechnięty:
- Ja go tylko odłożyłem tam gdzie powinien był leżeć. Sierp leżał pod kamieniem całe te lata, kiedy to Jędrzej po świecie się tułał. Potem jak tylko wrócił strzegł go i jak powiadają, Jaśkowi nakazał na łożu śmierci sierp wziąć i młyn spalić. Tako i tamten uczynił.
Dominik podniósł sierp i przetarł ostrze zniszczoną chustą. Słońce zatańczyło na ostrzu.
- Straszna to rzecz – mówił z powaga Marian patrząc na błyski stali – od niego się całe burdulactwo zaczęło. To on krew przelał pierwszy.
Przez pokolenia jeden za drugim następcy za pas go chowali i siła krwi ten sierp przelał.
- Ja tego z opowieści Mnichowych nie pamiętam – Dominik wydawał się zdziwiony – czy tobie się czasem nie miesza z mieczem ?
- Mieczem? – Miszcz fuknął zagniewany – cała ta historia z mieczem to tylko idiotyzmy dla durnych Parciaków. Miecz Jędrzej przywiózł, ale oni on ani inni nigdy nim nie władali. Ważny on bo to symbol, ale nie tak się znajduje Następnego.
- Dobra, a może tak powoli i tycio bardziej zrozumiale? – Wacław dotychczas nie wdający się w rozmowę stracił cierpliwość – Ja nie jestem Parciak i może już czas wyjaśnić czemu niby mieszkam w stodole i dłubie przecinakiem w kupie gruzu?
Miszcz popatrzył na niego i pojął ze czas już najwyższy prawdę wyłożyć bo i obaj zdawali się być na nią gotowi, spojrzał na Dominika:
- Twój ojciec umarł i nikogo nie wyznaczył. Przy świadkach miecza ci nie dał i słowem nie ręczył. Tałatajstwo parciakowe ze wszystkich dziur wylazło i z kosami się na ciebie zasadziło. Jednegoś ubił i jako świniaka na ćwiartki porżnął a potem obaj ogłosiliście turniej na wiosnę. Pewnie za namową jakiegoś durnego Opowiadacza.
- a ty jesteś Miszcz Marian, ten co to wyżyna naszych… mnie oszczędziłeś przez układ z moim ojcem - Dominik był szczerze zdziwiony maranową znajomością faktów.
Miszcz uśmiechnął się. Dominik wziął głęboki oddech i wypowiedział to do czego szykował się odkąd zobaczył Mariana:
- I chcesz przejąć miecz. No i masz szczęście bo ja ci go zamierzam bezproblemowo przekazać. Załatwimy to tak, zawieziesz mnie do domu a ja ci go dam i po sprawie. Wiesz jak jest, ze mnie żaden Parciak. Nie mogę się doczekać żeby wrócić do normalnego życia….
Przerwał mu śmiech Miszcza
- Do normalnego życia? A co to znaczy? Będziesz łaził po mieście całe dnie i opowiadał historie studentom? Ty jesteś Parciak i nie masz pojęcia co to jest normalne życie. Normalni ludzie nie tną innych normalnych ludzi na kawałki w celu amatorskiej kremacji. Nie zdziwiło cię aby, żeś człowieka zabił i nie masz wyrzutów? To jest twoja krew. Natura.
- Eeee- Dominikowi zabrakło argumentów - bzdury pleciesz, ja i tak oddam ci miecz!
- A po jaką cholerę mi twój miecz? – Marian ryknął tak, że tamci zamilkli – Jesteście tu po to, żeby przygotowac się do turnieju. Dziś zaczynacie szkolenie. Obaj.
- Ja bym chętnie wrócił do tego momentu, kiedy mówiłem, że nie jestem z Parciaków i nieszczególnie mnie to interesuje…. – wtrącił grzecznie Wacław
- Zostajesz! – warknął groźnie miszcz.
- Zaraz, zaraz – Dominik machając niespójnie łapami zwrócił się do Miszcza – wycieczka krajoznawcza do PGR-u to jedno. Poszamotać się z dzieciakami to drugie, ale całe burdulackie turnieje to nie dla mnie. Ja się wypisuje. Jak to powiedzieć? Nie jestem szczególnie zainteresowany.
Miszcz z niesmakiem pokiwał głową.
- Niestety nieszczególnie macie wybór. Zwołaliście turniej a ja dopilnuję, żebyście wzięli w nim udział. Jak mi który uciec spróbuje, złapie i ubije jak psa.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Polecane do słuchania:
Body Count, Body Count 1992,
Sisters of Mercy, Vision Thing, Vision Thing 1991

Dominik stał na środku placu ze związanymi na plecach dłońmi. Ociekał błotem i sapał. Sapał, bo właśnie Marian zmusił go przeczołgania placu w błocie wte i wewte. Sapał i kaszlał plując błotem.
Zza rogu wyszedł Józek z kilkoma większymi dzieciakami. Dominik naliczył ich pięciu. Nieśli długie, drewniane kije. Otoczyli go. Marian przysiadł na kamieniu i kiwnął do Józka głową. Tamten podszedł bliżej i kiedy spojrzeli na niego powiedział:
- Wiecie, czasami oglądam telewizje i zastanawiam się. Zastanawiam się jakby to było pożyć trochę w takim świecie. Wiecie jak w „ Klanie” albo takie tam. Gdzie wszyscy są mili i szczerzą do siebie mordy. Ale my żyjemy w pieprzonym sarapackim bidulu i nikt nas ani nie lubi ani nie chce. życie nie je bajka. W związku z tym mam osobistą prośbę obyście tymi kijami obtłukli tego szczawia solidnie.

Chłopcy mocniej zacisnęli dwumetrowe kije i podeszli do Dominika.
Opadli go jak głodne psy. Uderzali razem i osobno tłukąc z wielkich zamachów gdzie popadło. Z początku próbował uciekać, ścinać dystans, ale po kilku solidnych razach padł podcięty w błoto.
Tłukli go po plecach, nogach. Czasami Józek wpadał w tłum odciągając tych, co to szałem napadnięci zaczynali kopać leżącego. W powietrzu kipiała wściekłość. Zrywał się i padał. Padał i zrywał. Krew zmieszana z błotem oblepiła mu twarz, ręce…
Dominik postanowił uciec, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Wszystko pulsowało, puchło, rwało i dygotało. Oprawcy zwolnili zmęczeni swoją wściekłością. Józek przerwał i dał im odsapnąć. W tym czasie leżąc bokiem w błocie Dominik próbował odzyskać oddech.
Charczał łykając ściekającą z nosa do ust krew. Udało mu się siąść w błocie plując piachem i krwią. Kilka metrów dalej oparci na kijach gówniarze zbierali siły.
Czuł się jak otoczone zwierze. Nie było w tym strachu, była wściekłość i bezsilność. Marian miał rację, nie bał się.
Stanął wstrząśnięty tym odkryciem. Odwrócił się szukając wzrokiem Miszcza, chciał się do tego przyznać, kiedy tamci dopadli go jeszcze raz. Wydawało mu się, że biją jeszcze mocniej.
Obudził się w błocie jakiś czas później. Był sam. Ktoś podłożył mu pod głowę kawałek deski. Pewnie po to, żeby nie udusił się w błocie. Wstał powoli zataczając się. Nie bolało nic konkretnie. Bolało wszystko. Pojedyncze rany, siniaki, krwiaki, obicia w jego głowie zlewały wie w jedną ranę…
Szedł mrucząc do siebie przekleństwa. Szedł celebrując i chowając się przed bólem w każdej odrobinie wściekłości jaką czuł.
Barkiem pchnął wrota do Sali ćwiczeń i wszedł.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Wacław wisiał zawieszony sznurem za nogę u powały. Właściwie nie wisiał a miotał się machając rozpaczliwie wolna noga i rękami. Kręcił się wokół własnej osi sapiąc. Wokół niego krążyły trzy duże psy co chwilę doskakując do niego. Dopiero kiedy podwlókł się bliżej Dominik zauważył, że zwierzaki nie atakuja ani gardła ani karku Wacława. Skaczą na jego plecy. Wacław wił się na linie próbując obrócić się do nich przodem. Nie miał szans bo wciąż któryś z kundli był za nim i doskakiwał kąsając go w tyłek. Parciak przyjrzał się i zobaczył ze z kieszeni kuzyna wystają kawałki kiełbasy. Psy dopadały go gryząc i wyszarpując kiełbasę ze spodni, Wacław szamotał się i odpychał głodne bydlęta zakrwawionymi rękami. Dominik ruszył w jego stronę ale poobijane nogi odmówiły posłuszeństwa i padł na twarz waląc głową w wyłożoną materacami podłogę. Jeden z psów przysiadł na zadzie i zaciekawiony spojrzał na nową ofiarę. Był wilczurowaty, zarośnięty i duży. Oblizał bliznami pokryty pysk i podbiegł do Dominika. Tamten miał już tylko siłę, żeby podnieść do góry głowę. Pies pochylił się i wąchając ostrożnie dotknął mu policzka mokrym nosem.
- Wal się na ryja!! – wycedził przez zaciśnięte zęby Dominik i zamachnął się , że by kopnąć psa z całejk siły w brzuch. Efekt był żałosny - porażony bólem opadł w bezruchu z otwartymi ustami. Znudzony tym przedstawieniem pies odszedł do reszty.
Po jakimś czasie psy zżarły całą kiełbasę i odeszły w róg sali ganiać za własnym ogonem, obśliniać materace, drapać się i oblizywać przeróżne części ciała.
Fala bólu powoli minęła i Dominik nie ruszał się próbując utrzymać ten stan tak długo jak się tylko da. Amplituda wachnięć Wacława wygasała i skrzypnięcia belki powały na której wisiał były coraz to cichsze. Jeszcze chwila i słychać było tylko dzwięk opadających nieregularnie z Wacława kropli krwi.
Zapadał powoli w mgłę, niebyt, ból odpłynął gdzieś i był szczęśliwy. Nie trwało to długo bo nagle w mroku który go spowił zabrzmiał stanowczy głos Mariana:
- dobra, na dziś starczy. Zabierzcie ich, niech pośpią.
- Wymyć ich Miszczu? – to musiał być głos Józka.
- nie, niech śpią we krwi i błocie. Tak się mają obudzić. To ważne.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Do słuchania:
Republika, Halucynacje, Nowe Sytuacje 1982
Republika, Lunatycy, Nowe Sytuacje 1982 (przynajmniej ja tego słuchałem przy pisaniu ponizszego tekstu :) )


I tak właśnie było. Obudził ich ból. Pozlepiami mieszczaniną błota i zakrzepłej krwi długo leżeli jęcząc. Po jakimś czasie Wacław zdobył się na odwagę i jęcząc doczołgał się do kuzyna padając wycięczony obok. Przechylili się na bok patrząc na siebie.
Trudno było powiedzieć, który wyglądał gorzej. Popuchnięci i zakrwawieni. Nikt nie napalił w piecu i w izbie ziąb był. Przyciągnęli koce i zarzucili na siebie. Jak tylko poczuli trochę ciepła obaj usnęli. Każdy śnił sny straszne, szarpany dalej przez psy czy bity do nieprzytomności.
Tkwili tak obaj w majakach i koszmarach to szamocąc się zaplątani w brudne koce to chciwie łapiąc każdą chwilę snu. Nie widzieli, że co kilka godzin do izby wchodził Marian, bez słów kucał przy nich i patrzył. Minęło wiele godzin nim doszli do siebie, obu trawiła gorączka, obaj słabi byli jak koty parchate.
Noc była albo i wieczór, bo za brudnymi oknami ciemno było, kiedy Dominik znalazł siły żeby usiąść i oprzeć plecy o zimną ścianę obory.
Siedział tak powoli odzyskując czucie w ciele. Dopiero chwilę potem zauważył ze jest sam. Wacława nie było.
Wte i wewte wzrokiem przeczesywał izbę, kiedy spostrzegł błyski bladego światła w szybie okna. Zajęło chwile nim zdołał wstać podpierając się na wszystkim na czym podeprzec się mógł. Plecami oparty o ścianę doczłapał w końcu do drzwi i pchnął je z trudem. Plac pokrywał mrok, ale w jednym z rogów dostrzegł 2 postacie skulone przy ogniu.
Owinieci w koce przy ognisku siedzieli Józek i Wacław. Ogien odbijał się błyszcząc w zapuchniętych oczach Wacława. Żaden nie poruszył się nawet, kiedy Dominik dowlókł się w końcu do ognia i z jękiem padł między nimi.
Duży przyjrzał mu się uważnie. Milczeli dłuższy czas. Obaj kuzyni chcwie chłonęli ciepło bijące od ognia. A gorąc walił okrutny bo w solidnym palenicku tkwiły żarząc się solidne kawały nasączonego jakimś paskudstwem podkładu kolejowego. Ogień bił jasny a powietrze wypełniał charakterystyczny, słodkawy zapach.
- Przez ból i mękę czujecie teraz bardziej – Duży zdawał się mówić bardziej do siebie niż do nich. Wypowiadał słowa z powagą jak ksiądz odprawiający modlitwę – zapamiętajcie to, ten zapach, ten ból, szum drzew, ciepło na twarzy , zimny powiew w plecy. Teraz czujecie bardziej. To ważne.
Słowa te brzmiały dla nich jak żywcem wyrwane z majaków, z których przed chwilą się obudzili.
Józek wstał, otrzepał spodnie na tyłku.
-jeszcze jedno... jutro czeka was ta sama próba. I pojutrze też. I potem znowu. Aż miszcz uzna, że starczy.
Odwrócił się, pochylił głowę i odszedł w ciemność. Było mu smutno. Wiedział, że tak trzeba. Wiedział, ze ktoś to musi robić, że to konieczne. Ale i tak było mu smutno.
Przypomniał sobie siebie parę lat temu i makabryczne 3 tygodnie. Wiedział, że narodził się wtedy na nowo. Wiedział, że tak trzeba, ale i tak trudno było o tym myśleć.
Ufał Marianowi i jak miszcz szczerze wierzył że nim się coś narodzi coś musi umrzeć.
Przyszedł specjalnie po to, żeby powiedzieć im, co ich czeka następnego dnia.
Po to, żeby ich załamać i zostawć na całą noc ze strachem. Żeby nawzajem nakręcali się, żeby strach i zniechęcenie rosło. Żeby czuli się bezsilni, wściekli , bezsilni potem znów bezsilni.
Uczył się tego od Mariana. Jak budzić nadzieję a potem ją odbierać.
Jak zniechęcać, ale zostawiać iskierkę. Jak kazdego dnia gnieść człowieka jak plastelinę wte i wewte. Władza to była okrutna i odpowiedzialność. Wiedział i się jej bał. Czuł że bierze udział w czymś co go przerasta i Bogu dziękował, że miszcz jest w pobliżu.
Noc minęła, dokładnie tak jak przewidział i miszcz i Józek. Kuzyni zasnęli dopiero nad ranem, kiedy ze zmęczenia nie mieli już sił się bać. Przerobili wszystko, od planów: ucieczki, przekupienia, próśb. Obaj nie byli w stanie przejść więcej niż 100 metrów, o ucieczce nie było mowy. W przekupienie czy prośby sami nie wierzyli.
Zasnęli wymęczeni jeden po drugim i obaj doświadczyli tych krótkich szczęśliwych chwil, kiedy to umęczony umysł, przerażony rzeczywistością tworzy na krótko rzeczywistość, w której można się skryć.
Wacław siedział w słońcu na brzegu morza a ciepła woda obmywała mu stopy. Dominik biegał z psem po łące. Im milszy sen tym boleśniejsze przebudzenie. Obudził ich kaszel Dominika, przez sen zachłysnął się skrzepem krwi z nosa i prawie udławił na śmierć.
Było już jasno i obaj siedzieli jak myszy mając głupią nadzieje, że tamci o nich zapomną. Minęło kilka godzin, obrzydliwego czekania, dość, żeby narodziła się nadzieja, że nie przydą. Miszcz odczekał jeszcze pół godziny i posłał po nich.
Jak powiedział Józek- wszystko było tak samo. Może nie do końca.
Bolało o wiele bardziej i od początku. Wszystko wlokło się w nieskończoność i choć tak naprawdę trwało znacznie krócej niż ostatnio dla nich to były wieki.
Tym razem Dominik obudził się dopiero na materacu. Warstwa błota, które na nim w międzyczasie zaschło była tak duża, że nie był w stanie podnieść obolałej ręki. Obok sapał Wacław. Jego ręce były czyste a na łokciu świecił przekrwawiony bandaż. Wacław sapał jak zdychające zwierze.
Tej nocy żaden nie miał siły dojść do ogniska. Józek musiał sam przyjść do nich.
-Zapamiętajcie każdą chwilę. Wasze mięśnie krzyczą bólem. Słuchajcie tego głosu. To bardzo ważne. Jutro chyba czeka was to samo.
Słowo „chyba” było najważniejsze. Przyszedł tu tej nocy dla tego słowa. Starał się jak mógł, żeby chyba wypadło naturalnie. Tak, jakby się wygadał . Udało się bo pierwszy raz od jego przyjścia na dzwięk magicznego „chyba” oba zabłocone kształty przebiegł dreszcz. Teraz można było wyjść i pozwolić ziarnu rosnąć. A urośnie, był tego pewny.
Marian wchodził do nich tylko wtedy, kiedy spali. Kilka razy na noc.
Patrzył na nich i uważnie słuchał tego co mamrotali w majakach. Wychodził bezszelestnie zawsze chwile przed tym jak się budzili.
Uczepili się tego „chyba” tak jak tylko mogli. I mijające godziny czekania budowały w tego małego, drżącego „chyba” wielkie, solidne i mocarne „na pewno”.
Marian i jego ludzie rozwalili w drobny pył ich nadzieję zaraz po tym jak tylko uwierzyli ze mają szanse.
Tym razem pierwszy ocknął się Wacław.
Tak minął tydzień, połowa drugiego. Najdłuższy czas w ich życiu. Najstraszniejszy w ich życiu.
Po kilku dniach wszystko zlewało się ze sobą. Sen i jawa, ból i odpoczynek, dzień i noc. Jedli rękoma bezmyślnie wpatrzeni przed siebie zimną papkę podaną w blaszanej, poobijanej misce. Nie odezwali się do siebie od dwóch dni. Każdy zamknął się w sobie telepiąc się gdzieś wewnątrz umysłu, próbując chować między dobrymi wspomnieniami. Z czasem i to niczego nie dawało bo poczucie beznadziei dopadało ich i tam. Ubrania podarły się na nich, tak, że wciąż owijali się brudnymi, zakrwawionymi kocami. Tak mijał ten czas okrutny. Miszcz patrzył z oddali dokładnie na nich czekając czasu. Cierpliwie, z troską, bez litości.
I tak nastał ten dzień – to był 10 dzień przygotowań.
Tego dnia miszcz kazał odwiązać Dominikowi lewą rękę. Tego dnia Wacława przybili do palika na sznurze, zamiast powiesić do góry nogami.
Dominik stał tak patrząc niedowierzająco na swoją wolną dłoń. Musiał dostać dwa razy nim zrozumiał, ze tym razem może oddać.
Tego dnia Dominik złamał dwóm z nim ręce. Tego dnia Wacław udusił jednego z psów.
W nocy przyszedł do nich miszcz. Obaj nie mogli zasnąć, podekscytowani tym co się stało.
Przykucnął przy nich i powiedział:
- to dzisiaj, to była nienawiść i zemsta. Na niewinnym psie, na dzieciakach, które mnie słuchały. Tak naprawde to oba byliście wściekli na siebie, nie na nich Obserwujcie siebie – jeśli zrobicie to jeszcze raz zaczniemy od początku.
I wyszedł.
Następnego dnia obaj stanęli nieskrępowani. Wacław nie skrzywdził żadnego psa, Dominik nie pobił nikogo, ale i nie dał się nikomu uderzyć. Pod koniec czując, że nie mają szans psy nie podchodziły już do Wacława a i atakujący Dominika stracili zapał.
Przygotowanie skończyło się.
Marian uśmiechnął się paskudnie. Nadszedł czas na prawdziwe szkolenie.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Do słuchania:
Chris Rea, Candles, NEW LIGHT THROUGH OLD WINDOWS (1988)


Małe pomieszczenie rozświetlały dwie wysokie świece. Stały w rogach tak, że centrum pokoju skrywał półmrok. Meble były rozsunięte a na środku, na podłodze siedział mężczyzna.
Tkwił tak w bezruchu od pół godziny mrucząc coś do siebie monotonnie. Siedział na płaskich stopach trzymając głowę prosto, z przymkniętymi powiekami. Naprzeciw niego na zwiniętym w kostkę białym obrusie leżał japoński, krótki sztylet wyciągnięty z pochwy, którą mężczyzna starannie położył obok.
Ognie świec tańczyły na boki rozświetlając masywne kredensy, ciężkie krzesła, wielkie obrazy i grzbiety oprawionych w skóry ksiąg na dębowych półkach. Minął następny kwadrans.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Mężczyzna powoli i spokojnie rozpiął guziki długiego, czarnego stroju, rozsunął poły i podwinął podkoszulkę. Mruknął jeszcze coś do siebie i ostrożnie wziął do ręki sztylet. Pochylił się na bok i podniósł z podłogi przygotowany wcześniej kawałek cienkiego papieru. Powoli i dokładnie owinął w niego nagie ostrze broni tak, że wystawał tylko koniec ostrza.
Skierował ostrze do brzucha chwytając za rękojeść prawą a za papier na ostrzu lewą dłonią. Czubek sztychu przyłożył płasko do lewej części brzucha. I tak siedział.
Każdy oddech był teraz ostatnim, każdy był darowanym i bezcennym. Był spokojny. Przyciągnął do siebie ostrze czując jak przebija skórę. Zatrzymał się tu obserwując jak nagły ból powoli odchodzi. Stróżka krwi spływała powoli po ostrzu, nasiąkał nią papier. Ból odszedł i był gotów. Oddech był spokojny i jednostajny. Poczuł jak energia napływa do barków i ramion. Wiedział, że za chwilę będzie gotów wbić ostrze. Będzie spokojny i gotowy. Rozluźniowy i pewny siebie wziął wdech. Ciało zadrżało szykując się do pchnięcia.
W tym momencie ktoś zapukał do masywnych, ciężkich wrót.
Mężczyzna odsunął ostrze od brzucha i położył powoli na obrusie.
- Tak? – zapytał głośno.
- - Proszę księdza już czas, msza się zaczyna za 5 minut – poinformowała jak zawsze stanowczym głosem siostra Joanna.
- Zaraz będę – odpowiedział spokojnie.
Ksiądz Jerzy poskładał wszystko bardzo szybko. Sztylet schował za księgi, opatrzył prowizorycznie ranę i zapiął sutannę. Nałożył ornat i poszedł odprawić mszę.
Tego dnia kazanie było piękne. Mówił o śmierci, jak ważna i piękna jest, jak bardzo życiem trzeba się do niej przygotować i czekać jej w każdej chwili. Mówił pewnie i ciepło tak, że w oczach starych świeciły łzy wzruszenia i szczęścia. Wydawało się, że ksiądz przeszedł tą drogę już sam po wielokroć.
Msza skończyła się i ludzie powoli wychodzili z kościoła, ksiądz został klęcząc wciąż przed ołtarzem. Minęło parę minut, zapadła cisza, ale kiedy odwrócił się w stronę ław zauważył, że nie jest sam.
W ostatniej siedziały trzy dziwne postacie. Wstał i ruszył w ich stronę.
Był tam stary, ale solidnie zbudowany człowiek w brudnym, wytartym ubraniu gniotąc w dłoniach futrzaną czapę. Starzec uśmiechał się szeroko szczerząc żółte zęby. Obok siedziało dwóch młodych mężczyzn, pokryci warstwą błota owinięci w podarte łachmany. Obaj spali z otwartymi ustami i przechylonymi głowami.
Starzec podniósł się :
- Pochwalony, piękne kazanie.
- Bóg zapłać – odpowiedział ksiądz – witaj miszczu, staram się….
- Widze, że się ksiądz dokładnie przygotowujesz do kazań – mruknął Marian wzrokiem wskazując plamę krwi, która przebiła przez sutanne i wykwitła na białym ornacie Jerzego.
- Staram się Miszczu – powtórzył tamten
Marian spojrzał mu w oczy i nagle spoważniał:
- To bardzo niebezpieczna droga jest, Jerzy… Bardzo poważna jest i wiele ci da, ale uważaj chłopie…. Gdyby co, to wiesz, gdzie mnie szukać…
- Wiem – odpowiedział pochylając głowę.
Dobra - zmienił temat Marian odwracając się w stronę śpiących na ławie – to oni…
- Właściwie nic poza błotem nie widać – szczerze zaśmiał się Jerzy – znalazłeś ich, to dobrze. Jak im idzie?
- To dopiero początek, ale jest jak ma być. Pomożesz mi?
- Obu naraz?
- Nie, rozdzielimy ich… wybierz jednego – powiedział Marian
- Taaa, wielka zabłocona nadzieja Burdulaków – zaśmiał się ksiądz – biorę czystszego heehheehe….
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Do słuchania:
Dave Matthews, Gravedigger, Some... 2003
zdjęcia: [link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]


Rozdzieleni.
Wacław razem z miszczem wyszli z kościoła zostawiając śpiącego w ławce Dominika. Szli powoli bez słów.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Najpierw Marian a zaraz za nim zakutany w podarty, brudny koc Wacław. Ten ostatni bardziej zataczał się niż szedł. Tak dotarli do zabudowań pegeeru. Przed otwartą bramą stała zaparkowana półciężarówka. Miszcz zatrzymał się czujnie przeszukując wzrokiem okolice. Wacław przestał truchtać i znieruchomiał zaniepokojony. Zapadła cisza.
Ze wsi dobiegały tylko czasem poszczekiwania psów. Trwali tak a Marian
Zastygł jak pies gotowy do skoku. Po kilku minutach napięcie zdało się opaść nieco, bo ostrożnie miszcz ruszył przed siebie. Weszli przez bramę. W ich stronę przez plac biegła dwójka dzieci. Zdyszane dopadły ich w końcu z trudem próbując powiedzieć coś Marianowi.
- Spokojnie - powiedział ten – pokażcie po prostu, gdzie na mnie czekają.
Wciąż sapiąc maluchy wskazały jeden z budynków. Jak się okazało była to stara obora – długi budynek z podzielonymi cementowymi ściankami , wąskimi boksami dla świń. Długie na jakieś 150 metrów zabudowanie miało dwa, przeciwległe wejścia. Miszcz zatrzymał się przed jednym z nich, odchrząknął i krzyknął:
- Jestem!! Wyjdźcie!!


*

To było jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu Dominika. Zrzucił z siebie zniszczone resztki ciuchów i wszedł do wanny pełnej gorącej wody. Powoli zanurzył ciało marznące od 2 tygodni. Woda zmieniła się zaraz potem w błotnistą papkę, w której rozpuściło się większość tego co go oblepiało. Zmienił wodę i zanurzył się jeszcze raz. Opuściły go zupełnie siły i momentalnie zasnął. Zerwał się kaszląc wodą. Spod brudu wyłoniły się krwiaki, siniaki, zadrapania. Były tam gdzie się ich przez ból spodziewał. Były też tam gdzie ich nie oczekiwał. Trwało to i trwało nim doprowadził się do porządku, niektóre kłaki włosów musiał powycinać znalezionymi w łazience nożyczkami. Ręce miał poobijane i mimo szorowania szare od brudu.
Po tym wszystkim wyszedł z wanny, wytarł się i ubrał dane przez księdza ubranie.
Ksiądz Jerzy był pół głowy wyższy i dwa razy szerszy w barkach tak, więc koszula sięgała Dominikowi do kolan a płócienne spodnie musiał ściskać w pasie. Tak drobiąc kroczki wyszedł z łazienki, do której momentalnie wpadła siostra Joanna pakując z obrzydzeniem dominikowe brudne ciuchy do plastikowego worka na śmieci.
Wszedł do wskazanego przez siostrę pomieszczenia. Przy stole, odwrócony do niego plecami na krzesle siedział ksiądz Jerzy.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
- Wejdz, na stole jest dla ciebie herbata – powiedział nie odwracając się.
Ksiądz opuścił, rozpiętą, górną część sutanny i siedział nagi do pasa. Pochylony opatrywał ranę na brzuchu. Dopiero teraz Dominik przyjrzał mu się zdziwiony bliżej. Duchowny miał jakieś 45 lat.
Szerokie, umięśnione plecy pokrywał meszek siwych włosów. przez plecy przebiegało kilka paskudnych , długich blizn. Idąc w stronę krzesła Dominik zauważył tatuaż na lewym ramieniu księdza. Dwie kosy na krzyż. Ksiądz podniósł oczy i uważnie przyjrzał się Parciakowi.
- Herbata! – Pokazał mu wzrokiem kubek.
Kubek był gorący i Dominik sparzył usta przy pierwszym łyku. Ciepło spłynęło w dół i ogarnęła go niemoc taka, że zsunął się nieco z krzesła.
Ksiądz skończył opatrunek i włożył powrotem sutannę. Powoli i starannie zapinał guzik po guziku patrząc w tym czasie na młodego.
- Miszcz trzymał cię ze świniami czy włóczył związanego za traktorem – spytał zainteresowany
Chwila minęła nim tamten zrozumiał pytanie:
- Nie, związał sznurami a 4 gnojków codziennie tłukło mnie do nieprzytomności kijami…
- Ciekawe…. – zdziwił się szczerze ksiądz – o tym nie słyszałem. Mocna rzecz… Długo?
- Nie mam pojęcia, a który dzisiaj jest??
- Znaczy długo – zaśmiał się Jerzy. A zaśmiał się tak, że Dominika przeszły dreszcze. Coś było mrocznego w tym człowieku. Twarz pokrywały zmarszczki, a spod siwiejących, krzaczastych brwi świeciły dzikie oczy. Widać w nich było spokój czasami wielki a czasami rodziło się tam zwierze takie, że strach było na niego patrzeć…
Zwierze, tak o nim pomyślał Dominik. Dzikie zwierze, takie, do którego ręki wystawiać nie wolno. Obiecał sobie, ze nigdy nie odwróci się do niego plecami…
- Musiało być ciężko, co? – zapytał zakładając koloratkę.
Dominik pił herbatę. Co ten facet mógł wiedzieć? Czy zrozumiałby, że on umierał przez dwa tygodnie, że chciał umrzeć, że oddałby dusze za zabranie bólu i świadomość, że to koniec. Jakikolwiek on by był…?
Nie odpowiedział, bo nie widział sensu. Skupił się na darowanej chwili z ciepłym kubkiem. Jakby czując, że w każdej chwili do pokoju może wpaść Marian z uzbrojoną w kije bandą.
Ksiądz patrzył na niego z ciekawością. Marian miał racje, w młodym było to coś.
- Głęboka podróż to jeszcze nic – rzekł wreszcie – możesz umrzeć 1000 razy, ale bez świadomości nic ci to nie da. Czy wtedy, kiedy kazali ci słuchać, słuchałeś? Czy kiedy kazali patrzeć, patrzyłeś?
Dominik dalej milczał, ale oczy podniósł na kapłana.
- Nadejdą dni kiedy zatęsknisz za tym…
Młody prychnął herbatą, ale wciąż nie odpowiedział.
- Byłeś na granicy przez długi czas. Kiedy tak idziesz długo, po jakimś czasie jest ci wszystko jedno jak się to skończy. Byle się skończyło. Masz dość zwątpienia i nadziei i tej siły do przeżycia, którą w sobie odkrywasz. Umysł skacze do obrzydzenia setki, tysiące razy po tych samych myślach. Wszystko się zapętla, zaczyna cię dusić. Przeraża cie, że jesteś z tym sam. I przeraża cię to, że odrywasz, że nikt ci w tym nie pomoże i musisz być sam.
Dominik nawet nie wiedział, kiedy popłynęły łzy. Cała ta siła, która kazała mu wytrzymać dwutygodniowy obłęd rozpuściła się w jednym kubku herbaty. Płakał, nie z bezsilności czy cierpienia. Płakał, dlatego, że przeszedł to wszystko sam. Płakał, na wspomnienie tego, co tam daleko w sobie czuł i jakim siebie zobaczył.
Ksiądz patrzył. Ta chwila zawsze go fascynowała, jedna z najprawdziwszych … tak powoli rodzi się człowiek. Jeśli chłopak zapamięta ten dzień i chwile będzie się tak mógł rodzić co dzień.
- skoro jest pustka to nie ma formy, uczucia, postrzegania, pojęć, świadomości; nie ma oka, ucha, nosa, języka – ksiądz mówił powoli patrząc młodemu prosto w oczy.
Dominik zamarł, gdzieś wewnątrz siebie poczuł ze zna te słowa. Słyszał je wiele razy. Nagle znów leżał zakrwawiony w sianie. Wróciła bezsilność i strach, ale teraz nie był sam. Ksiądz ciągnął dalej:
- nie ma widoku, dźwięku, zapachu, smaku, odczucia, tworów umysłu…
Dominik trząsł się powoli dochodząc do siebie. Jerzy odetchnął zadowolony, chłopak pamiętał. Nie wiedział skąd, ale znalazł te słowa w sobie. Nie miał pojęcia, że właśnie je powtarzał im z troską co noc Marian czuwając nad nieprzytomnymi z bólu. Teraz te słowa łączyły ich z tym cierpieniem i czasem. Zawsze będą łączyć….
- popatrz na to inaczej – ksiądz poprawił się na krześle i wyprostował – właściwie nic się nie stało. Jesteś zdrowy, tylko trochę poobijany i zmęczony. Nie ma powodu do chlipania nad sobą. Nikt nie umarł. Weź się w garść.
Dominik przyjrzał się mu ze zdziwieniem. Była w starzejącym się człowieku taka siła i stanowczość.
- Jestem od tego chłopcze, żeby nauczyć cię wagi tego , co robisz, i do czego dążysz - rzekł ksiądz po chwili – wrócimy tam gdzie już byłeś i wiele przeżyjesz jeszcze raz. Choćby po to, żeby pojąć tego wagę i wsiąść na siebie odpowiedzialność.
- Nie mam pojęcia, o czym ksiądz mówi – Dominik czuł się osaczony.
- Zabiłeś człowieka jakiś czas temu. Jesteś tu to zrozumieć i ponieść tego konsekwencje.
- on mnie zaatakował – broniłem się – Dominik krzyczał - nie miałem wyboru.
Jerzy otarł twarz dłońmi, wyglądał na zmartwionego. Westchnął.
- przez pokolenia wierni naukom Jędrzeja przelewaliśmy krew rzadko, bardzo rzadko. Ale i tak zawsze można było tego uniknąć. Nauka nasza zdziczała w chaszczach. Zawiedliśmy. Życie i krew za mało kosztują. Zginęło wszystko, w co nauczyciele wierzyli….
- bzdury… – mruknął Dominik, więcej powiedzieć nie zdołał bo Jerzy cisnął w niego stojącym na stole wazonem. Ręka przecięła powietrze a
uderzony w czoło Dominik z hukiem zwalił się z krzesła. Wazon rozprysł się na kawałki. Młody Parciak leżał na podłodze ściskając krwawiące czoło. Ksiądz stał nad nim, był spokojny. Mówił cichym, głębokim głosem patrząc za okno.
- Te spotkania to nauka. Miszcz kazał mi przekazać ci pewną wiedzę. Nie będziemy dyskutować. Będziesz milczał, chyba, że cie o coś zapytam. W przeciwnym razie odeśle cię powrotem, ale wcześniej rozwalę ci na łbie jeszcze kilka wazonów. To, że nie wolno nam zabijać nie znaczy, ze nie mogę cię wysłać do szpitala, Zrozumiałeś?
Młody pokiwał głową… z trudem wciąż wycierając w rękaw krew podniósł się i siadł powrotem na krześle.
- Na dziś starczy – ksiądz Jerzy nawet na niego nie patrzył - wracaj do młyna. Czekam na ciebie jutro.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Wyszli powoli zasłaniając twarze przed słońcem. Wacław zdążył siąść na pokrytym potłuczoną, czerwoną cegłą placyku przed wrotami do chlewu. Było ich pięciu. Marian stał wyprostowany a jego twarz przyjęła nieznany wcześniej Wacławowi wyraz. Mieszanina odrazy i napięcia. Nie wróżyło to niczego dobrego, więc na wszelki wypadek Wacław szybko, jak tylko potrafił zerwał się na nogi i nie zastanawiając się, czemu schował się za plecami miszcza.
Tamci wyszli na plac i powoli rozstawili się w półkole przed Marianem. W międzyczasie wezwany przez dzieciaki zza roku wypadł Józek z gromadą koło 10 co większych chłopaków. Byli jakieś 50 metrów od nich, kiedy miszcz podniósł dłoń i zakazał im podchodzić.
Na czele tamtych stał wysoki i szeroki w barach mężczyzna. Na oko 60 lat. Mimo wieku stał prosto. Długie i starannie zaczesane loki siwych włosów. twarz ozdabiały gęste brwi i wąsy. Wzbudzał respekt, ubrany w garnitur, ze świecącym na palcu sygnetem. Pozostała czwórka jak on ubrana była w garnitury. Byli młodzi, potężnie zbudowani i z ich twarzy i gestów biła powaga i psie posłuszeństwo dla starszego.
Tamten wyciągnął papierosa, zapalił.
- Oddaj nam go i odjedziemy – powiedział powoli patrząc z zaciekawieniem na miszcza.
- Albo nie znasz zasad, albo nie wiesz gdzie jesteś „synku” – Marian sączył powoli każde słowo.
Na słowo „synku” stojąca z tyłu czwórka poderwała się do przodu. Starszy wstrzymał ich ręką. Zatrzymali się, ale na ich twarzach widać było wściekłość.
- Taaa, no więc to ty jesteś miszcz Marian? Jakoś się spodziewałem kogoś …. większego. Kto by pomyślał, że takim łachmytą straszyliśmy dzieci w kołysce. Jak widzicie, nieszczególnie było się czego bać – to ostatnie skierował śmiejąc się do czwórki stojącej za nim.
Odwrócił się znów do miszcza i zniżając głos syknął:
- Posłuchaj dziadu!! Mam gdzieś gówniane zasady. Przyjechałem po niego bo jest nasz a nie twój. To nie twoja sprawa nie jesteś z naszych!! Zabieramy go…
ł - Nie – Marian powiedział to głośno i tak stanowczo, że tamten zamilkł – młody wezwał was do turnieju na wiosnę i do tego czasu wara wam od niego.
- Jestem Iwan Parciak z mistrz z Pierogów!!! – ryknął tamten a twarz mu naszła krwią – gówno mnie obchodzą jakieś burdulackie bzdury. On jest jednym z nas i z nami pójdzie!!!
Marian machnął ręką w stronę Józka i tamtem podbiegł natychmiast do miszcza.
Józek nachylił się nad jego uchem i dłuższa chwilę szeptał coś gestykulując łapami. Skończył i zastygł patrząc uważnie na miszcza. Marian po namysle pokiwał głową.
Józek wyszedł kilka kroków przed niego i powiedział:
- Ty jesteś Iwan, z Pierogów, a ci czterej to twoi synkowie pewnie. Jak mi wiadomo pięciu ich było. A co się zrobiło z najstarszym? Czy ty aby go nie posłał coby zza węgła syna Antoniego nie siekł? Nieważne zresztą.
Między tamtymi zawrzało. Rwali się do bicia, ale pomni rozkazów starego czekali na przyzwolenie.
Józka widać bawiło to, co się działo, bo splunął pod nogi i ciągnął dalej:
- Z tego co nam wiadomo Iwan z Pierogów miał kiedyś 2 dwóch starszych braci. Jak to z nimi było? Pomarli ze 20 wiosen temu?
Wąsaty milczał, ale jeden z młodych nie zdzierżył i wyrwał się:
- Naszych wujów ten parszywiec wyciął – wskazał milczącego smutno Mariana - W plecy ich ciął! To nie twoja sprawa zawszańcu. Jeszcze słowo a ubiję…
Józek spoważniał na twarzy i podszedł do wąsatego. Obaj byli tego samego wzrostu i postury. Józek pochylił głowę patrząc przez chwilę w oczy starego. Potem zbliżył usta do jego ucha i tak, żeby synowie nie słyszeli szepnął:
- Miszcz Marian kazał mi rzec, że jak nie odejdziecie w tej chwili powie jak to było z waszymi braćmi naprawdę. Kazał przypomnieć, że bez dzieci nikim będziesz. Pomyślcie mistrzu….
I odszedł kilka kroków do tyłu. Stanął koło Mariana i patrzył. Wąsaty stał w bezruchu i widac było, ze zbladł był i uleciało gdzieś to jego dostojeństwo i powaga.

- Spotkamy się tu w pierwsze dni maja. Czekajcie nas. A litości nie będzie- mówił przez zaciśnięte zęby. Odwrócił głowę i warknął na tamtych
- Wracamy.
Tamci rwali się do bitki nie do wracania, ale ostatecznie wymienili się zdziwionymi spojrzeniami i ruszyli za starym do samochodu.
W bramie minął ich dziwny młodzian w zbyt szerokich spodniach i krwi na czole.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Do słuchania:
Isreal Kmamkawiwo'ole, Somewhere over the rainbow & What a wonderfull world


I tak już było. Dzień podzielony między wszystkim, co szykował im Marian a wykładami księdza Jerzego. Kuzyni widywali się rzadko, najczęściej późnym wieczorem, kiedy obaj wycięczeni padali na materace.
Na rozmowy nie było ani czasu ani siły ani ochoty.
Na zmianą chodzili do księdza – Dominik rano, Wacław popołudniu.
Kiedy jeden słuchał opowieści drugi wykonywał zadania nakazane przez miszcza. Walczyć nikt ich nie uczył. A to mieli wykopać dół wielki, a to ciągać po podwórzu kamieniami wypełniony wóz. Innym razem kazał miszcz wielka kłodę drewna drugą na pół chłopa turlać bez przerwy wte i wewte po placu. Lubił Marian siadywać na ten czas na resztkach pieca z ruin młyna i patrzeć. Siedział tak godzinami nie mówiąc nic.
Z pochyloną głową kiwał się lekko i czasem wydawało się , że mruczy coś rytmicznie do siebie, ale słowa żadnego słychać nie było. A tamci ćwiczyli
Mordęga to było wielka bo i potu mnóstwo obaj przelali. Zwłaszcza Wacław, który niezwyczajny był do takiego wysiłku. To i mdlał biedak i wstawał. Ale zdzierżył.
Trudno było, bo i nie raz któryś z chłopaków podchodził i szeptał na ucho co by zrezygnowali albo i uciekli. Kuzyni nie wierzyli słusznie przypuszczając, że tamtych przysłał Józek albo i sam miszcz.
Z księdzem było tak. Już na samym początku nakazał im, co by nawzajem sobie nie mówili czego się dowiedzą.
Obaj kuzyni lubili do niego chadzać, bo chociaż oschły i zawsze złośliwy pozwalał im odpocząć od mordęgi w starym młynie.
Ksiądz Jerzy zaczął od przypomnienia im opowieści o Burdulakach. Znali ją obaj dobrze z relacji Opowiadaczy. Jerzy krzywił się na samo wspomnienie o nich.
Tak minęło kilka dni i kiedy opowieść dotarła do momentu, kiedy Joachim znalazł Parciaków w lesie sarapackim ksiądz Jerzy nagle ją uciął.
- Tyle ci wystarczy- mruknął do Dominika.
Westchnął głęboko i patrząc, jak to on za okno zapytał:
- Powiedz mi, jaka jest różnica między Parciankami a Burdulakami?
Dominik zadrżał zaskoczony pierwszym od kilku dni pytaniem. Gorączkowo szukał odpowiedzi i rzucił to co przyszło mu pierwsze do głowy:
- Każdy Parciak to Burdulak, nie każdy Burdulak to Parciak….
Było to zdanie, które lubił powtarzać jego ojciec. Ksiądz spojrzał i pokiwał głową.
- Tak mawiają Parciaki… tak naprawdę to Parciaki nie mają za dużo wspólnego wspólnego z tym, czego przez lata uczono Burdulaków.
Dominik pokręcił się z zainteresowaniem na krześle. W końcu dowiadywał się czegoś, o czym nie wiedział. Ksiądz ciągnął dalej:
- W porównaniu z tym czego uczył Jędrzej i jego następcy przekaz klanu Parciaków to zdziczałe, prymitywne brednie. Ta rodzina przez ostatnie sto piędziesiąt lat skudliła i zniszczyła sztukę.
Wdeptała ja w błoto i pozbawiła wszystkiego co najwartościowsze. To Parciaki prawie zabiły dorobek Jędrzeja z Sarapat.
Dominik słuchał z otwartymi ustami. Absolutnie nie utożsamiał się z przeszłością rodziny. Od zawsze nazywał Parciakowanie bzdurami, ale słowa księdza sprawiły, że poczuł się nieszczególnie.
Sam Jerzy mówił spokojnie zupełnie nie przejmując się reakcją słuchacza.
- Ze szlachetnej sztuki uczynili narzędzie puste. Nie służy niczemu tylko zła szerzeniu. Przemoc, krzywda, głupota, próżność, wszystko płytkie, głupie, prymitywne.
Dominik ze zdziwieniem uznał, że zgadza się z księdzem w 100 %. To tak jakby słuchał opisu własnej rodziny. Widział przed oczami ojca z wujami rechoczących nad kuflami z piwem. Jakieś dziwne coś kazało mu jednak odezwać się w ich obronie:
- Przecież to tylko machanie kosą – co ma wspólnego z dobrem, złem i takimi tak?
Ksiądz odwrócił się do niego gwałtownie a Dominik ze strachem wzrokiem jął szukać wazonu na stole.
- Jeszcze nie zrozumiałeś, po co tu jesteś?? Głupcze, sam jesteś chory na tą parciakowa zarazę. Musisz pojąć jak wykorzystać konstruktywnie destrukcje, jak przez to kosą machanie nie krzywdzić, jak przez ból siebie zrozumieć. Twoi przodkowie zgubili drogę a ty masz szanse znów ją znaleźć. Gdzie jak gdzie, ale tu się może to znów narodzić.
Jędrzej odkrył jak wielka siła drzemie w chłopie. Czerpał ją z ziemi, z pracy, z bólu i cierpienia. Wiedział sam ile on i jego ludzie mogą znieść i był tą potęgą zafascynowany.
Była pierwotna, była głęboka i straszna, ale jak ja ujawnić piękna była i życie tworzyła. I o to chodziło w jego naukach. Ujarzmiał ja i akceptował. A jak już wściekłość zrozumiesz i się z nią pogodzisz już jej tak samo nie poczujesz…. Parciaki są najgorszą z możliwych kombinacji. Nauczyli się tą siłę odkrywać ale za tępi i straszni byli, żeby nauczyć się z niej dobrze korzystać. Zapomnieli w krzakach nauk Jędrzeja i wszystko szlak trafił.
Nie ma szacunku, nie ma nauki, nie ma modlitwy. Jak stado wściekłych, zdziczałych psów…. Ale ty i tak nic z tego nie rozumiesz, co?
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
- Właściwie – Dominik miał w głosie pretensje, która nawet jego zdziwiła – właściwie nie wiem czemu mnie ksiądz o to wszystko oskarża. Zawsze uważałem to wszystko za idiotyzm. Ojciec, wujowie, kosy i miecz - dla mnie to był dom wariatów. I robiłem wszystko żeby żyć normalnie. Tak właściwie to nie mam pojęcia, o jakiej sile ksiądz mówi…
Pierwszy raz wydało mu się, że w oczach księdza przez chwile widać było cień współczucia. Jerzy przysunął krzesło i zaczął mówić wyraźnie ożywiony.
- Jakiś czas temu na targ do Warszawy jechał autobus pełen Ukraińców. Załadowany po dach ludźmi, torbami pełnimy tałatajstwa. Nad ranem, 30 kilometrów od Warszawy, zmęczony kierowca zasnął nad kierownicą. Zjechał częściowo na lewy pas pod koła wielkiej ciężarówki. Rozpędzony tir zerwał cały lewy bok autobusu otwierając go jak konserwę. Wszyscy, którzy siedzieli najbliżej okna zginęli na miejscu, kierowcy urwało głowę. Autobus zatańczył jeszcze przez chwilę na drodzę, spadł z niej i walnął w drzewo. Zmasakrowane zwłoki i porozrywane torby z wszelkim tałatajstwem leżały na drodze. Wiesz, co zrobili ci, którzy przeżyli.
Dominik drżał słuchając historii. Czuł, że zna odpowiedz, ale trochę się jej bał.
Ksiądz przyjrzał mu się uważnie i powiedział to, czego Dominik się spodziewał:
- Pomodlili się, podzielili uczciwie tym, co zostało po zabitych zabrali lżej rannych, torby i przez grząskie pola ruszyli na przełaj na Stadion do Warszawy.
Patrzyli obaj sobie w oczy a Dominik nie mógł przestać drżeć. Był wściekły, bo nie wiedział, co się z nim dzieje.
- To jest ta siła – ciągnął Jerzy –, która zafascynowała Jędrzeja w człowieku. Siła życia i akceptacja. To takie straszne, okrutne i piękne.
Przemyśl to dzisiaj i spróbuj zrozumieć.
W tym momencie drzwi otworzyły się i do wnętrza, bez pukania weszła siostra Joanna wprowadzając pod rękę, widocznie na siłę, jakąś kobiecinę.
Tamta szarpała się na boki płacząc. Zakonnica z grymasem zniecierpliwienia sprawnie wykręciła jej rękę w łokciu i ciągnąc za włosy pchnęła w stronę księdza.
W ruchach siostry widać było taką pewność że Dominik otworzył z wrażenia usta.
Ksiądz, widocznie przyzwyczajony wstał i podszedł, bo kobiety. Odchylił jej twarz w stronę światła i dopiero teraz Dominik zobaczył paskudne sińce pod jej oczami. Nie była tak stara jak mu się wydawało. Miała młode, ale smutne oczy. Cerę szarą i zniszczoną. Powiedziałby, że ma koło 40 lat, naprawdę miała 30.
Jerzy skrzywił się dotykając paskudnego obrzęku na policzku.
- Kości całe niech siostra przyłoży jej okład. Gdzie jest ten skurwysyn? -
wycedził Jerzy przez zęby.
Kobieta zaczęła płakać:
- Ksiądz Proboszcz da spokój. On tak jak popije to ma, wytrzeźwieje to zrozumie.
- Gdzie ? – warknął.
- Ja tu przyszła się pomodlić a mnie tu siostra z kościoła za kudły przytargała. Czemu?? – głos jej się łamał z wyrzutem patrząc na zakonnice, która bez jakiegokolwiek poczucia winy stała obok wzruszając ramionami ze znudzonym wyrazem twarzy.
- Jak mi nie powiesz gdzie jest wezwę do niego Miszcza Mariana …
Kobieta zbladła i zadrżała. Załamała dłonie a łzy trysnęły jej z oczu.
- Ksiądz tego nie robi!! Ja dzieci mam , jaki by nie był to mój chłop jest a Miszcz jak się za niego weźmie to na zatracenie mi chłop pójdzie…. To ja już powiem, u matki siedzi.
- Dobra. Wracaj do domu. Siostra weźmie śpiwór i pójdzie spać do nich. Jakby my się rozminęli siostra go do chałupy nie wpuści i dzieci pilnuje. A my się przejdziemy, idziesz ze mną – powiedział do Dominika.
Nim wyszli zawołał jeszcze siostrę i szepnął jej do ucha:
- Siostro Jadwigo, jakby przyszedł – niech się siostra miarkuje. Nie wypada, żeby zakonnica dorosłego chłopa na ostry dyżur wysyłała. Parafia ostatnim razem musiała zwracać za taksówkę. A to jest kupa pieniędzy, a u nas dach przecieka i wydatków jest tyle…
Zakonnica kiwała posłusznie głową, ale Jerzy wiedział, że jak przyjdzie, co do czego i tak zrobi swoje.
Westchnął i wyszli…
Była sobota, południe. Furtka zaskrzypiała i weszli na podwórko. Z budy wypadło coś, co teoretycznie było psem i zajazgotało piskliwie. Przystanęli patrząc na kudłate, miejscami wyleniałe coś, co bardziej przypominało przerośnięta, anorektyczną wiewiórkę niż psa. Kundel spojrzał spode łba i zawstydzony sam soba z podwiniętym ogonem wrócił cicho do budy.
Ksiądz bez pukania pchnął na wpół otwarte drzwi do izby i weszli. Przeszli przez wąski hol, w którym stały porozrzucane, zabłocone gumiaki i jakieś garnki z rozgotowanymi łupami kartofli.
Ksiądz wszedł izby do środka. Dominik przyzwyczajał chwilę oczy do półmroku. Zasłony były zaciągnięte i z wewnątrz uderzyła ich mieszanina przeróżnych zapachów. Był zatęchły smrodek niewietrzonego pomieszczenia, była chmura dymu z papie rosa. We wszystkim czuć było jeszcze zapach przetrawionej wódy i jakichś tanich perfum.
Kiedy wzrok przywykł Dominik zobaczył wielki stół na środku pokoju i cztery starsze kobiety siedzące przy nim.
Były w podobnym wieku – koło 60-tki. Wszystkie miały podobne fryzury, trwałe zafarbowane w przeróżne, najwidoczniej niezamierzone barwy. Był rozmyty fiolet, było brudnawe złoto i niezidentyfikowana mieszanina czerwonego ze sraczkowatym brązem. Wszystkie cztery paliły papiero sy tworząc nad stołem zbitą chmurę dymu. Mrużąc oczy za okularami ściskały pety w zębach wpatrzone w karty. Paluchy miały tłuste jak paróweczki, ściśnięte obrzydliwie ciękimi pierścionkami. Wyglądało na to, że lekko podpite nie zauważyły nawet ich przyjścia.
Jerzy rozejrzał się po pokoju i zatrzymał wzrok na tym czego szukał. W rogu na wersalce leżał przykryty kocem mężczyzna. Spod koca wystawały tylko stopy w przetartych skarpetach.
- Niech będzie pochwalony – powiedział głośno.
Tamte cztery spojrzały na nich zaskoczone. Odwracając te swoje mopsie ryjki w okularach.
Ksiądz Jerzy odwrócił się do Dominika:
- Poznaj siostry. Fioletowa to Luśka – teściowa tego nieszczęścia z zachrystii a tamte to: Kryśka, Helka i Irka. Nie pytaj która jest która. Ni cholery nie wiem – odwrócił się do nich – przyszliśmy zabrać tego gnojka. Znowu pobił żonę.
Nie patrząc na nie ruszył w stronę łóżka. Dominik został w miejscu, nie za bardzo wiedząc co robić.
Zaczęło się . Wszystkie darły się naraz, przekrzykując nawzajem. Zbudzony nagłym hałasem mężczyzna podniósł się na łóżku patrząc ogłupiały na rozgrywające się wokół widowisko.
- Zamilczcie baby- powiedział głośno ksiądz.
Dominik ze zdumieniem zauważył, że to rozsierdziło je jeszcze bardziej. W oczach miały zwierzęcą nienawiść. Ksiądz patrzył na nie z twarzą bez wyrazu z założonymi rękoma. Minęła chwila i upewniwszy się, że na niego patrzą odwrócił się i podszedł do mężczyzny, który zdążył już wstać. Ksiądz uderzył szybkim sierpem miażdżąc mu wargi i rozbijając nos. Smuga kropel krwi bryznęła na baby, stół, karty, kolorowe gazety. Mężczyznę ścieło z nóg i wpadł powrotem na łóżko waląc głucho głową o ścianę. Osunął się i zamarł na kocu.
Kobiety zaniemówiły. Ksiądz odwrócił się i podszedł do nich:
- Milczeć.
Milczały.
- Nadszedł czas na ostateczny wybór. Ostatnią szansę – ksiądz mówił cicho. Wziął ze stołu dzbanek z jakimś sokiem i chlusnął w twarz nieprzytomnemu. Tamten zerwał się charcząc i plując krwią. Jerzy chwycił go za kołnierz i rzucił na stół.
- Masz dwa dni, zdecyduj. albo zostajesz tu i nie wrócisz już do domu. Ale wtedy co miesiąc przynosisz mi cały zasiłek z odcinkiem. a ja to oddam żonie, bedzie na dzieci nie wóde. Jak coś przepijesz znajdę cię. Te cztery będą cię utrzymywać.
- Alfo? – zacharczał błyskawicznie trzeźwiąc tamtem.
- Albo wrócisz do niej i już nigdy nie wypijesz – widząc, że tamten gorliwie kiwa głową ksiądz ciągnął dalej – ale nie tak prosto. Na tą okoliczność Miszcz Marian przysłał swojego zaufanego – to mówiąc wskazał stojącego wciąż w ciemności Dominika. Jak wypijesz chociaż łyk - on cie znajdzie.
Całe stado spojrzało z przerażeniem na ukrytą w mroku postać. Usta mężczyzny poczęły drżeć.
- Za co? Tylko nie Marian. Mamuś niech ja tu zostane – bełkotał sciskając jedną z bab.
Ksiąz odstał jeszcze chwilę upewniając się, że zasiał strach dosć głęboko i wyszedł z Dominikiem bez słowa.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Miszcz rozchylając gałęzie przedzierał się przez zarośnięty brzozowy zagajnik. Kilka kroków za nim szedł Wacław. Mrużył oczy, bo tego dnia słońce przebiło się przez ta całą zimowość i jakby na chwile nastała wiosna.
Ziemia zmiękła i obaj zapadali się, co krok w grząską mieszaninę wyschniętych liści i połamanych gałęzi.
Marian prowadził przez coraz to rzadsze chaszcze na łagodne wzgórze porośnięte kilkunastoma brzozami. Mimo słońca było chłodno i kiedy miszcz stanął na wzgórzu spod futrzanej czapy parowało a czoło pokryły mu kropelki potu. Rozejrzał się czekając na ucznia.
Wacław charknął i splunął na dłonie. Poprawił łańcuch na ramieniu i szarpnął całym ciałem. Trwało to jeszcze jakiś czas nim wciągnął kłodę na górę. Na oko, na dolę ocenił ją na jakieś 80 kilo, ale po kilometrze ciągnięcia jej na łańcuchu mógłby przysiąc, że waży dwa razy tyle.
Wtargał to dziadostwo na górę i było mu z tym dobrze. Przysiadł na obłoconej i pokrytej liścmi belce i spojrzał na miszcza. Marian popatrzył na niego i pokiwał głowa bez słowa.
- Dobra, zostaw to tu, idziemy.
Zeszli za wzgórze, gdzie ciągnęła się polna droga dzieląca połacie pegeeru. Jeździły tędy maszyny z pola na pole, kiedy jeszcze miały po co. W rowie wzdłuż drogi zwalone dziesiątki lat temu leżały dwie wielkie, betonowe rury. Miały wysokość wysokiego mężczyzny , grube, zbrojone ściany.
Rów wzdłuż drogi wypełniała hałda śmieci. Miszcz zszedł na dół brnąc po kostki w śmieciach wszedł w betonową rurę. Panował tu półmrok i lekki stęchły smrodek.
Kiedy Wacław wlazł już za nim miszcz przysiadł w kucki i kazał mu usiąść naprzeciw. Wacław rozkopał butem kawałki szkła, błota i jakichś plastikowych kubeczków i siadł na kawałku odsłoniętego betonu.
Siedli tak. Wpatrzeni obaj w górkę barachła piętrzącego się między nimi.
Słyszeli śpiew ptaków i ryk traktora w oddali. Poza tym cisza. Wzrok przyzwyczaił się szybko do półmroku i Wacław zauważył , ze miszcz bez emocji wpatruje się w leżące przed nim śmieci. Trwało tak i trwało. Czas jakiś potem sam Wacław pochylił nieco głowę i zaczął wyławiać wzrokiem pojedyncze przedmioty.
Po godzinie miszcz się odezwał. Mówił cicho a w betonowej rurze jego głos huczał złowieszczo i nisko.
- Ten karton po mleku. Wycieka z niego czerwonawy sok. We wsi tylko kilka osób kupuje mleko w sklepie. Reszta ma krowy albo od krowiarzy taniej ma.
Czemu z kartonu mleka wycieka czerwony płyn?
Miszcz spojrzał pytająco na Wacława.
Wacław wyrwany z letargu ekspresowo dochodził do siebie
- eeee….bo ktoś go tam wlał???
- to wino. Z koloru wygląda na wiśniowe. Butelki tu nie ma – znaczy przelał wcześniej.
Miszcz spojrzał w bok na pole:
To sołtys. Jego jedynego stać na kupowanie mleka w sklepie. Rzucił picie jakieś pół roku temu. Żona mu pomarła z tych trosk. Na kartonie jest data z zeszłego tygodnia – znowu pije. Problemy będą
Pochylił głowę kiwając nią miarowo.
- Teraz ty – mruknął do Wacława – co mi powiesz o tej puszce po pasztecie? Patrzyłeś na nią przez godzinę…..
*

W tym samym czasie w małej salce katechetycznej za kościołem siostra Joanna prowadziła zajęcia z grupą wiejskich podrostków. Ksiądz wysłał jej Dominika, żeby pilnował dzieciaków, które podobno lubiły uciekać z zajęć drzwiami i oknami. Siostra czuła się urażona brakiem zaufania.
Jak się okazało było ono bezpodstawne bo dzieciaki siedziały prościuchno w ciszy słuchając każdego słowa zakonnicy. Dominika zdziwiła ta cisza okrutnie.
Siostra Joanna urodę miała dość przeciętną. Była kobietą wysoką i postawną. Zawsze wyprostowaną, pozą wzbudzała wśród dorosłych respekt a wśród dzieci strach. Patrzyły zawsze na nią jak na wielką w żałobie pogrążoną statuę wolności.
Siedziała przy stojącym na podwyższeniu biurku patrząc na dzieciaki z góry.
I choć w Dominiku szacunek wzbudzała cisza jaką zachowywały dzieciaki siostra widziała to zupełnie inaczej.
Młody widział w powadze siedzące grzeczne dzieciaki sprawne oko zakonnicy wychwycić potrafiło kilka niepokojących szczegółów.
I tak bez trudu zauważyła, że 12 letni syn piekarza zasłaniając twarz dłońmi zażera słonecznik ukradkiem wciskając łupki w szczeliny fałd gipsowego Św. Józefa. Święty wykrzywiał z niesmakiem gipsową twarz.
Jego brat bezskutecznie próbował zmieścić w ustach cały długopis. Nie umknęło jej uwagi także to, że 8 letnia blondynka w ostatnim rzędzie położyła na stole skarpetkę. Zakonnica przyjrzała się dokładniej – to nie była skarpetka dziewczynki. Rzuciła okiem pod stół i zauważyła chłopca w pierwszym rzędzie, który świecił pod ławką bosa , bladą stopą. Siostra wykrzywiła ze zdziwieniem twarz próbując odkryć drogę i powód migracji skarpety z pierwszego do ostatniego rzędu. Po chwili jęknęła cicho i poddała się.
- O czym rozmawialiśmy ostatnio? – rzuciła w ich stronę.
Odpowiedzią była cisza, która ją zadowoliła.
- Ty – wskazała palcem chłopca bez skarpetki – o czym rozmawialiśmy?
- O grzechach psze Siostry… - jeknął tamten wyraźnie przerażony.
- A o jakich konkretnie?
- O kradziejstwie – mruknął pod nosem
- No to do tablicy aniołeczku – z dziką satysfakcją powiedziała zakonnica – opowiesz nam o tych kradziejstwach.
Mały, czerwony na twarzy przeszedł na tył sali świecąc bosą stopą. Grupa zaczęła chichotać a dziewczynka ze skarpetką wyraźnie się zarumieniła.
Chłopiec stanął przed tablicą. Właściwie była to powieszona na ścianie wielka drewniana deska. W rzeczywistości odwrócony, drewniany szyld przedwojennego fryzjera. Siostra przytargała go tu sama i zawiesiła na ścianie. Tablica bynajmniej nie służyła do pisania.
Mały stanął przed nią i z wyraźnym strachem odwrócił się twarzą do zakonnicy.
- no to jak to było z tym kradziejstwem ? – rzuciła od niechcenia.
- no to jest tak, że jak się weźmie cudze to źle jest… - jego wypowiedź przerwał głośny zgrzyt wysuwanej przez siostrę szuflady. Wzrok małego uważnie i ze strachem podążał za wsuwająca się do szuflady dłonią zakonnicy.
- A przykładowo – przerwała mu siostra – idziesz sobie kawaler po polu, głodny jesteś, bo w domu ojciec znowu zasiłek przepił a tu na polu marchew rośnie a obok kapusta. To zjesz czy nie?
Mały z rosnącym przerażeniem zaczął rozglądać się wokół szukając pomocy.
- no? – zakonnica wsunęła ręke głębiej w szufladę
- no nie – bąknął bez przekonania – to by kradziejstwo było…
Dłoń siostry Joanny przecięła powietrze i ze świstem przez całą klasę przeleciał w stronę małego rosyjski bagnet wyszarpnięty przed sekunda z drewnianej szuflady.
W absolutnej ciszy Dominik usłyszał tylko – pac a potem długie drrrrrrrrrr.
Bagnet tkwił w tablicy jakies 15 cm od głowy małego.
- źle, kawaler nie uważał – spojrzała na grupę – kto odpowie?
Zgłosiła się dwójka i siostra wybrała małego, szczerbatego synka byłego szewca aktualnie bimbrownika.
Mały smarknął, wytarł nos w rękaw i wyseplenił:
- no bo siostra mówiła, że można jeść co by tylko nie zadeptać to gszecha nie będzie. Bo głód to straszna rzecz jest..
- Święta prawda - mruknęła solidnie już znudzona siostra Joanna.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
To były grube na pięść i długie na ponad metr kije. Marian dokładnie je okorował i pościnał płasko odrosty gałęzi. Stanęli naprzeciw siebie z trudem podnosząc ciężkie kawałki gałęzi. Drewno, dopiero co ścięte mokre sokami wydało głuche pełne dźwięki kiedy starli się z sobą powtarzając po Józku prosty układ.
Dominika od razu zaskoczyła siła uderzeń Wacława. Nie mieli ze sobą kontaktu od kilku tygodni i teraz kuzyn wydał mu się innym człowiekiem. Mniej w nim było niepewności, wyprostował się i chociaż z twarzy biła mu nawet bardziej ta jego samotność i inność wydał się Dominikowi większy jakiś.
Obaj widać poczuli podobnie bo i Wacław z niedowierzaniem przyglądał się jemu.
Miszcz siedział na pniaku pochylony łuskał pestki dyni plując pestkami na bok. Spode łba patrzył na obie pary.
Józek tłukł się z jednym z chłopaków pokazując kuzynom coraz to dłuższe układy. Tamci powtarzali je bez problemu. Marian nie mówił niczego patrząc na nich. Formy były proste to i tamci powtarzali je coraz to szybciej i mocniej. Kije uderzały o siebie mocno i głucho. Poobijane i pozdzierane drzewo puszczało soki, które tryskały na boki i ściekały po ich dłoniach. Czuli siłę i pewność, przyśpieszyli. Miszcz wydawał się uśmiechać. Pewniejsi siebie przyśpieszyli jeszcze bardziej. Marian wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Józek i ten drugi zatrzymali się też gapiąc się na kuzynów. Przyśpieszyli jeszcze bardziej. Broń furkotała w powietrzu a stukot zdawał się zlewać w jeden dźwięk. I wtedy to się stało. Nie wiadomo czyja to była wina. Któryś musiał pomylić poziom i stało się. Jakby wsadzić stopę w szprychy rozpędzonego roweru. Przejedzie jeszcze kawał drogi tryskając krwią nim się zatrzyma.
Słychać było jeszcze kilka uderzeń nim obaj padli na ziemie krwawiąc i bluzgając. Uśmiechnięty od ucha do ucha Marian wybuchł paskudnym, rechotliwym śmiechem. Kiedy wstawali rozcierając obicia zauważyli, że pozostała dwójka też pokłada się ze śmiechu.
- Wkręcili nas – warknął Wacław i splunął krwią za siebie.
Marian wstał i podszedł bliżej.
- Są pewne granice o których możesz się dowiedzieć tylko jeśli je przekroczysz. Jakbyście mieli prawdziwe ostrze- żaden już by nie żył . zresztą nikt wam nie kazał tak szybko kijem robić. Za głupote się płaci w tym fachu na bieżąco…
przerwał i z uwagą przyjrzał się , wydawałoby się, pustej bramie do gospodarstwa. Inni podążyli za jego wzrokiem. Minęła długa minuta ciszy i wtem wrota otwarły się ze zgrzytem a do środka wpadł jakiś mały człowieczek w rozchełstanej kapocie. Miczcz wyszedł mu naprzeciw. Spotkali się na środku placu. Kuzyni idący kilka kroków za Marianem z uwagą przysłuchiwali się rozmowie:
- to on miszczu… - wysapał drżąc człowieczek – wylazł z lasu ze swoimi. Znowu się zaczyna….
- Skąd wiesz, że to on, co się stało? – Marian wydawał się inny jakiś. Poważny i przejęty jak nigdy dotąd…
- Zabrali 2 świniaki, psa kosą pocięli po karku. No i K na drzwiach sierpem wyrżnął. Musi być to Kazik ze swoimi. Od razu popędzili do lasu. Tam na zachód od wzgórza między drzewami wciąż śnieg. Po śladach ich znajdziesz miszczu – mężczyzna mówił z nadzieją w głosie.
- idź do domu i czekaj Paweł. Zaraz tam przyjdę – Marian pochylił smutno głowę i stał tak bez słowa aż tamten zasunął za sobą wrota.
Miszcz podniósł wzrok i powiedział do Józka:
- Weź 4 większych i broń. Ale nie bierzcie niczego ostrego – tylko kije i cepy. Pamiętajcie to wciąż nasza krew.
Chmury zasłoniły niebo i zaczęło padać.
Chwilę potem szli w milczeniu przez wieś. W sześciu, kilka kroków za Marianem, który pochylony parł do przodu przez padający gęsto deszcz zmieszany ze śniegiem. Na plecach niósł przewieszoną, w płócienną szmatę zawiniętą kosę.
Przeszli między ostatnimi zabudowaniami i dotarli do klockowatej willi przytulonej do lasu. Miszcz otrzepał z błota buty i wszedł do środka bez pukania. Reszta została przed drzwiami.
Józek szarpnął za rękawy obu kuzynów i schowali się przed zamiecią pod blaszanym daszkiem chroniącym zejście do piwnicy.
- Co to się dzieje? – zapytał otrzepując się Wacław – kogo my gonimy?
- Kazik i jego ludzie… - Józek wyglądał na przybitego – zima się ciągnie i wyszli widać za jedzeniem z lasu. A już myślałem , że będzie z nimi spokój…
- Co to za ludzie? – Dominik oparł o ścianę długi cep i chuchał w dłonie próbując je rozgrzać.
Józek jęknął i wyglądało, że nie jest pewny czy wolno mu o tym mówić:
- jak się tu zjawiłem parę lat temu…. Miszcz miał swojego najbliższego ucznia. Kazik był najszybszy, najsilniejszy i wierny jak pies. A Marian miał go przy sobie od małego. I może Kazik najszybszy był i najsilniejszy, ale miszcz go traktował jeszcze gorzej od innych. Mówią, że przeszedł rzeczy straszne i wciąż przy Marianie stał. Z czasem stał się pomocnikiem i Miszcz zaufał mu na tyle, że to Kazik młodych uczył. Oddawał Marianowi co zręczniejszych, tak, ze Miszcz szkolił już tych bardziej obeznanych i po pierwszych próbach.
A była jakaś wściekłość w Kaziku i dzikość. Taka, że miszcz nigdy nie był pewny czy on wiernym mu jest czy też jak wściekły pies udaje i w każdej chwili rękę pana może ugryźć. Marian wyślał pewnie, że przez całe to piekło, przez które Kazika przeprowadzi ta wściekłośc się wypali albo się chłopak do niej przyzna i z nią pogodzi.
I na to wyglądało, bo się uspokoił i pomocny stał. Aż pewnego dnia rankiem wezwali nas do chlewni u sołtysa wczesnym rankiem. Do śmierci tego widoku nie zapomnę i jeszcze czasami spocony się budzę i widzę to nadal.
To była rzeź. Krew na ścianach, słoma poklejona skrzepami. Zwierzęta leżały porozrzucane po kojcach pocięte paskudnie. Niektóre jeszcze żyły. Nie zapomnę tych mętnych, przerażonych oczu. Drgały kopiąc ostatkiem sił zakrwawioną słomę.
W rogu w kucki zwinięty pośród tych dziesiątek umierających w kałużach krwi siedział sołtys. Długo trwało nim opowiedział co się stało.
Była czwarta rano, kiedy usłyszał hałas i straszliwe piski zwierząt. Pognał jak wstał w piżamie do chlewni i zobaczył ich.
Kazik przyprowadził tam dziesięciu ze swoich uczniów i kazał im ciąć zwierzęta. Wyrżnęli w pół godziny 50 świń. Z prosiakami prawie 70. kończyli jak tu wpadł sołtys. I zobaczył dziesięciu zalanych krwią i Kazika, który podobno pochylony nad świeżym trupem lochy zjadał surową wątrobę. Potem po kolei jedli ja wszyscy.
Pognali do lasu i tyle ich widzieli.
Miszcz nie pozwolił nam ich gonić. Wziął kosę i poszedł do lasu. Wrócił po 2 tygodniach i zabronił nam więcej wspominać o Kaziku i kazikowych. Ostatnimi laty czasami tylko gdzieś na wsiach przy lesie ginęły prosiaki albo kury. Czasem ktoś zostawiał wyrrznięte na drzwiach K. ale kto to wie czyja to była robota…
Aż do teraz. Mam nadzieje, że to nie oni.
Obaj byli wstrząśnięci opowieścią. Jakoś po trochę każdy z nich czuł przecież w sobie ta dzikość i wściekłość i głód krwi. Zwierzę, które dopiero co w sobie odkryli. Dominik podszedł do drzwi, przez które do domu wszedł Marian i przyjrzał się z trwoga w wyrżniętą na nich litere K. była wydrapana niechlujnie, brzydko i głęboko. Była w tym prawdziwa złość. Pochylił głowę bliżej, tym samym czasie drzwi otwarły się do środka i poł metra przed nim stanął Marian. Był zły i blady. Odepchnął Dominika na bok i bez słowa ruszył za dom. Miszcz klęknął przy poowijanym bandażami kundlu, którego gospodarz ułożył na przyniesionym z domu kocu pod daszkiem z falistej blachy. Marian podniósł łeb psa i spojrzał w jego oczy. Głaskał go przez chwilę a potem przyłożył swoje czoło do psiego. Tkwił tak w bezruchu. Reszta ściskając broń otoczyła go półkolem czekając na decyzje.
Marian podniósł głowę:
- Idziemy za nimi nim deszcz rozmyje ślady…
Miszcz biegiem wpadł w zagajnik śladami krwi zwierząt, które tamci pociągnęli za sobą w las. Tamci byli przed nimi jakieś 2 godziny, ale taszczyli ze sobą padlinę i przez to byli wolniejsi.
Biegli bez słowa i bez przerwy. Marian nie zwalniając przebiegał przez bukowe zagajniki, ciasne świerki i wzgórza obrośnięte rzadkimi brzozami, gdzie spod śniegu wystawały już źdźbła trawy. Czasami tylko zatrzymywał się na środku polan gdzie słońce i wiatr zniszczyły śnieg i trop się urywał. Stał jakis czas jakby wąchając w bezruchu wiatr. Reszta stawała sapiąc kilkanaście metrów za nim czekając. Potem ruszał jak zawsze znajdując od razu ślady.
Tak biegli ponad godzinę. Gdyby kuzyni znali te lasy wiedzieliby, ze zataczają wielkie półkole i biegną teraz z powrotem w stronę Sarapat.
Dobiegali do celu bo miszcz zwolnił i przeszli do szybkiego marszu.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Byli na małej, ledwo widocznej między suchymi gałęziami ścieżce. Tamtych musiało być koło pięciu. Wydeptali głęboką, wąską koleinę idąc gęsiego za sobą w śniegu.
W oddali las wydawał się przerzedzać i zauważyli, że pośród drzew w niebo snuje się strużka szarego dymu. Teraz padał już tylko deszcz rozmywając resztki śniegu.
Zatrzymali się i podeszli bliżej do Mariana.
- Rozdzielić się i otoczyć polanę? – Zapytał Józek
- Po co? – pokiwał głową miszcz – oni ukrywają się w lesie od lat. Myślisz, że nie mają czujek i nie wiedzą, że tu jesteśmy? Zostawili ślady przez nieuwagę? Nie. Oni tam na nas czekają…
teraz Dominik i Wacław prawie jednocześnie poczuli prawdziwy i głęboki strach. Świadomość tego, że w tej chwili obserwuje ich ktoś uzbrojony w niewiadomo, jakie cholerstwo nie wiadomo gdzie. Ta świadomość była dla nich uczuciem nowym i nieszczególnie wiedzieli czy im się ono podoba.
- idziemy –powiedział Marian i ruszyli za nim gęsiego. Wszedł pierwszy na polanę, zrobił kilka kroków i zatrzymał się. Reszta stanęła za nim w półkolu z bronią w dłoniach.
Przed nimi, na polanie stał obóz. Kilka zbitych z grubych pniaków i przykrytych gęstymi gałęźmi sosnowymi szałasów. Pośrodku wielkie, otoczone kamieniami palenisko gdzie walcząc z deszczem trzaskały w ogniu wielkie polana. przy ogniu, na wielkim, długim pniu siedziało czterech mężczyzn patrząc na nich.
Wszyscy byli brudni i zarośnięci. Mieli na sobie zabłocone, związane w pasie koce, które zakładali jak ponczo. Długie posklejane włosy opadały nim na twarze.
W rogu polany dwóch innych rozebranych do pasa siłowało się w błocie. Byli szybcy, silni i wydawało się, że dobrze się bawią. Z nosa jednego ściekała mieszając się z błotem krew. Obaj się śmiali.
Jeden z tych, którzy siedzieli na pniu wstał i ryknął. Nie były to słowa żadne tylko dziki, zwierzęcy ryk. Z jednego z szałasów wychylił się jeszcze jeden. Był większy od reszty. Owinięty w krowią skórę, którą z siebie zrzucił na pokryte sosnowymi igłami klepisko szałasu i wszedł półnagi w deszcz.
Szedł w stronę Mariana. Z gęsto zarośniętymi , umięśnionym korpusem, długimi do połowy pleców, posklejanymi włosami i czarną, długą brodą poruszał się jak dzikie zwierze.
Zatrzymał się jakieś 10 metrów przed miszczem i uśmiechnął szeroko szczerząc białe, zdrowe zęby.
Dominik poczuł mrożący strach patrząc w oczy tego człowieka. Te oczy śmiały się, były szczere i prawdziwe. a w tym samym czasie z tego człowieka biła taka wściekłość i dzikość, że Dominik czuł namacalne zagrożenie. Czuł, ze tamten zaraz rzuci mu się do gardła i je przegryzie.
Dziki człowiek pochylił się przed Marianem w ukłonie. W tym samym czasie ukłoniła się tez cała reszta. Czterech wstało z pnia a i oblepieni błotem zapaśnicy pochylili czoła w pokłonie. Marian i jego ludzie odpowiedzieli tym samym. Zaległa cisza bo wszyscy stali tak w bezruchu. Aż las zaczął zyć po swojemu. Ptak jakiś zaśpiewał, wiatr targał suche gałęzie w te i wewte.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Znacie te dźwięki, kiedy drobny deszcz uderza o suche liście. Wiatr trzęsie czarnymi, mokrymi gałęziami i strąca ciężkie, wielkie krople na ziemie?
Jest zimno i chłód przenika cię całego. Przez plecy, ramiona, stopy. W taki czas nie chce się wierzyć, że się jest częścią tego wszystkiego, co nas otacza. Taka ta przyroda się straszna i obca wydaje.
Tak się czuł Dominik stojąc w pokłonie za miszczem.
Podnieśli głowy i miszcz spojrzał te dzikie, śmiejące się oczy czegoś, co kiedyś było Kazikiem.
Spojrzał głęboko i naprawdę. Potem bez słowa Marian wycofał się i skierował wzrok na dwóch młodych, którzy przybiegli z nim, Józkiem i kuzynami. Tamci kiwnęli głowami i wyskoczyli w stronę brodatego. Obaj mimo, że nieletni byli wysocy i silnie zbudowani. Obaj mieli pewność i ogień w oczach i długie cepy w dłoniach. Zaszli go z dwóch stron kręcąc młynki. Brodaty stał jak stał wciąż z uśmiechem patrząc w Mariana. Wydawał się ich nie widzieć, kiedy obaj podeszli bliżej. Wciąż poza zasięgiem broni kręcąc ósemki chowali się za broń.
Brodaty nie zmieniał wyrazu twarzy i wydawał się zupełnie rozluźniony. Tylko przez chwilę Dominikowi wydało się, że przez barki i plecy przebiegł mu dreszcz i mięśnie zadrgały jak u konia. Dominik wzdrygnął się na ten widok.
Wtedy się stało. Jeden z chłopaków stanął o pół stopy za blisko , wchodząc z bronią w zasięg rąk brodatego. W tym samym momencie tamten przyjął na przedramię uderzenie bijaka cepa, przechwycił go, szarpnął i chwycił w dłonie trzymak wyrwany z uchwytu dzieciaka. W tej samej chwili pchnął go powrotem wbijając trzonek trzymaka w twarz chłopaka. Nim ten upadł powstrzymując krew z ust. Brodaty zatoczył cepem łuk wokół głowy potężnym ciosem w tułów zbijając z nóg drugiego. Wszystko trwało nie dłużej niż 2 sekundy i obaj padli niemal równocześnie. Dziki upuścił cep, który z paskudnym „pac” wbił się w błoto koło niego.
Najbardziej przerażające było to, że nie przestał się ani na chwilę uśmiechać. Śmiała się też cała jego kompania. Miszcz przez cały czas z absolutną powagą i pochyloną głową patrzył na niego.
Marian odwrócił się do Józka. Ten posłusznie pochylił głowę i wyszedł przed szereg. Spojrzał najpierw na pałkę w dłoni a potem na miszcza. Marian pokręcił głową. Józek oddał Wacławowi broń i podszedł do brodatego, który powitał go drobnym potaknięciem głową.
Utrzymując dystans jakichś 2 metrów obaj odeszli na bok zostawiając za sobą wijących się z bólu młodych. Miszcz podszedł do nich, kucnął i przyjrzał kontuzjom. Nie było złamań a krwawienia ustały, więc bez słowa odszedł zostawiając ich samych sobie w błocie.
W tym samym czasie Kazik i Józek nadal krążyli wokół siebie.
Józek dopadł go pierwszy serią uderzeń na głowę i korpus. Kazik zbijał je lekko, wciąż patrząc w stronę Mariana. Józek przyśpieszył zasypując przeciwnika kopnięciami i uderzeniami. Kazik odskakiwał i parował wciąż się śmiejąc.
I wtedy Józek zrobił błąd. Wściekł się. Rozwścieczyła go włąsna bezsilność i śmiech tamtego
Józek opuścił garde i natarł wściekły na Kazika.
Tamten czekał na to i tym razem zamiast się cofac wszedł. Zbił dłoń Józka i wszedł z potężnym kopnięciem w brzuch. Przez leśną polanę przebiegł głuchy trzask łamanego żebra. Józka podrzuciło jak piłkę i nim opadł zataczając się Kazik dopadł go drugi raz poprawiając takim samym kopnięciem. Chłopem zarzuciło, obróciło i padł twarza w błoto. Zwinął się w kłębek trzymając za brzuch. Patrzył załzawionymi oczami na Mariana.
Twarz miszcza nie wyrażała żadnych uczuć. Ani litości, ani złości. Niczego. Wzrok Mariana podniósł się z Józka na brodatego. Znowu zaległa cisza w króra przerywało jedynie sapanie, próbującego wstać Józka. Podniósł się na nogi, zatoczył i ruszył na brodatego. Podszedł do niego i nieudolnie , obolałym ciałem natarł znowu. Kazik jak od niechcenia zbił uderzenie i zacisnął dłoń na gardle Józka. I tak stali.
Marian naprzeciw marnotrawnego syna. Patrzyli na siebie i jedynie szarpiący się nieudolnie Józek, trzymany za gardło prosta ręką rzęził i kaleczył cisze jękami.
Kazik przestał się śmiać – stali tak dwa metry od siebie i wszyscy obecni czuli, że dzieje się coś ważnego.
Powoli i nie odwracając wzroku miszcz ściągnął z pleców kosę. Któryś z siedzących na pniaku zerwał się i podbiegł do szałasu. Wrócił z kosą i podał ją Kazikowi.
Marian odwinął z płachty broń. Zdziwiony Dominik rozpoznał tą samą kosę, którą zerwał ze ściany pierwszego dnia w Sarapatach.
Krótki, gruby drzewiec bez chwytaka był okrągły nie owalny a ostrze grube i ciężkie.
Kosa Kazika była też krótsza niż zwykła, drzewiec miał owalny kształt a pokrywały go smugi ciemnej, wsiąkniętej krwi.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Deszcz zaczął lać, a oni stanęli naprzeciw kierując ku sobie ostrza kos. Kazik zaczął powoli krążyć wokół miszcza zapadając się co krok bosymi stopami w grząskie błocko.
Marian stał z kosą do połowy opuszczoną. Deszcz zmoczył włosy brodatego, które teraz oblepiały mu twarz i nagie plecy.
Obaj kuzyni prawie w tym samym czasie zorientowali się, ze oto widzą legendarnego Mariana po raz pierwszy z bronią. Miszcz mimo, że wytrzymały był przecież już człowiekiem leciwym.
Obaj nigdy nie widzieli kogoś tak szybkiego i sprawnego jak Kazik.
Patrząc na tarzających się w błocie pobitych towarzyszy Dominik poczuł strach i pojął, że jeśli ten zarośnięty zwierz pobije miszcza – zostaną tu z Wacławem sami.
A Kazik zbliżał się do nieruchomego Mariana, który opuścił już zupełnie kosę. Krople wody ściekały po ostrzu, końcówka, którego zanurzyła się na kilka centymetrów w błoto.
Co działo się w umyśle Kazika. Czy uznał, ze jego stary miszcz, którego nie widział kilka lat jest już tylko zgrzybiałym, niedołężnym człowiekiem opartym na tępej kosie?
Tego nie wiemy, fakt, że zebrał się w sobie i wzniósł kosę nad głowę skacząc na miszcza.
Dominik nigdy nie widział tak szybkiego ataku. Wydawało się, że przebiegł po powierzchni błotnistej polany kilka kroków nim usłyszeli drzwięk stóp a błoto rozprysło się wokół. Reszty nie zobaczył bo oto zakotowało się na środku polany i sekundę później nad nad krwawiącym ciałem Kazika stał w strugach deszczu miszcz Marian z kosa nad głową.
Tylko tych dwóch wiedziało co stało się w czasie tych kilku chwil. Dla nich trwały one o wiele dłużej.
Kazik dopadając miszcza z boku podniósł kosę do cięcia i zdążył jeszcze to zobaczyć.
Dłoń Mariana drgnęła. W odpowiednim czasie i kierunku. Tylko troszeczkę, tylę, żeby wyrwany z kałuży szpikulec ostrza wywalił w powietrze garstkę błota.
Kazik z wniesionym nad głowę drzewcem dostał błotem dokładnie w oczy i uchylone usta. Odruchowo opuścił broń i kaszlnął. W tym czasie miszcz jak cień przemknął za niego tnąc od dołu po żebrach i plecach. Kazik padł w błoto a Marian powoli wzniósł kosę nad głowę.
Deszcz padał.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Poobijana półcieżarówka tłukła się na kocich łbach wjeźdzając do miasta.
Była już późna noc i ulice opustoszały. To była paskudna dzielnica.
Poniemieckie, zniszczone kamienice zbite ciasno po obu stronach ulicy. Nienaturalnie odświeżone elewacje i świecące witrynami sklepy. Samochód zwolnił i wbił się w jedną z ledwo widocznych, słabo oświetlinych uliczek.
Nie było tu asfaltu i koła z chlupotem wpadały co i raz w wypełnione deszczówą doły.
Tu już mury nie były odświeżone i tynk odpadał całymi płatami. Światła wozu spłoszyły kilka kotów grzebiących w przepełnionym kontenerze. Skręcili za róg i wjechali w prawo, na podjazd, w stronę oświetlonych drzwi.
Patrząc zza brudnych szyb wozu Dominik zastanowił się co kryje mrok. Widział tylko oświetlone drzwi i napis nad nimi – Ostry Dyżur.
Przesiedzieli całą drogę w szoferce patrząc, co chwile za siebie na pakę. Tam poukładani na brezencie leżeli ranni. Józek jęczał przez całą drogę, kiedy na wybojach telepało jego połamanymi żebrami. Oparci o bok wozu siedzieli w ciszy ci dwaj, których pobił na początku Kazik.
Na środku podłogi poowijany bandażami leżał Kazik. Marian klęczał na podłodze przy nim i podtrzymywał mu na kolanach głowę. Pochylony przez całą drogę coś do niego mówił. Oczy Kazika szkliły się i co jakiś czas telepiący się wóz wytrząsał z nich łzy.
Wóz się zatrzyma a Marian ostrożnie położył głowę Kazika na podłodze, wysiadł i wszedł do budynku.
Chwile potem wypadło stamtąd kilku sanitariuszu z noszami. Szybko i delikatnie wnieśli Kazika i Józka do środka. Za nimi weszli do środka tamci dwaj z paki. Kuzyni zostali sami na zewnątrz. Kierowca – ten sam, który wezwał rano miszcza na pomoc siedział w wozie.
Stali chwile bez sensu a potem weszli za tamtymi do środka.
W poczekalni było duszno i tłoczno. Świetlówka wrednie migała oświetlając popuchnięte twarze, zakrwawione dłonie i kałuże posoki na wytartej lastrykowej podłodze.
Po przeciwległej stronie w uchylonych drzwiach gabinetu stał miszcz rozmawiając z drobnym mężczyzną w przydługim, brudnym fartuchu. Marian zauważył ich i wezwał do siebie. Podeszli a mały kazał im wejść do gabinetu. Józek siedział już na krześle skrzywiony z bólu, zawinięty ciasno w bandaże. Kazik leżał na boku na chirurgicznym stole na środku pokoju.
Marian i facet w fartuchu podeszli do niego. Mały rozpiął i zdjął fartuch. Był w białej podkoszulce, poplamionej rdzawymi plamami krwi, która przesiąkła z fartucha. Dłonie i przedramiona miał potężne i owłosione. Twarz toporna, przaśna, ale szczera.
Wacław zdziwiony zauważył ten sam co u księdza Jerzego tatuaż dwóch kos na ramieniu lekarza. Miszcz odszedł dwa kroki i usiadł na taborecie przy ścianie.
W małym pokoiki siedziało wokół ścian 6 mężczyzn przyglądając się jak lekarz obmywa ranę Kazika.
Zdjął ostrożnie przyschnięte do głębokiego rozcięcia bandaże, które wcześniej dokładnie namoczył i powoli obmywał ranę na całej długości.
Pochylił się nad nią dokładnie studiując centymetr po centymetrze.
- Piękne cięcie miszczu – powiedział szczerze, kiwając głową z uznaniem w stronę Mariana.
- Przy żebrach za głęboko, nie podobał mi się dźwięk – powiedział smutno miszcz – dlatego go przywiozłem…
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Iwan Parciak pil juz czwarty dzien zamkniety w pokoju. mial tam mala lazienke a i skrzynka wodki, ktora kazal sobie wstawic starczyc mogla jeszcze na na tydzien albo i dluzej. Synowie z troska w oczach czuwali na zmiane przy zamknietych drzwiach. wyprostowani jak wyzly siedzieli na drewnianych stolkach parami bez slow. dni mijaly
iwan nie jadl juz od 4, byl zmeczony i wodka dzialala szybciej. powoli wpadal coraz glebiej w stan otepienia i niemocy. zalegl w koncu piatego dnia rozlozony po czesci w pokoju po czasci na kaflach lazienki.
teraz kiedy cialo bylo juz bezbronne Iwan zapadl sie w siebie i cala moca sily woli wstal i spojrzal z gory na swoje zapite, starzejace sie cialo. siwe loki opadaly na opalona ciemno twarz i nawet teraz, w takim stanie nieprzytomny z przepicia Iwan zachowal wiele ze swojej powagi i dostojenstwa. unoszac sie nad cialem uwolniony z niego Parciak poczul w koncu, po raz pierwszy uge. po raz pierwszy od czasu spotkanie z Marianem i jego ludzmi w Sarapatach.
Czemu za kazdym razem, kiedy na jego drodze staje ten obszarpany lazega Iwan traci cala swoja pewnosc i zdecydowanie. przestaje wierzyc w wartosc tego czym jest i co robi?
Tak byl wychowany i takim go stworzyla przeszlosc! wiernego tradycji Parciakow i sily, ktora czerpali przez setki lat z lojalnosci sobie i ciezkiej pracy nad cialem.
Iwan przejal klan po ojcu a on po swoim. respektowali zasady i byli wierni rodzinie. wychowywal synow tak samo. karani surowo za najmniejsze uchybienie i trenowani ciezko od malenkosci rosli powoli na takich jak on. stado, watacha, silnych, zdrowych wilkow.
przejal po ojcu rodzine jeszcze w latach 60-tych, kiedy glowne dochody czerpali z pokatnego obrotu miesem i szabru w duzych zakladach. powoli, przez lata Iwan wzmocnil rodzine inwestujac w produkcje i sprzedaz alkoholu. potem przyszedl czas na papierosy, szmugiel i przewozenie ludiz za granice. raz bylo gorzej , raz lepiej, ale Iwan zawsze trzymal rodzine zdala od prochow, cudzoloznictwa i wszystkiego czym rodzina nauczyla go gardzic. zyli dobrze i bezpiecznie odkad terytoria zostaly dokladnie podzielone miedzy kuzynow. siec parciakowa powoli oplatala kraj i wszystko byloby dobrze.
kiedy nadszedla wiadomosc o smierci Waclawa Iwan uznal ze czas dzielac. mijaly juz dziesiatki lat odkad miecz nie mial juz zadnego znaczenia i Iwan zrobilby wszystko, zeby tak zostalo. Parciakowie zyli teraz lepiej - kraj byl podzielony na wiele stad, ktore nigdy dotychczas nie wystapily przeciw sobie.
byli oczywiscie jeszcze Burdulakowie, resztki tych, ktorzy pozostali, zyjac wciaz w swiecie tych idiotycznych gusel i bzdor, ktore plota Opowiadacze.
I byl jeszcze Marian, ktory potrafil rozpieprzyc wszystko co Iwan z troska o klany planowal od lat.
po jaka cholere komu ten turniej. Iwan dokladnie wiedzial co ma zrobic. przejac od miszcza mlodego Parciaka i wybic mu z glowy te marianowe idiotyzmy. wytlumaczyc, ze dla dobra wszystkich durny miecz trzeba zniszczyc i utrzymac spokoj miedzy rodzinami.
a pokoj chwial sie w posadach. na ostatnim spotkaniu glow rodzin kilku co powazniejszych i silniejszych Parciakow przebakiwalo o zmianach jakie moze przyniesc odnalezienie miecza i turniej. jakie zmiany?? - myslal Iwan- tylko krew braci i chaos. rozpadnie sie to co budowali latami.
rozwiazanie bylo jedno - zabic Mariana i przejac syna Antoniego. unoszac sie nad smierdzacym gorzala cialem Iwan zrozumial ze czas juz dzialac.
[/list]
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Maj minął cicho i niepostrzeżenie. W Sarapatach po staremu było, niby wiele się działo a po prawdzie plac pustką wiał i tylko chude psy po ubitym czerwonym piachu leniwie się szwędały bez przekonania wąchając stare, plastikowe worki po nawozie.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Marianowi cierpliwie szkolili się po zabudowaniach. Minął maj i nikt z Parciaków nie zjawił się we wsi mierzyć się z synem Antoniego.
Nikt nie stukał w bramę i nikt zwady już więcej nie szukał. Gorąc spadł z nieba już w połowie maja. Powietrze ciężkie i duszne się zrobiło. Czerwony ceglastą glebą plac Marianowi pokrył się warstwą kurzu a ziemia zeskorupiała i popękała szpetnie.
Co dzień rano miszcz wychodził przed barak zastygając w bezruchu. Jak jaszczur jakiś wydawał się czerpać siłę ze słońca co bez litości dzień po dniu wyłaziło palić co jeszcze nie spalone było.
Wacław i Dominik nauczyli się przez ten czas milczeć i nie zadawać pytań. Rzuć chleb powoli bez tych wszystkich „Dlaczego”, „Po co?” i „Jak długo jeszcze”. Dnie wszystkie wyglądały tak samo.
Schudli i obaj jeszcze bardziej i bardziej podobni się stawali do tych żylastych, leniwych psów co po gospodarstwie się włóczyły. Nauczyli się zastygać, przysypiać, rzeczy robić przeróżne, codzienne powoli i cieszyć się nimi bo nie bolą.
Nauczyli się cieszyć z chwil odpoczynku i uwielbiali zamiatać zakurzony plac. Odkryli przyjemność rzeczy prostych. Cieszyła ich każda chwila, kiedy nikt nie próbował się na nich rzucić ani niczego ostrego wbić w plecy.
I tak Wacław odkrył pasję ogrodnika i z uporem olbrzymim starał się w rogu placu zamienić kawałek ceglastej skorupy w poletko, gdzie posadził w końcu kwietnia kilka pomidorów.
Dominik cały wolny czas poświęcał na reperowanie broni. Za namową Mariana zaczął praktykować u kowala i stolarza. Z metalem męczył się Dominik okrutnie. Nie chciał go metal słuchać i jakby w niego nie stukał, jakby się nie starał tamten giął się i krzywił beznadziejnie. Śmiał się stary kowal tak głośno.. bywało że charczeć zaczynał i kaszlał spluwając w palenisko. Potem przysiadał na zydlu zapalał pół papier osa czarnymi łapskami i patrzył jak Dominik kolejny raz próbuje z resora wykuć kawałek ostrza.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Z drewnem szło mu lepiej, ale i tu patrząc jak stolarz dotyka i wącha deski czuł się jak dziecko i coraz głębszy czuł wstyd, ze dopiero teraz jako dorosły człowiek dotyka rzeczy tak ważnych i prawdziwych. Jakby mu życie przeciekło przez palce na głupotach….
Wacław każdego ranka, nim słońce wzeszło szedł podlewać swoje poletko. Czyścił je z chwastów i patrzył jak krzaki pomidora z dni na dzień stawały się silniejsze. Przyzwyczaił się do tego , że codziennie, gdy w kucki pochylony patrzył na krzaki zjawiał się za nim bezszelestnie miszcz i siadał na kamieniu obok. Rozmawiali czasem o ziemi, roślinach, pogodzie. Czasem tylko milczeli. Czas jakiś później ze zdziwieniem Wacław odkrył, że czuje, kiedy Miszcz się zjawia.
Tego dnia poczuł jakby ziemia, na której boso klęczy leciutko drżała. Odwrócił się zdziwiony i zobaczył miszcza jakichś 10 metrów za nim. Widząc jego wzrok Marian uśmiechnął się szeroko szczęśliwy. Odwrócił się i już nigdy nie podszedł rankiem do wacławowego ogródka.
Marian szkolił ich jak wcześniej. Jednak obaj po miesiącach przywykli do bólu, zmęczenia.
Dnie były takie same. Czasami ciężej, czasem łatwiej. Ze zdziwieniem obaj odkryli, ze marianowe szkolenie stało się czymś naturalnym, zwykłym. Zniknęły gdzieś te emocje strach i ból pierwszych dni. I choć nie było wcale lżej a wyzwania miszcza stawały się nawet większe – przywykli.
Ze sobą rozmawiali głównie o pasjach. Wacław godzinami potrafił opowiadać o ziemi, krzakach pomidorów a Dominik z dumą pokazywał żałośnie wykrzywiony, pierwszy wykuty przez siebie nóż.
I tak w końcu po miesiącach kuzyni stali się częścią Sarapat. Częścią powolnie, leniwie płynącej rzeki. Nauczyli się płynąć jej nurtem i z niej czerpać siłę patrząc powoli na przemijające dni.
Serce rosło marianowe patrząc na to co się z nimi działo.
Czerwiec minął i znaku żadnego nie było od Parciaków. Nie zjawił się nikt, posłańców nie wyprawił. Cisza i gorąc….
I choć słońce bez litości wypalało zeschnięte zarośla łopianu zza zardzewiałego pługa w rogu placu Marian od dawna wiedział o chmurach, które zbierały się nad Sarapatami.
Wieści szły z miasta groźne. Opowiadacze donieśli, że Iwan przekonał starszyznę i szykują się na marianowych. Wykorzystując co o nich wiedział Iwan rósł w siłę i zbierał popleczników.
Miszcz wiedział ze czas się zbliża. Świat, jaki zna zniknie a chwila prawdy przesieje tych, co go uznają a zostanie garstka. I pewnikiem wszyscy zginą tu przelewając krew na tej popękanej suchej ziemi.
Patrząc na wschodzące słońce miszcz uśmiechnął się. Nie mógł się już doczekać tej chwili.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Tymczasem dni mijały leniwie nic sobie z nadchodzącej burzy nie robiąc. Chłopi w kolejkach po wino i zasiłki melancholijnie wzrokiem ogarniali nieobrabiane pola. Ksiądz Jerzy z podkasaną sutanną ganiał po placu przed kościołem coraz to innych, lokalnych pijusów.
Zakonnica jak zawsze gdzieś w siebie głęboko zapatrzona. Sobie tylko znane prawdy szepcząc pod nosem ukręcała kurom łby na rozlewany sierotom rosół.
Wszystko było na swoim miejscu za leniwe, żeby swoje miejsce zmieniać.
Pierwsze oznaki nadeszły przez posłańców. Lipiec nastał, trochę lekkim deszczem, trochę słońcem, kiedy w Sarapatach zjawił się u księdza Jerzego wikary z Pierogów. Gadali długo w zamkniętej plebanii i siostra ryki głośne słyszała i rumor wielki.
Kiedy po kilku godzinach wyszli obaj wikary bez słowa opuścił plebanie drzwiami trzaskając. Czerwony na twarzy ksiądz Jerzy sapiąc warknął na siostrę jak nigdy i od razu poszedł na rozmowę z miszczem do młyna.
Po tej rozmowie Marian poszedł do sołtysa i radził z nim długo. Chłop przerażony był okrutnie i w końcu to Marian zajął się sam planowaniem ewakuacji wioski.
Wszystko poszło bardzo szybko. Sołtys o kilka dni wcześniej wysłał na kolonie dzieci z sierocińca zostawiając przy Marianie jedynie 8 największych chłopaków, co to już pełnoletni byli, ale w bidulu siedzieli bardziej ku pomocy.
Marian długo z nimi gadał i zrazu przeganiał ze wsi jak psy bezpańskie, ale żaden ani myślał go zostawić. Chłopi załadowali, co mieli na Nyski i kto miał gdzie na kilka niedziel wyjechał do rodziny poza gminę. Kilku chłopów zostało pilnować dobytku i karmić zwierzęta. Tych miszcz nie przepędzał wiedząc, że cierpienie bydlęcia ich boli i choćby na boso po lodzie i tak do wsi na dojenie się zejdą. Miał tylko nadzieje Marian, że i Parciaki jak najada na wieś uszanują zwierzęta.
Tak, więc we wsi został po kilku dniach miszcz, Józek, kuzyni i ośmiu chłopaków z bidula. Chłopi, co się po chałupach kryli wyłazili ze spichlerzy tylko na karmienie. Psy chłopi na czas nieobecności z łańcuchów pospuszczali. Ulicą snuła się teraz wataha kilkunastu mieszańców. Jeden brzydszy od drugiego.
Wieś ucichła. Dominik miał teraz więcej czasu dla siebie – kowal i stolarz wyjechali razem z rodzinami na Podhale. Kowal dał młodemu klucze do kuźni, ale Dominik sam bał się tam iść. Miał dziwne przeczucie, że jeszcze by budynek spalił.
Któregoś dnia po rannych zajęciach siedli wszyscy na kamieniach ruin. W samym centrum placu. Niby powinni rozejść się do zajęć, ale nikomu widać śpieszno nie było.
Słońce zaczęło przypiekać i Dominik przejechał wzrokiem po czarnych od opalenizny twarzy towarzyszy. Wszyscy milczeli gapiąc się to na siebie, to na słońce.
Ze wsi nie słychać było żadnego dzwięku. Czasem , z rzadka jakiś zagubiony wóz przemknął między zabudowaniami. A tak to cisza zupełna.
Marian spojrzał na nich i poczuł ze czas im wyjaśnić jak to będzie.
- Nadejdą wkrótce, pewnie nad ranem – rzucił miszcz w stronę wsi patrząc. Wypluł źdźbło trawy i spojrzał na młodych.
Tamci patrzyli na niego i nikt właściwie nie wiedział co powiedzieć, o co zapytać. Jeden z młodych zasłaniając oczy przed słońcem spytał
- ilu?
Marian zmierzył go wzrokiem szukając śladów strachu. Zadowolony z efektu zaśmiał się niskim głosem i odpowiedział:
- Dość ich będzie, nie bój się, dla każdego starczy.
Wszyscy zarechotali i Dominik ze zdziwieniem zauważył , ze ten durny dowcip go rozśmieszył .
Miszcz westchnął:
- Nadejdą kilkoma kupami. Jak znam ich zwyczaje puszczą na początku kilka zabudowań z dymem, żeby odciągnąć część naszych do gaszenia. – zawiesił głos czekając na ich reakcje.
- Ale my nie będziemy gasić? – zapytał Wacław
- Niech się pali, jaśniej będzie – mruknął pod nosem jeden z młodych.
- Potem zaczną przeczesywać domy na pobrzeżu wsi – ciągnął Marian – pewnie będą pakować na wozy to, co coś warte a resztę poniszczą. Zamkną pierścień i dom po domu rusza w tą stronę aż otoczą mur gospodarki. Będzie ich pewnie kilka setek. Jak się upewnią, że wyczyścili wszystko wyważą bramę i wejdą. litości nie będzie. no i mur, pewnie beda chcieli preskoczyć
- Ma ponad 5 metrów , szeroki jest i te potłuczone butelki na wierzchu…. – Wacław mówił cicho, jak do siebie – będą musieli wziąć drabiny.
Patrzyli po sobie.
Będzie ich kilkuset i Dominik ze zdziwienie pojął, że choć nie mają żadnych szans drży z podniecenia na myśl o tym dniu.
- Kiedy? – zapytał łamiącym się głosem.
Miszcz wstał otrzepując się z kurzu:
- Za tydzień. Pewien ksiądz złamał tajemnicę spowiedzi, żebyśmy mogli godnie umrzeć. Zróbmy to jak należy.
Wszyscy potaknęli i niemal jednocześnie kuzyni pojęli, że właściwie nie mają pojęcia, co znaczy „zrobić to jak należy”.
Duży spojrzał na nich ze śmiechem:
- Znaczy się: „ tak, żeby z kosą w ręku zabrać ze sobą jak najwięcej z nich”.
Tego dnia Miszcz wyznaczył im prace do wykonania. Było ich tylko dwunastu a pracy w cholere, tak, że zabrali się za nią od razu.
Podzieleni na grupy w milczeniu rozeszli się aż do zmierzchu ciężko pracując. Tego i następnego dnia nie spotykali się na posiłki. Jedli co znaleźli po domach do których wchodzili szukając rzeczy użytecznych do obrony. Jedna z grup przeszukała wszystkie domostwa niszcząc drabiny. Józek z czwórką młodych poszedł za wieś, gdzie dojazdowa wąska asfaltówka wiła się w wysokim po pas rzepaku. Powietrze stało gorąco i duszny, słodkawy zapach rzepaku uderzył im do głów, kiedy weszli między żółte krzaki. Pracowali cały dzień kilofami tłukąc filary betonowego mostku przerzuconego przez rzeczkę na drodze jakieś 500 metrów przed pierwszymi zabudowaniami..
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Ukruszone kawałki zbierali i wywalali daleko w polu rzepaku. Skończyli dopiro kiedy mostek drżał pod stopami pieszego. Józek po chwili namysłu podparł pokruszone podpory kilkoma belkami tak, żeby mostek nie zapadł się jeszcze przed atakiem.
W tym czasie kuzyni z 2 młodych przeglądali mur gospodarki. Umazani zaprawą lepili nią na szczycie muru tłuczone butelki po winie i kawałki drutu kolczastego.
Miszcz rozłożył przed sobą na płótnie 12 kos i siedział przed oborą cały dzień starannie ostrząc każdą z nich. Patrzył przy tym na ostrze pod słońce i mruczał coś do siebie co i raz sprawdzając ostrość kciukiem. Po dwóch dniach Józek z młodymi ściągnął na plac i zabrali się za uszczelnianie bramy.
Obili ją grubymi listwami i kiedy znieśli już dość puszek z gminnego sklepu i ropę w 6 beczkach przytoczyli zabrali się za zamykanie bramy. Kilkoma metalowymi ceownikami zblokowali na dobre bramę wbijając je głęboko pod kątem w ziemie. Teraz nikt już bramą nie mógł wyjść. Co kilka godzin jeden z dwóch ukrytych w rzepaku na czatach wracał do młyna i przez podstawioną ze środka drabinę wchodził do środka – na jego miejsce wyruszał następny.
W tym czasie wewnątrz murów reszta kopała głęboki rów wokół placu. Robota to była okrutna bo w słońcu, bez cienia. Nikt jednak nie narzekał i w milczeniu pracowali od rana do zmierzchu. Rów był szeroki na 3 metry, głęboki na 1,5. większość roboty wykonał koparką syna sołtysa, ale ziemie wyszarpał nieskładnie, bez dświadczenia i reszta musiała za nim fose wyrównać kilofami i szpadlami. Ziemie z rowu usypali w wał od strony placu. Tak to po 4 dniach odgradzał ich od świata solidny, szkłem zaprawiony mur, a od środka fosa i wał ziemi. Teraz czas przyszedł na Dominika, który cały dzień przycinał dziesiątki kołków drewnianych ostrząc je na szpic. Wbijali te długie na pół metra kołki, szpicem w górę na dno fosy, tak, że z ziemi wystawało jakieś ćwierć metra.
Kiedy to szarzy od kurzu ślęczeli w rowie mordując się z tą robotą na zewnątrz muru usłyszeli jakąś rozmowę. Zrazu zerwali się sądząc, że oto tamci nadciągają, ale rozpoznali głos Wacława, który wracał z warty. Kiedy przystawili drabinę w ostatnim dostępnym kawałku muru zza niego powoli zaczęła po szczeblach drapac się do góry jakaśprzedziwna postać.
Stary Opowiadacz gramolił się przez mur dłuższy czas. Pomagał mu młody chłopak, w którym rozpoznał ze zdziwieniem Dominik Kacpra – ucznia z dworca. Obaj zleźli i podeszli do Mariana ze strachem. Pochylili głowy w ukłonie.
- No to będzie się działo…. – mruknął śmiejąc się do siebie Marian - skoro złażą się tu już Opowiadacze. Znaczy przechodzimy do historii?
- Wszyscy o tym mówią Miszczu – Opowiadacz stał wciąż drżąc z pochyloną głową – Iwan zebrał mrowie luda i szykuje się ubić Miszcza Mariana i jego ludzi. Musieliśmy przyjechać. Nam nie wolno tego nie widzieć.
- A tych jełopów kto tu wpuścił??? – ryknął ktoś za ich plecami gniewnie.
- Nie denerwuj się Jerzy, jest jak musi być – odpowiedział Marian nie odwracając się.
Za ich plecami, ubrany w długi czarny płaszcz na sutannie stał ksiądz Jerzy trzymając torbe w ręce. Przez plecy przerzucony miał długi pokrowiec. Obok niego z wielkim plecakiem stała siostra Joanna. Oboje z obrzydzenie gapili się na Opowiadaczy. Dominik z Wacławem patrzyli to na siebie to na mur.
Jak do cholery oni tu weszli???
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0


Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych

Ikona FaceBook

10 następnych tematów

Plany treningowe i dietetyczne
 

Forum: 2002 : 2003 : 2004 : 2005 : 2006 : 2007 : 2008 : 2009 : 2010 : 2011 : 2012 : 2013 : 2014 : 2015 : 2016 : 2017 : 2018 : 2019 : 2020 : 2021 : 2022 : 2023 : 2024