Skocz do zawartości


Zdjęcie

Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
307 odpowiedzi w tym temacie

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
wielebny przesyłał do starego młyna co i raz to worek kapusty, to cebuli. Łatwiej było tedy praktyce codziennej sie oddawać bo i zima tego roku mroźna była i na przednówku nie trza było lebiody z wodą ze śniegu gotować.
Nauczyła się z czasem wieś żyć z burdulakowymi. bo i wiedzieli, że z nimi nie ma co zadzierać. A jako, ze ksiąc pierwszy tu po Bogu był to i wszystkie wieśkowe uznali ,ze tamci ze młyna dziwadła sa, ale ludziska dobre i Bogu służące. Co i raz to i burbulakowi wsi pomagali.
Jak wtedy co to pijany szlachcic z parobkami objazdem w karczmie stanął i rozbój szabla strasząc uskuteczniał.
Wezwał tedy proboszcz Jędrzeja jak już wataszka z pijanym stadem na wieś sie wyprawili i na strzechy z ogniem szli.
Przygnał w te pędy Jędrzej z trzema swoimi, bo i reszta konduzją zmozone lezała. Zapytał ojczulka czy aby problema na swoich nie ściągnie bo to i szlachcica bić będzie a za to to do lochu ślą do śczeźnięcia.
Jak ksiądz prawił - na szlachcica bilet po okolicy krążył i jak go tylko ludzie od wojewody dostaną to i głową zapłaci. Bo i krąży z parobkami, wsie pali i dziołchy chędorzy. To i Jędrzejowi zapłaca jakby jeno łeb mu urwał.
czasu nie było bo i parobki pochodnie zapalili i zataczając sie szli w strone wiochy.
Posłał trzech Jędrzej na parobków a sam ruszył na szlachciure co dziewkę siłą na kolanach sadzał. Parobki spedziły wioskę na jednął stronę pod las. wioskowi tłoczyli się jęcząc i rycząc na losem i dobytkiem co to zara z dumem pójdzie.
szlachcic wielki był i szpetny. na beczce po winie siedział. Jędrzej podszedł do niego, kiedy to drogę zastąpiło mu 2 pomniejszych jeden z partyzaną, drugi bukłacz z kolcami na żelaznej kuli wiszącej dzierżył.
Nawet jędrzej na nich nie spojrzał jeno spokojnie w oczy wielkiego co i naraz zastygł pod tym wzrokiem. W oczy Burdulaka patrząc ujrzał spokój tak wielki i siłę, że naraz pojął że to nie człek żywy a śmierć na boso w sukmanie podartej po niego przyszła. Na raz dziewke z kolan jął zrzucać i po szable sięgać.
Za późno wszystko bo oto w tej godzinie Jędrzej wywinął jak w tańcu obrót cały tak że jeno sukmana zaszeleściła. nie zamrugł był nawet żaden z tych dwóch co na niego szli. nie opodnieśli nawet drzewca. A Jędrzej w obrocie sierp zza pasa wyrwał i obu grdyki przerżnął. nim sie zatrzymał, nim sukmana szeleścić przestała już sierpem w szlachcica cisnął. Furknęło w powietrzu i wczerzł sierp głęboko w szlacheckie gardło. Zacharczało, krew ciemna buchnęła, dziewka z piskiem z kolan uciekła.
jak to parobki zobaczyły to i choć siła ich była, w pole pognały. Ilu to chopcy Burdulaka w rzodkwi dopadli nikt nie wie bo to do dzisiaj w Sarapatach mogiła jedna z krzyżem krzywym stoi. tam to, jak już wioska za krzywdy swoje z trucheł buty i co można było zzuła, obdartych wrzucili.
Pańskie ścierwo posłał nazajutrz ksiądz wozem do wójta a dalej pewnikiemdo samego wojewody.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Nagrody Jędrzej nie brał bo i nie chciał między ludzi się pchać, co by go nie rozpoznali i w dyby słać nie kazali.
Donacje na parafie wielmożni uczynili a i Burdulak rad był bo mu tera i częściej prowianta ze wsi słali.
Wiejscy teraz w młodych z młyna rozkochani do dni kilka kury i wszelkie dobro ostatnie w podzięce za dobytek i żywot ratowany słali.
Kunszt sztuki widząc coraz to wiecej młodych do szkoły młyńskiej wstąpić chciało. Wójt krzywo na to patrzyli bo jeszcze niedziel kilka i pomiast w pole chłopy całom gromadom jeno w kościeli siedziec bedom i cepem bez celu powietrze młócić.
Słowem w siłę rośli i trochę jeszcze czasu minęło i Burdulak ze wsi pomocą musiał stary chlewik na izby przerobić. Młodzi z sąsiednich już wsi ściągali.
Zima 1794 mrozem ścięła Sarapaty i wieś przy piecach z ust posłańców trwożnie słuchała opowieści o tym jak to panowie przeciw Ruskim stanęli. Jak to Naczelnik w chłopie zakochany ściąga do siebie i kosy na storc stawiać każe. Tako i posłali starzy z klucza po Obcego coby co czynić prawił.
Przybył Jędrzej ze swoimi. Siedli tamci bez słowa na ławie pod ścianą.
Rzekł nauczyciel, że od swoich posłańców o sprawie wie i długie godziny na dumanie przeznaczył .
- Bracia – ciągnął cicho i jako do klepiska mówiąc – z pokoleń na pokolenia ojcowie nauki krwią zdobyte nam darowują. I nam trza szanować ojców prawdy. Wszyscy my wiemy, że chłop z panem nigdy w szeregu nie stanie i co by my dla nich nie czynili. Nasza krew a ich chwała. Czas wojny minie a miłość się kmiecia skończy i pognają kijem na pole jak było i będzie. W krajach zamorskich, gdziem bywał jak ino chłop na pana ślepia wzniesie to mu ów łeb urżnąć jest w prawie. Powiadam wam – ino płacz z tego będzie i chłopa mrowie na zatracenie pójdzie.
I na tym stanęło – zaparł się był Jędrzej, że za panami nie pójdzie i nie utargowali go emisariusze ni obietnicami zwolnień bo i on w prawie wolny był najmita.
Jako to burza wojny na krainę spadła, krwi się mrowie polało. Zły to czas był i wielu padło bo to chmary naszych z kosą nieobytych na regularnych ruskich ruszyło. A jak to już pruskie ruskich wsparli rzeź to ino była i babi płacz po chałupach.
Na czas zawieruchy wysłał Jędrzej swoich do kamedułów coby ich przed zaciągiem ochronili a sam z łaski wiejskich po chałupach sarapackich się chował.
Lata już miał swoje i dopadła Jędrzeja i starość i choroba. Zgasł był w dwie niedziele, na twarzy poszarzał i powoli znać było że ze świata odchodzi.
Na koniec wezwał do siebie ucznia jednego – tego samego, co go na samym początku przygarnął. Tera to chłop był wielki i prawie przy 5 krzyżykach. Zamknęli się oba we izbie na dni dwa i szeptał mu Burdulak, co już gasł powoli cosik do ucha i nakazywał. Na koniec jak to tylko Jędrzej dusze oddał a ciało proboszcz pokropił wyszedł Burdulakowy czeladnik bez słowa i ani westchnął, ani jęknął i łza żadna nie zaświeciła.
Jak tylko z izby wyszedł do młyna pustego poszedł i jako mistrz kazał wszystkie zagrody, stajnie i młyn sam z dymem puścił. Stał tam sam a ogień świecił w oczach dzikich.
Jako polana dogasły klęknął, krzyż na piersi zakreślił, ziemie pocałował i odszedł na zawsze.
A nazywali go we wsi Jaśko,
Jaśko od Burdulaków.

Jaśko setki dożył podle burdulakowych wskazań. Pierwszy był pośród jego czeladników i najdłużej jego ziemia nosiła. Reszta pomarła po monasterach i wiejskich chałupach. Kunsz wszelako nie zaginął bo i ci co w zakonach skryci i ci co pośród luda pielgrzymowali wierni byli codziennej nabożnej praktyce. Na czeladników jednak różnych brali i pośród znalazl się tak człek dobry jak i rajcownik pospolity.
Tako i ci co pośród stanu duchownego osiedli nauczali po cichu. Przeto i dzis mnich niejeden podwórco szczotą oporządzając chwyta różne i techniki burdulakowe czyni. Takoż w panieńskim klasztorze, co go nazwy nie wymienie, po dziś dzień po godzinkach siostryczki technika ręczne przeróżne studiują. A to w cassusie jakoby kto na cześć ich nastawał.
Jasiek najbardziej podobny był do mistrza. I z postury tako i z mowy i oczu smutnych się do Jędrzeja upodobnił.
Jakoś jak z ojca na niego ten smutek i zaduma przeszła i przez życie szedł dzwigając ten ciężar tajemny. Jako ognia unikał politycznych mecyi i kunsztu strzegł coby krew nim niepotrzebnie nie toczyć.
Powiadają, że nigdzie miejsca nie zagrzał i dziatwy się własnej nie doczekał. Na koniec jako już grób zwietrzył i ciężko kroki gościńcem stawiał osiadł w jakiejś mieścinie co to jej nazwy nikt nie poznał.
Miał Jasiek czeladników paru. Wszystko zmyślne i w walce zaprawione. I jako Jaśko przy starym Jędrzeju – i oni zapatrzeni w majstra jak w obraz święty byli.
Był Kuba, co go Jucha zwali, bo talenta do sierpa szczególne przejawiał. Był Antoś, co na księdza poszedł, ale mistrzowi zaprzysiągł, że fachu nie zarzuci. Był głuchy jeden, co to go Cichy zwali – bo imienia nie miał. Ten Cichy padł od muszkieta w 31 jak to chmarę chłopów z kosami na ruskich prowadził.
Tako Kuba najbliżej pozostał i jemu Jaśko wiedzę burdulakową przekazał. Kuba był chłopak zadziorny i niesforny. Wielokroć sam bijatyki zaczynał i czasu wiele minęło nim go Jaśku krew niewinną przelewać oduczył.
Mówią, że Jaśko pomarł we śnie spokojnie w chacie Kuby. Ten Kuba pierwszy sobie babe znalazł i on pierwszy z tej szkoły dziatki swoje nauczał. Tako i szkoła Burdulaka została w Kuby Pachciaka rodzinie.
Parciakowie byli chłopy ze wsi Pakuły, od pokoleń na skrawku wszyscy gospodarzyli i jako na świat Kuba przyszedł to ich w jednej izbie 13 było bez kozy i kur.
Jaśka Kuba spotkał jak to na targu okraść go chciał. Lat miał wtedy 15 i rosły był i silniejszy niźli i 2 razy starsi. Jak tylko łape podniósł coby sakwe chwycić Jaśko na kupę gnoju go rzucił jako pierze. Jak się z piąchami i słowem złym znowu na niego rzucił przygniótł go Jaśku do ziemi jako piskle i jeno w oczy zyrknął. A że dzikość w nich zoczył i wściekłość wielką – przygarnął młodego.
Kuba inny był, wędrówka go nie ciągnęła i choć twardy był i odważny jak mało który wolał przy babie zostać i dziatkami oczy cieszyć.
Świniary wioska to była mała, folwarczna pod panem Anzelmen z Kopczyńskich. Jako Kuba do swojej dziołchy przystał miejsca na chałupę jął szukać. Chociaż on jako wszyscy burdulakowi wolny był najmita sam do pana poszedł.
Tylko mu Kuba pokazał dwa burdulakowe układy na kose Pan mu we wsi chałupe dał, kmieci uczyć jeno kazał. Tak to Kuba jako jedyny izbe miał z podwórcem i to u niego zawsze po kraju wedrujący burdulakowi na zimę ściągali.
Jakiz to czas był szczęśliwy, kiedy po roku wędrówki bracia osiadali w jednej wsi. Kto się u Kuby pomieścił, tam zimował, innych pan łaskawie po chałupach rozsyłał a gospodarzom hojnie za wikt i opierunek oddawał.
To i czasem 20, 30 zimowało. Z różnych stron ściągali, z uczniami, sami, wieści przeróżne przynosząc. Całe dnie pod okiem najstarszych sumiennie fach praktykowali a wieczorami przy ogniu opowieści snuli to kosy ostrząc to sukmany łatając.
Zimową porą na pana dziedzińcu turniej bracia urządzali, co roku sprawdzając, który to jak sprytniej narzędziem robi. Różnie bywało, ale najczęściej to Kuba najpierwszy był, to i inni szacunek do niego żywili. A prawda była taka, że się burdulakowe rzemiosło po świecie rozniosło i co rusz do Świniar jaki nowy przybywał.
Rzekał on, ze uczeń chociażby Szymona z Sarapat co u franciszkanów za insurekcji się chował. Jak taki kosa dobrze robił albo i toporkiem rzucał to się go Kuba pytał o prawdy tajemne co to tylko w burdulakowym klanie znane były. Jak odpowiedzi znał to się go za brata brało, jak nie znał to i cepem przez plecy niejednego przeżegnali. Czasy to były szczęśliwe. I choć niejeden mawiał, że nie godzi się na szlacheckim chlebie zimować, rodzina w siłę rosła.
Od rzezi w starym młynie lat już 100 minęło i początki historii nikt już dobrze nie pomniał.
Jakem rzekł – choć braci wielu było Kuba na następnych opatrzył synków swoich dwóch. Dziwne to były dzieciaczki, ciche oba i w kątach jakubowej chaty skryte zawsze. Zrazu oba do bitki niechętne były, ale jak na całe zimy do chałupy wędrowni mistrzowie ściągali to i szczenięta z czasem z wojowaniem się oswoiły. Oba między kosami i ostrzem przeróżnym od kołyski chowane były. Lata mijały i oba szczenięta podrosły i w turniejach zimowych już za 12 wiosny ich ojciec postawił. Zrazu oba okrutne bite były – bo i na słowo kubowe nikt młodych nie oszczędzał. Lat parę minęło i oba podrosły i do fechtunku zamiłowania dostały.
A tak było że ich pan Anzelm Kopczyński, co już stary był jak swoich umiłował i wujem się kazał zwać. Ten Anzelm do szkół ich posłać chciał a póki co guwernanta do chałupy słał coby ich łaciny uczył i mowy pisanej. Jak się młodzi uczyli od przyjezdnych sztuczek przeróżnych, jako ich ci burdulakowi co w stanie duchownym się ostali do modlitwy stale nakłaniali- takowoż oba wyrosły na chłopów silnych, zdrowych, co mowami obcymi władali i w Boga jak w ojca wierzyli – silno i straszno.
Jak oba porosłe już byli, 20 wiosen znaczy już tylko ci dwaj na koniec między sobą w turniejach się mierzyli. A różnie bywało bo, młodszy o rok Antek kosą jak nikt robił a i w bitce sztuki przeróżne wyprawiał. Drugi, co go po mistrzu kuba Jaśkiem nazwał cep sobie upodobał i biada była takiemu co to za blisko choćby i z widłami podszedł. Jak się ci dwaj starli to najprzedniejsze drzewce w drzazgi szli i strach było patrzeć. to i starzy co rok nim jeden drugiego do lazaretu wysłał bój przerywali i obu się nisko kłaniali.
Jak zawierucha styczniowa na kraj spadła przyszedł pan do starego Kuby i długo prawili.
Pomny prawd burdulakowych Kuba nie chciał synów na wojne z Ruskiem słać, ale mu Anzelm i chałupe i pomoc przez lata wypomniał to i co było robić.
Posłał tedy synków obu pod naczelnika Traugutta. Inni jeszcze z nimi poszli. Rok minął na tułaczkach po błotach i śniegach. Rok ciężki to był co go stary Anzelm nie przeżył, z troski nad ojczyzną zczezł i zgasł. Stary Kuba co ranek kmieci kilku nauczając ze smutkiem na gościniec zerkał za synami.
Wrócili oba całe jeno bliznami pokryte, w pyle i brudzie. O wojnie, żaden mówić nie chciał tylko czasem jeden drugiemu na ucho cosik żekł i milkli oba na godziny całe.
Jeszcze się obaj bardziej zawzięci do fachu zrobili. Jeno oba wciąż uczniom swoim powtarzali co by pomiast bitki uskuteczniać więcej przy modlitwie czasu pożytkowali. I ciężki miał los taki co to się na wojne czy do bójki wyrywał, albo taki co to okrutnik był i w czasie ćwiczeniowym nadto komu kości porachował kontencję z tego czerpiąc.
Takiemu to braciszkowie kości rachowali i twardym jak koń musiał, być żeby owe tortury wydzierżyć.
To i czeladzi mniej było u młodych Parciaków. Bo i obaj wiecej na modlitwe kazali chodzić i więcej systemów fizyczność wzmaciających wprowadzili. To i młodzi po wsi jako konie wte i wewte ciągali wóz drewna pełny. To i na zmianę w parach kłusem do pługa przywiązali orali chłopom za chleb ziemię. Tedy i mała garstka się ostała. Jeno chłopy silne, dobre i jako pies Antkowi i Jaśkowi wierni.
Czasy nowe nastały. W walce nikt już kosą ni cepem nie robił a od pistolca czy dwururki nie jeden z burdulakowych zdrowie albo i życie postradał. To i się mistrzowie jeszcze bardziej się skryli od ludzi uciekli.
To i niewiele o szkole wiadomo. Przez następne pokolenie znikli Parciakowie i wiadomo tylko, że bracia synom swoim fach przekazali. Jednakowoż nikt ich imion nie spamiętał bo i ojcowie za maleńkości posłali ich w miejsca co to nikt ich nie znał. Powiadają, ze krążyli oba między różnymi mistrzami i nikt nie wiedział, że oni z Parciaków.
Tak to się trop urywa i choć wielu sztukami Jędrzeja Burdulaka władał nikt nie wiedział co się przez dwa pokolenia z następcami działo. Minęła wojna okrutna pierwsza i choć niejeden z chłopów co musiał bagnetem sztuki przeróżne burdulakowe jako widłami czynił to się potomki Parciaków nie pokazały. Lata mijały krótkiego pokoju, chłop lepiej już żył i coraz to który czytać i pisać umiał takowoż Witosem i takimi we władze kmiecie poszli. A Parcaki jak już 40 lat skryte tak były, że się poniektóre trapić zaczęły,że ród pomarł albo i bezdzietny.
Wojna najgorsza nastała i kraj w niedole okrutną popadł. Chłop nie chłop, każden dniem i nocą śmierci czekał. To i wielkie było poruszenie jako się okazało, że po lasach przy starych Sarapatach krąży jaka banda tajemna co okupantowi łby po nocach kosami ścina a zdrajcom plery cepami garbuje. Nikt nie wiedział kto oni i ilu z nich a sława coraz to większa i straszniejsza była. To i ojciec Joachim co od Cystersów był ubłagał opata i na proboszcza po zmarłym z trosk wojennym wielebnym z Sarapat poszedł.
W klasztorze Joachim archiwa pilnował ale po prawdzie to on był czwarty po kolei uczeń Antoniego, Jaśkowego czeladnika co na księdza poszedł. Joachim kunsztach się wzorowo wprawił a w wojenną zawieruchę szukał co aby pomóc wszystkim po świecie co od Burdulaka pochodzili. Takoż na wieść o bandzie co w Sarpackim lesie osiadła przybył coby sprawdzić kto oni zacz.
Mówią, że się spotkali na polanie co to stał 150 lat wcześniej młyn przez Jaśka spalony. Mówią, ze ojczulek zląknął się na widok 20 brodatych w skóry odzianych wojów z kosami. Kosiska krwią znaczowe a oczy ich jako u zwierza dzikiego.
Wzieli go do lasu i wielkie było jego zdumienie jak mu prawić zaczęli, że w tym sarapackim lesie żyją od lat 50 ldzi jak ognia unikając. Nie było podle nich najprzedniejszego a wszyscy się Parciakami zwali. Ród to był teraz dziki, okrutny i w bojach zaprawion.
Nabożność dziwną mieli bo po latach w lasach skrywania dzicy byli i krew germanska z umiłowaniem przelewali. Takoż spędził miesiące całe Joachim tłumacząc im zasady Jędrzeja Burdulaka, tego co najpierwszy był. Bo i zdawało się lata w głuszy w zupełności od nauk ich oderwały. Niełatwo było bo i niewszyscy oni zgodzić się chcieli coby jednego na czele ustawić a i zaprzestać podjazdów i głów ścinania wielu nie chciało. Był posród nich jeden, co go Dziki zwali, bo i imion one nie mieli. Ten dziki pierwszy za Ojcem poszedł i do nauk burdulakowych wrócił, wielka z tego afera była bo i wielu dalej do rabunku lgnęło to i na koniec rzuciła się banda na siebie jako te psy głodne i wściekłe. Tak i w morzu krwi ostał się jeno
Dziki i braciszkowie jego dwaj, reszta pocięta pomarła i groby ich sarapacki las skrywa.
Jako pokój powrócił, bałagan wielki zapanował i podstępem ruskie dwóch braciszków z lasu jak po gorzałe do Sarapatów przyszli pojmali i w lochy posłało.
Natenczas Dziki, co mu imię Marcel dali uczył się sztuk u Joachima i innych burdulackich co jeszcze nie pomarli. Dwaj co w wiezieniach byli jeszcze w aresztach kilku wartowników łapami podusili za co na dożywotność skazami byli. Obaj przesiedzieli po lat 40 i pomarli tego samego roku zamknięci. W murach więziennych oba stworzyli nowe systema na krótkie noże, kubki blaszanne i poręcze z pryczy. System w różnych odmianach egzystuje nadal po więzieniach. Marcel Dziki wrócił do burdulakowych tradycji i krąży do gdzieś po świecie. Teraz mieć musi i z 90 wiosen, ale tak on jak i inne burdulaki skryły się i nawet miedzy sobą się nie znają.
Taka i historia burdulakowych nauk. Ćwierć tysiąclecia już apostołują i pewnikiem następne będą.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Miszcz skończył opowieść i niejeden zadał sobie pytani, po co snuł te prastare legendy. Wstał i wyszedł i żaden z nich nie pojał czemu służyć miała historia burdulakowej dynastii. Bo i nieznani najważniejszego – historii burdulakowego miecza.
Marian widział ,ze jeszcze nie czas i miejsce na tą opowieść. Historia miecza Jędrzeja z Burdulaków, co to ją posłyszał dzieckiem będąc, całe życie tkwiła w miszczu jako zadra i drzazga. Wiedział, że wcześniej czy później to jego będzie rolą miecz odnaleźć.
Bo i czemu skoro tak wielu na świecie burdulakowy fach uprawia, to w monasterach, to więzieniach to po wsiach nikt następnym burdulakiem się był obwieszczon. Przez stulecia styl wykształcił tyle odmian a od 50 lat, kiedy to brat Joachim odkrył w lesie pod Sarapatami Marcela z Parciaków nie było przywódcy.
Prawda taka byłą, że burdulakowi uważali tylko tego co miecz Jędrzeja miał. Od pokoleń miecz w posiadaniu klanu , z mistrza na ucznia, z ojca na syna przechodził i wszystkie wiedzieli kogo poważać i kto najważniejszy.
I tak wpierw miecz miał Jędrzej Burdulak. Dał go Jaśkowi co przyjął imię Burdulaka. Ten na ucznia i następcę przyjął Jakuba z Parciaków, tego co miał dwóch synów. I oni przez następne lata strzegli rodowego miecza. Przez lata potem znikł miecz i dopiero Joachim z Cystersów zobaczył go w szałasie u Marcela z Parciaków w wielką wojnę.
Jak wiadomo, bracia Marcela na żywot cały w kazamatach ostali a sam Marcel, jak go tylko Joachim prawd burdulakowych poduczył, pod ziemie zie zapadł. Zapadł się i miecz.
Ostrze od pokoleń nie opuszczało rodu. Jeno raz, w 1770. Jędrzej wysłał Jaśka do kowala w Maławiczach Hornych. Opadła na bagnach Jaśka horda Lipków i miecz zabrali. Jędrzej odnalazł go dopiero w dobrach rodowych Tatarzyna Murzy Krzeszowskiego w Kruszynianach. Powiadają, ze bić się musiał z niejednym chłopem. A jaka, że wioska całym zaciężnym oddziałem była osadzona to i krew się lała. Powiadają, że pan z folwarku trzymał jeszcze w czworakach dzieci od tych Mongołów co to harce za rozbiorów czynili. To i z nimi Jędrzej musiał wojować. Na koniec miecz mu nazad dali a i turczynem czynić chcieli ale nie chciał Jędrzej, żeby go do meczetu w Bohonikach wieźli.
Od tego czasu miecz w rodzie pozostał.
A ostrze to przednie było. Mówią, że Jędrzej we wschodnich krainach jako wędrował bić się musiał z wojownikiem co to maskę na twarzy miał i rogi jako jeleń. Mieczy miał dwa i na Burdulaka z rykiem się rzucił. Jędrzej kamieniem wielkim w niego cisnął a jako tamten na gościniec padł to go gałązią grubaśną co z boku drogi lezała tłukł tak długo, aż życia pozbawił. Miecz jako ten łup ze sobą zabrał.
Kazał babom w Sarapatach na pochwie miecza wzory w kwiaty jako na chałupy ścianach namalować a proboszczowi ostrze jak należy poświęcić.
Mieczem zadan z burdulakowych nie robił, woleli widły, kij i cep, ale w rodzie rzecz to swieta była i jako obrazek kościelny czczona.
taka i historia miecza. śnił sie on Marianowi co noc i głod wielki serce mu rozrywał. lata całe temu poprzysiągł ostrze odnaleść.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Dominik (odcinek specjalny - z okazji 15 tysięcywejrzeń na wątek, dzięki)

Dominik Parciński żył w permanentnym poczuciu winy. Czuł się winny, że bezcześci pamięć ojca, ojca jego ojca, ojca ojca jego ojca i tak dalej. Dochodził już trzydziestki i coraz częściej zastanawiał się jak długo może tak lawirować między swa dziedziczną, wiekopomną rolą, misją, przeznaczeniem i takimi tam a własnym poczuciem malutkiego, osobistego szczęścia.
Miał już dość kompromisów i ciągłego godzenia i jednego z drugim.
Wszystko zaczęło się kiedy zobaczył go po urodzeniu dziadek Marcel. Według matki, uśmiechnął się odetchnął z ulgą i umarł. Wersja ojca nieco się różniła. Utrzymywał, że dziadek wykrzywił nienaturalnie twarz, zaczął się dusić i umarł rzężąc.
Trudny jest los kogoś, kogo widok zabiera życie najbliższej rodziny.
Dominik był wielkim rozczarowaniem swojego ojca, urodził się cherlawy, chudy i pomarszczony. Miał długie chuderlawe łapki i nóżki, którymi merdał bezbronnie w powietrzu. Ojcu przypominał brzydkiego pająka.
Antoni nie wiedzieć czemu spodziewał się, że z trzewi jego zawsze milczącej i smutnej małżonki wyskoczy zarośnięty, ryczący ludek z kijkiem w łapkach. Cała ta bezbronność pierworodnego zachwiała jego wiarą w ponaddziejową rolę klanu Parciaków.
Samo imię było przegraną ojca, który chciał nazwać syna na miarę historii, imieniem krwawym i okrutnym. Tak, żeby już niemowleństwie Attyla Parciński wzbudzał lęk miedzy położnymi a dzieci w piaskownicy bez szemrania oddawały mu foremki i wiaderka.
Małomówna i zawsze smutna matka ubiegła go i nadała dziecku beznadziejnie żałosne imię Dominik.
Antoniemu kojarzyło się ono ze zwiniętym w kłebek słonikiem.
Jeszcze bardziej zamknął się w sobie zostawiając dziecko pod opieką matki.
Mimo usilnych prób nie narodził się już żaden Parciński bo matka Dominika w ostatnim niemym akcie buntu umarła młodo czyniąc Dominika dożywotnim jedynakiem. Antoni celnie uznał jej śmierć za jeszcze jedną złośliwość i zniósł ją dzielnie wiążąc się szybko z przysadzistą sprzedawczynią z mięsnego.
Dominik wychowywał się pod potworna presją miecza.
Miecz stał tam, na meblościance płyty pliśniowej w kolorze orzecha. Między szklaną rybą i schnącym kwiatkiem. Miecz stał tam i patrzył. Z wyrzutem i pogardą. Całe pokolenia mistrzów patrzyło na to chude coś, które miało zostać Następnym.
Nie, żeby dzieciak nie ćwiczył. Dominik spędził setki godzin próbując zadowolić ojca.
Tłukł kijem w drzewa i ryczał machając różnymi przedmiotami.
Po ojcach odziedziczył szybkość, ale siły to on nigdy nie miał. Starczyła, że mu ojciec raz czy dwa kijem po plecach przejechał i już płacz był.
Wysyłał go ojciec po kuzynach Parciankach, co by go fachu uczyli, ale jakoś żaden zapału do kunsztu w Dominiku nie zasiał.
Rozczarowany życiem i przytłoczony swoja rolą Antoni powoli, aczkolwiek konsekwentnie popadał w obłęd. Zaczęło się od tego, że wyzwał na pojedynek przedstawicieli miejskiego klubu bokserskiego. Dominik był jeszcze wtedy przedszkolakiem, ale pamiętał że ojciec pobił 3 bokserów sztachetą nim reszta dopadła go i wysłała na ostry dyżur. To był dopiero początek.
Potem przyszedł czas na klub szermierczy, milicja odwoziła Antoniego do domu kilka razy, za każdym razem rekwirując kosę, która chciał walczyć z przedstawicielami SKS Szermierz.
Kiedy po 2 latach pobytu w ośrodku specjalnym wrócił powrotem Dominik miał już 15 lat. Przez nieobecność ojca zarzucił rodowy fach. Ćwiczył się jednak intensywnie w judo i karate. Wyrósł i na chudym dziobie pojawił się już zadki zarost, ale dla ojca był wciąż chudym, dwumetrowym rozczarowaniem.
Stawał się coraz bardziej zdziwaczały. Zerwał kontakty z rodziną i przeprowadził się z Dominikiem do innego miasta zostawiając przysadzistą sprzedawczynię z mięsnego. Miasto było wielkie i przytłaczające. Klan burdulakowy od pokoleń zamieszkiwał wsie i małe miasteczka, w wielkim molochu tak i ojciec jak i syn nie potrafili się znaleźć. Antoni całe dnie spędzał w fotelu, z piwem w jednej a sierpem w drugiej dłoni. Gapił się w miecz na szafie mrucząc cos niezrozumiałego. Bluźnił na miasto do którego nie pasował, na syna, który go rozczarował, na żonę, która na złość umarła na przysadzistą sprzedawczynię za to że ją zostawił, na świat, gdzie nie można już nikomu obrzynać kosą głowy. Czas pokoju nie działał dobrze na burdulakowych.
Dominik żył z ojcem, ale bardziej obok niego. Dla świętego spokoju ćwiczył wszystko co się ćwiczyć dało. Boks, zapasy, karate, aikido, judo. Dopóki znikał na treningi ojciec nie czepiał się go i pozwalał mu żyć po swojemu. Jednak, kiedy tylko zaczynał znosić do domu dyplomy i puchary z jakiegoś klubu ojciec kazał mu rzucac tą dyscyplinę. Wygłaszał wtedy długą tyrade o tym jak to zdolności parciakowych nie wolno przed światem ujawniać, bo swiat do nich nie dorósł. I tak Dominik do 25 roku zycia przećwiczył wszystko co się ćwiczyc w miescie dało. Wszyscy mistrzowie i instruktorzy w mieście znali go jako młodego, cichego ale zdolnego chłopaka.
Nigdzie nie zagrzał miejsca i niegdzie nie doszedł do czarnego pasa, zazwyczaj rezygnując przed samym egzaminem. Mimo tego dalej pozostawał chudy i chorowity. Siłę nadrabiał techniką i szybkością. Z czasem treningi przychodziły mu łatwo i nabrał nieco większej pewności siebie.
Nie byłoby prawdę jednak twierdzenie, że lubił pocić się, sapać i machać łapami. Treningi Dominik traktował jako coś absolutnie naturalnego, jak jedzenie, picie, czy bicie przez ojca. Wychowany w klanie traktował taki wysiłek jak oddychanie i jedyne do mógł zrobić to zmienić go w formę, która by odpowiadała jego charakterowi.
Jako chłopiec cichy i melancholijny ciągnął w stronę systemów nieingerencyjnych i spokojniejszych nie wiedzieć, czemu odpychała go wizja obrzynania komuś głowy kosą albo wtłukiwanie czyjejś roztrzaskanej czaszki cepem w świeże ściernisko.
Na swój sposób wiedział, że jest inny. Od czasu jak przy całej pierwszej klasie i wychowawczyni z tornistra wypadł mu wkładany tam zawsze przez ojca solidnie zaostrzony sierp.
Dominik do tej pory nie wiedział po co były te wszystkie mecyje, przecież każde dziecko jak podobno mawiał dziadek powinno stale nosić kozik albo mały sierp. Ten był specjalny, dostał go od wujów na komunię.
Ostatnie lata Antoniego były dla syna prawdziwą udręką. Codziennie kazał mu przysięgać na rodowy miecz, że nie zarzuci fachu i nikomu poza własnym synem go nie pokaże. Kazał też utrzymać sztukę w tajemnicy a każdego kto by powątpiewał w jej skuteczność ściąć kosą. Syn nieszczególnie wiedział jak pogodzić oba ojcowskie przykazania.
Antoni w obłędzie zaczął wyzywać na pojedynki mistrzów lokalnych szkół. Rzecz była dla Dominika dość kłopotliwa, bo znał i lubił tych ludzi. Dominik nie lubił być zakłopotany, ponad wyzywanie na pojedynki wolał się z ludzmi przyjaźnić. Podawać sobie ręce i mówić” jak się masz?” albo „ ”co tam u żony”, lubił też poklepywać się po ramionach i mawiać „cze” nieopisaną przyjemność sprawiali mu ponadto ludzie, którzy odpowiadali mu też klepnięciami , albo „hej”.
Za namową instruktora Dominik pomagał w prowadzeniu zajęć łucznictwa. Ojciec uległ po długich namowach. Ostatecznie uznał, że pociąg do ciskania strzałami poprowadzi być może młodego do kuszy, rzucania nożem a stąd już krok do ciskania sierpem. A jak się w rozsmakuje to nie minie miesiąc a będzie z dzika rozkoszą gnał na tarcze z widłami albo lemieszem z garści. Będzie dźgał, szarpał, gryzł i pluł. Rozerwie ją, rzucając na lewo i prawo strzępy a ziemie na której stała stratuje tak ,ze przez następne pokolenia pozostanie jałowa. Tak myślał Antoni zgadzając się na dominikowe łucznictwo.
Wzbudzając ojcowskie skrajne obrzydzenie Dominik został studentem. W klanie burdulakowym żaden na studia przez pokolenia nie szedł to i Antoni widział w czynie syna ostateczny cios w burdulakowe zasady. Na dodatek studiował handel, jak jakiś karczmarz, żyd albo Niemiec. Antoni sam już nie wiedział, co gorsze.
Ciężkie było życie z ojcem, co i raz musiał Dominik gnać przez miasto i przepraszać za ojca, który próbował ucinać głowy jego znajomym.
W ten sposób krąg znajomych zaczyna się kurczyć a i sam Dominik życ zaczął śladem ojca jak odludek. Widać taki los wpisany był w przeznaczenie Parciaków.
Jakiś czas później otworzył własny mały łuczniczy klub, pożytkując zdobyte w czasie studiów zdolności Dominik w krótkim czasie z małego kółka uczynił prężny, przynoszący dochody klub.
Taka droga nie podobała się zupełnie ojcu, który całymi godzinami nakłaniał syna do tego, żeby zaczaił się gdzieś w krzakach i z łuku powystrzelał mistrzów innych szkół. Któregoś dnia kiedy wyczerpany syn poprzysiągł ojcu, że będzie prowadził najsilniejszą szkołe waleczną w okolicy w dominikowym umyśle zrodził się pewien plan.
Zakiełkował pomysł, który miał ostatecznie przynieść mu święty spokój i wolność d ojcowskich nalegań. Już dawno zauważył, że szkoły i akademie zarządzane były słabo a promocja i reklama kulała okrutnie. W krótkim czasie na bazie własnych doświadczeń złożył pary mistrzom propozycje i zajął się promowaniem ich dyscyplin, wynajmując ich jako nauczycieli. Pomysł był genialny – Dominik robił to co lubił i w krótkim czasie stał się właścicielem większości klubów i kółek. Wszyscy nauczyciele boksu, karate, judo i innych kungfuf pracowali teraz dla młodego Parcińskiego.
Miał wreszcie spokój – kiedy tylko ojciec planował jakiś najazd przykładowo na klub karate Dominik mawiał ze sam to załatwi i na jakis czas zawieszał treningi mówiąc ojcu,że kosą i sierpem przepędził konkurencje. W rzeczywistości Dominik sam kreował konkurencje to wzmacniając to osłabiając niektóre ośrodki.
W ten sposób Antoni dożył ostatnich dni. Do końca nie uznał syna za spatkobierce i nigdy nie przekazał mu miecza. Zmarł w fotelu w śnie ściskając kosę.
Dominik został sam.
Miał 30 lat i 15 klubów, sam uczył troche strzelania z łuku ale głównie zajmował się sklejaniem plastikowych modeli i patrzeniem na rodowy miecz z poczuciem winy.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
To w jaki sposób rodzina przyjęła śmierć dominikowego ojca skomplikowało jeszcze bardziej jego życie.
Wśród żyjących Parciaków rozniosła się wieść, że miecz nie został przekazany. Jako, że szkoły burdulakowe nie wiedziały o tym gdzie rodowe ostrze się znajduje tylko krewni Parciaków wiedzieli o Antonim.
Tu trzeba wyjaśnić to i owo o tej rodzinie. Nie byli to już ci Parciakowie co to za Kuby fach przejęli i jak się należy tradycje szanowali. kilka pokoleń ukrywania się w lasach wypaczyło i zmieniło ich w stado wilków dzikich. Może i potrafili funkcjonować jako tako w naszej szcześliwej ojczyźnie jednakowoż zasady jakie przyświecały klanowi były co najmniej mało prospołeczne.
Po pierwsze uno prawdziwy Parciak nie pracuje, klasyczny przedstawiciel trudnił się fachem, który upraszczając nie miał za duża wspólnego tak z systemem świadczeń społecznych jak i urzędem skarbowym. Parciaki hołdowały bardziej tradycyjnej wymianie dóbr i finansów opierającej się na perswazji widłami jak i sierpem. Tak w życie wprowadzalihasło – „ żyj z ciężkiej pracy sierpem i kosą”.
Drugie uno – Parciaki nie chodzą do szkoły. Jak powszechnie wiadomo wiedza mózg rozmiękcza i się człowiek do niczego nie nadaje. Znaczy zmarnowany jest. Wynikało to po części z faktu, ze Parciaki występowały najczęściej w licznych stadach na wsi. Mioty miały duże, hałaśliwe i wszystkożerne. Częstym miejscem występowania Parciaków były wioski popeegierowskie, gdzie zamieszkiwali najczęściej przygospodarskie bloki z wielkiej płyty.
Dominik wiedział jak bardzo różni się od typowego Parciaka i było mu z tym źle.
Przez ojcowski obłęd wiele lat temu wylądował w mieście, które uczyniło z niego to coś czym był. Chude, poskręcane, przeintelektualizowane, smutne coś. Absolutny kontras Parciaka. Parciak miał szeroką, kwadratowa szczęką, wielkie bary, łapy jak bochny i w ogóle. Co najważniejsze, Parciak myśli i działa inaczej niż, zniszczony przez miasto, Dominik.
Przykładowo – jak taki Dominik patrzy na ściane w swoim pokoju widzi odrapaną powierzchnie, pochlapaną niechluiujnie farbą. Widzi pęknięcia i małe grudki farby. Widzi pajęczyny na rogach i ślady po zabitych komarach. Szczeliny kojarzą mu się smutno i od razu na przykład myśli o tym jaki to on jest do niczego że powinien tą ściane pomalować a mu się nie chce. po jakioms czaie jest mu tak smutno ze siada i tylko patrzy na ściane....
Prawdziwy Parciak widzac tą ścianę widzi ścianę i nic więcej. Jedyne co przeszłoby mu przez myśl dodatkowo to ewentualnie wątpliwość ile to razy by musiał ciulnąć w tą ściane z papy coby ją rozwalić.
Taka była największa różnica między klasycznym Parciakiem a Dominikiem.
Tak wiec jak tylko po wsiach rozeszła się wieść jakoby Antoni zmarli bez następcy a miecz czeka coby kto po niego jeno sięgnął zaczęło się. Iluż to młodych kwadratoszczekich Parciaków zawinęło w ścierkę kawałek salcesonu i pekaesem ruszyło za sławą do miasta. Jak na spotkanie ze smokiem albo i gorzej powiedziałbym.
Niespodziewający się niczego Dominik planował sobie spokojne, bezstresowe życie z jak najmniejszą ilością obcinania czegokolwiek szeroko pojętymi narzędziami rolniczymi.
Jasne, ze wiedziony poczuciem winy i jakimś dziwnym wewnętrznym impulsem co dzień wchodził na kilka godzin do największego,zamykanego na kłódke pokoju i tam powtarzał wszystkie wpajane od dziecka przez ojca formy. Sala ćwiczeń urządzona była tradycyjnie po burdulakowemu. Na parkiecie dębowym rozsypane było słomy na półkostki, na ścianach wisiała cała rodowa broń. Przez kosy cepy, sierpy i kłonice, przez topory, młoty do łańcuchów i wideł. W rogu przy ścianie stał sporządzony ze słomy chochoł co to na nim ćwiczył Dominik rzucanie widłami. Najwięcej miał Dominik problemu z wnoszeniem słomy. Niełatwo to zrobić bez wzbudznia sensacji na 7 piętrze bloku.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Tak to żył podwójnym życiem. Sieroctwo miast przynieść mu spokój skomplikowało jego marną egzystencję nawet bardziej.
Dotychczas jego sumieniem był ojciec. Jego wzrok ociekający gorzkim rozczarowaniem, jego uwagi i złośliwości były materialne i można było przed nimi uciec. Teraz został sam i sam zaczął te wyrzuty tworzyć. A, że znał się lepiej niż poznać go mógł ojciec, to i doprowadzanie się do stanów niemiłych wychodziło mu znacznie lepiej.
Godzinami siedział wpatrzony w miecz, którego nigdy rodziciel nie pozwolił mu dotknąć. Którego nawet nigdy dotykać nie chciał.
Powoli zamykał się bardziej i bardziej w sobie.
Wynajął młoda i ładną sekretarkę, Powierzył jej całość pracy, która wykonywał wmawiając jej, że ma mnóstwo innych rzeczy na głowie. Dziewczyna była ładna i bystra. Jako część planu uznał, że z uwagi na zakłopotanie jakie w nim wzbudzała sam ograniczy kontakty z pracą do minimum.
Z dość dużym trudem skonstruował plan swoich zajęć. Plan opierał się na tym, ze przebywał w miejscach, w których nie mógł fizycznie przebywać.
I tak całe 10 godzin jego pracy polegało na tym, że odwiedzał urzędy, które nie istniały. Odwiedzam krewnych i klientów, którzy nigdy nie istnieli. Uczył prywatnie ludzi, których nazwiska wymyślał.
Po jakims czasie zorientował się , że sekretarka zaczyna się domyślać prawdy ale oboje udawali dalej i jak się wydaje oboje z tego stanu rzeczy byli zadowoleni.
Teraz Dominik przystąpił do drugiej części planu. Zastanowił się co teraz chce robić.
Przyjrzał się swojemu życiu i doszedł do wniosku, że był najszczęśliwszy w przedszkolu i na studiach. Po dłuższym zastanowieniu odrzucił z żalem pomysł przedszkola i postanowił wrócić na studia. Problem w tym, że dawno je już skończył. Zrazu zaczął pojawiać się w uniwersyteckich budynkach i bibliotekach.
Przebywanie między studentami sprawiało mu wielką przyjemność. Chłonął ich entuzjazm, naiwność. Sprawiała mu przyjemność ich hałaśliwość, upajał się ta beztroska durnotą, tym wszystkim co trafi szlak jak tylko z dyplomem wyjdą na zewnątrz, między normalnych, załamanych, smutnych ludzi.
Jakiś czas potem zaczął chodzić na wybrane, duże wykłady. Temat nie miał znaczenia. Lubił udawać, ze robi notatki i patrzeć na ludzi. Wyglądał szczurowato młodo i nikt nie zauważał, że ma już swoje lata.
Zaczął zagadywać do siedzących wokół, chodził na wykłady regularnie i na każdym zapoznał jedna czy dwie osoby. Dla każdej wymyślał inną historię, studiował co innego, gdzie indziej mieszkał. Wymyślał sobie życie jakie zawsze chciał mieć.
W każdym z tych scenariuszy ojciec albo inny przedstawiciel rodu Parciaków ginął w dramatyczny, okrutny sposób. A to rozerwany przez miny przy zbiorze kapusty, a to rozszarpany przez stado zdziczałych psów rasy pekińczyk.
Dominik miał zwyczaj mawiać „Nie chce o tym opowiadać” po czym z drobnymi szczegółami przytaczał krwawe relacje.
Założył specjalny zeszyt, gdzie notował dokładne wersje konkretnych opowieści całymi godzinami szykując nowe szczegóły.
Rozmówcy byli wstrząśnieci i zauroczeni, z wykładu na wykład coraz to nowe osoby zaczynały zrazu ukradkiem potem otwarcie przysłuchiwać się szeptanym opowieściom chudzielca z ostatniego rzędu.
Dominik poczuł wiatr w żaglach, obecność i uwaga słuchaczy dała mu siłę i z większym zapałem jął uśmiercać realnych i na piętce wymyślonych członków rodziny. Krew Parciaków lała się szerokim strumieniem po akademickich korytarzach.
Oniemieli słuchacze z przerażeniem wysłuchiwali historii wuja Zenona przygniecionego tirem czereśni, Stryja Romana który utonął w kadzi z jogurtem. Braci dziadka którzy zjedni siebie nawzajem w czasie Wielkiego Głodu.
Powoli jego opowieści cieszyć się zaczynały większym powodzeniem niż same wykłady. Zrozpaczeni wykładowcy zauważali, że większość słuchaczy odwraca się do nich plecami słuchając szeptów z górnych rzędów. Dominik nie mówił głośno, a że nie wszyscy go słyszeli. Z czasem zaczęły między studentami krążyć notatki z jego opowieściami .
Miesiące mijały a sagi rodu rozrosły się i pokomplikowały. Dominik uśmiercał już całe rodziny, rodziców z dziećmi, starców i kaleki. Czasami sięgał krwawymi łapami po sąsiadów i nieznajomych. Jak wtedy, kiedy pradziadek Ildefons spłonął w fabryce materiałów ogniotrwałych z całą załogą. Czasami, kiedy świeciło słońce a nastrój miał pogodny potrafił nie uśmiercić nikogo ograniczając się jedynie do symbolicznego, trwałego okaleczania, tak aby relacja utrzymała pierwotny charakter i nie znużyła słuchaczy.
Był szczęśliwy. Jego nowe życia mu odpowiadały. Całkowicie je kontrolował łaskawie tworząc życie nowych pokoleń i msciwą ręką śmierci zgarniając inne..
Wszystko szlak trafił pewnego poranka. Jak zawsze Dominik wstał o 5 i zszedł z cieżką kosą bojową na plecach odwalić codzinny 10 kilometrowy trucht w błocie. Właściwie nie było potrzeby tego robić, ale biegał codziennie od 7 roku życia i inaczej nie umiał. W końcu jak mawiał ojciec i wujowie: „ trza być zawszy hotowy” zawsze może się zdażyć, ze będziesz musiał gnac boso przez błotniste pole 10 kilometrów z kosa bojową na plecach.
Był nieludzko zaspany bo do 2 w nocy uśmiercał prababkę wyjątkową odmianą mixu dzumy ze szkorbutem. Nie miał pojęcia jak wygląda szkorbut, ale brzmiał wystarczająco ciekawie. Babka trzymał się długo, ale w końcu okrutne nawroty choroby pokonały ja 3 po drugiej w nocy.
I tak schodził po schodach z workiem śmieci i kosą na plecach. Było ciemno i zimno. Doczłapał śniąc jeszcze na jawie do murowanego baraczku przed blokiem, gdzie stały kontenery. Wlazł do ciemnego wnętrza stanął ziewając. Czekał aż wzrok przyzwyczai się do mroku i zobaczy wyraźnie kontenery.
I wtedy to nastąpiło. 3 sekundy, które zmieniły jego parciane życie.
Zza ciemnych brył pojemników z rykiem wypadł jakiś kształt i rzucił się na Dominika. W powietrzu świsnął sierp.
2 sekundy potem drżący stał nad trupem wciąż wciskając ostrze kosy w jego gardło.
Reakcja była naturalna, reakcja była szybka, niekontrolowana. Jak tysiące razy z ojcem, kiedy rzucał się na niego z sierpem i kazał się bronić kosą o drewnianym ostrzu. Tyle, że ojciec był szybszy i zawsze zbijał sierpem kosisko. To coś co leżało u stóp Dominika było mniej wyćwiczone. i najwyraźniej aktualnie nie żyło.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
10 minut później Dominik siedział w kucki w pokoju ćwiczebnym. Trup leżał obrzydliwie materialny w słomie, która dość opornie wchłaniała krew. W dziesięć minut zdążył przytargać truchło na górę, zbiec na dół i pozacierać ślady. Bogu dzięki wszystko stało się w ciemnym baraczku i nikt tego nie widział. We łbie huczały mu słowa ojca: „ a co zrobić najlepiej z truposzczakiem? Jak się ścierwa dobry Parciak pozbywa, mów!!!”
Takie i było jego wychowanie. Pamiętał jak przy śniadaniu, kiedy to na siłę męczył łyżkę za łyżką zupę mleczną ojciec wyskakiwał z takim zapytaniem. Trzeba mu było wtedy dokładnie powiedzieć, że trzeba porządnie nieboszczyka na racje pokrajać i najlepiej dymem wsio puścić albo i trzodę skarnić. I co najważniejsze na żadne po nieboszczyku odzienie ni dobra się nie skusić bo jak mawiali, wcześniej czy później chciwośc do groba wiedzie. Wszystko trza popalić a popiól rozsypać. To i przed Parciakowym domem jako zimą śnieg popiołem na wsi sypali mało to ludzie dobrym okiem patrzali.
Tak siedział Dominik a głosy dzieciństwa wróciły wszystkie do niego. Jak naoliwiona maszyna ruszył do kuchni i zaczął ostrzyć największy nóż. Naszykował foliowe torby i ostrząc pochylił się nad trupem. Dominik zacisnął mocno powieki i poczekał chwile w nadziei, ze kiedy je otworzy znów będzie tak jak dawniej a to coś nieruchome po prostu sobie zniknie. Wciąż tam było i wyglądało na tożeby sobie gdzieś miało pójść.
Stęknął i zaczął rozbierać nieboszczyka. Chłop był wielki i brzydki. Pryszczaty i zarośniętu. Śmierdziało od niego salcesonem. Dominik przeszukał go, nie było zadnych dokumentów. Rzucał ciuchy na kupę za siebie, z portek wypadł bilet pekaesu z wsie Pierogi. I twarz trupa i nazwa wsi coś mu przypominały ale nie było teraz na to czasu.
Jak to szło? Najpierw kończyny. Postanowił najpierw uciąc ręcę, były lżejsze niż nogii pewnie łatwiej będzie na nich spróbować. Poczuł dziwny opór – jasne, wiedział, że trzeba to zrobić, przez chwile miał ochotę zadzwonić do kogoś, kto zajmuje się tym zarobkowoi zrobi to lepiej. Pyzatym miał wrażenie, że krojąc trupa weźmie odpowiedzialnośc za jego śmierć. Pókico to była czysta samoobrona i wiedział, że wystarczyłoby wezwać policje i wyjaśnić sytuacje, żeby z uśmiechem odesłali go do domu. Postanowił pozbyć się zwłok bo tak był wychowany i wolał nie ryzykować odrzucenia ojcowskich przykazań. Pewnie potem czułby się winny, nie lubił czuć się winny.
Takl więc krojąc zwłoki uznałby że jest w ten wypadek emocjonalnie zaangażowany. Zaplątał się w wywodach i siadł na słomie bezsilny. Nie wiedział już co robić. Ojciec w jego głowie z ekstaza w głosie darł się: „ rżnij tego trupa w końcu, niech krew tryska!!!” a on zastanawiał się czy teraz nie lepiej było odnieść go na miejsce. Nie było wyjścia i z jękiem podszedł do trupa.
Podniósł mu łapę przyjrzał się i postanowił że będzie ciął pod pachą , przecinając ścięgna dojdzie do
Stawu który rozrąbie jednym z toporów bojowych ze ściany. Zaparł się i naciął skórę.
W tym momencie trup wydarł się, kaszlną, stęknął i siadł.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
I tak nastąpiły następne 2 sekundy, które znowu zmieniły jego życie. Jak widać zmieniające życie grupy sekund występują w parach albo i większych grupach.
Dominikowi reakcja na zmartwychwstanie śmietnikowego trupa była obrzydliwie odruchowa. Jak tysiąc razy ćwicząc z ojcem wykonał półobrót i porywając topór z podłogi odrąbał świeżozmartwychstałemu łeb. Zrobił to tak jak z setki razy z ojcem. Tyle, ze ojciec zawsze zbijał topór sierpem. To coś co leżało u stóp Dominika było mniej wyćwiczone. i najwyraźniej aktualnie nie miało głowy
.Stał przez chwile z ociekającym toporem patrząc na psikającą wte i wewte posoke i po chwili siadł tyłkiem w słomie.
- kurwa – rzucił rozumiejąc, ze właśnie zniszczył okazję wygrzebania się z zabójstwa.
- kurwa, kurwa – mruczał, przeklinając wszystkie te parciakowo-burdulackie odruchy, które uparły się, żeby zniszczyć jego spokojną egzystencje.
Sprzątanie zajęło mu znacznie więcej czasu bo niucha zapaćkała wszystko wokół.
I tak trzeba było podwójnego nieboszczyka rozczłonkować. Na dobrą sprawe pierwszy krok został już uczyniony, głowa odcięta i Dominik miał nadzieję, ze reszta pójdzie jakoś łatwo.
Z drugiej strony czuł się nieszczególnie. Właśnie zabił 2 razy. Poczuł, że stał się co najmniej kryminalistą. W ciągu 15 minut dokonał dwóch morderstw i miał wrażenie ze ojciec wewnątrz niego pierwszy raz nie złorzeczy i nie szydzi.
Cały dzień był pracowity. Wypełnione po brzegi śmietnikowym nieboszczykiem reklamówki trzeba było wywieść rowerem Wigry za miasto i spalić. Roboty było z tym w cholerę i Dominik wrócił dopiero wieczorem umordowany i brudny.
Dopiero teraz miał czas siąść i pomyśleć. To co wymyślił nie spodobało mu się. Wymyślił, że z racji na to co zrobił jest złym, okrutnym człowiekiem.
Zawsze sądził, ze jest miły i dobry i tylko życie otoczyło go socjopatycznym klanem Parciaków do których właściwie nie należał. Teraz uznał ze jest zły. Ta myśl zupełnie mu się nie spodobała i postanowił pomyśleć sobie coś innego.
Uznał, że jest skrzywdzony przez ojca, który wpoił mu aspołeczne, patologiczne odruchy. Zniszczył delikatną wrażliwą tkankę duszy dziecka zmieniając tą bezbronną istote bezpowrotnie w bezlitosną maszyne do zabijania. Ten kawałek o bezbronnej i delikatnej tkance duszy spodobał mu się najbardziej i tak postanowił sobie od tej chwili myśleć.
Zadowolony ciągnął dalej.
- właściwie – snuł wywód – pierwsze zabójstwo było czystą samoobroną, a drugie na dobrą sprawę skróceniem cierpienia. Ostatecznie miał dziure w szyi po kosie i cudem jeszcze żył….
Dopiero teraz dotarła do niego chęć poznania ofiary. Ponowne przyjrzenie się nie było możliwe z racji na to że ofiara aktualnie w formie resztek skremowanych użyźniała zagony dziegciu. Jednak Dominik zapałał chęcią poznania prawdy. Najchętniej poznałby taką, według której był to poszukiwany przez normalnie wszystkich seryjny zabójca, terrorysta albo coś takiego. Ogólnie chodziło o to, że jeśli na jaw wyjdzie dzisiejszy incydent, ktoś ważny powie Dominikowi, ze wszystko jest okej i żeby się nie przejmował. I najlepiej, ze on na jego miejscu zrobiłby to samo.

Po prawdzie tego dnia przy śmietniku był ktoś jeszcze. Ktoś, kto przyglądał się walce z wewnątrz uchylonego kontenera. Ten ktoś obserwował Dominika już od jakiegoś czasu. Niezauważony chodził za nim od śmierci Antoniego.
Był to ubrany w łachmany zarośnięty mężczyzna z nasuniętą głęboko na oczy czapką z wiewiórek. Poruszał się bezszelestnie głównie dlatego, że przez wciśniętą na uszy czapkę nie słyszał praktycznie niczego.
Tajemniczy mężczyzna wiedział o ukrytym za śmietniku skrytobójcy i nie zamierzał w żaden sposób mieszać się do walki. Przez cały dzień obserwował jak młody wowozi worki za miasto cierpliwie tkwiąc w zaspie suchych lisci przy drzwiach wejściowych bloku.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Minęło kilka tygodni. Dominik na wszelki wypadek nie wychodził prawie z domu czekając aż sprawa ucichnie. Właściwie sprawa nie mogła ucichnąć bo nie była głośna. Właściwie w ogóle jej nie było. Wszystko co było sprawą zdążyło już użyźnić pole dziegciu za miastem.
Dominik podejrzliwie rozglądał się wokół i co chwilę patrzył czy nikt za nim nie idzie. Wyglądało to dość głupawo, bo najczęściej szedł jedynie do toalety.
Nic wokół się nie zmieniło, życie toczyło się powoluchno tak samo. Naprzeciwko wprowadził się jakiś brudny, zdziwaczały jegomość, który nigdy nie zdejmował durnej futrzanej czapki. Widzieli się kilka razy, ale nowy sąsiad był nawet bardziej burkliwy od Dominika, więc z ulgą obaj darowali sobie konwersacje.
Jedyną osoba, której Dominik opowiedział o wydarzeniach tamtego dnia był jego kuzyn Wacław.
Wacław był siostrzeńcem matki Dominika, byli w tym samym wieku. Choć ten pierwszym szczęśliwym dla niego trafem narodził się poza klanem Parciaków przez całe dzieciństwo był pod silnym wpływem tak ojca jak i wujów Dominika.
Sam nie będąc przez nich szkolony zawsze z głupawym chichotem i rozbawieniem słuchał parciakowych i burdulackich opowieści.
Nikt nie wiedział, z czego żył dorosły Wacław, ale jak to u Parciaków, nikogo to kompletnie nie obchodziło.
Jego związki z rodziną Parciaków zaowocowały narodzinami życiowej pasji. Było to zajęcie, któremu postanowił poświęcić życie i które sprawiało, że z tęsknotą czekał nadejścia każdego poranka.
Wacław z zaminowaniem dokonywał prawie zabójstw i zamachów. Był najlepszym ze znanych mu prawie zabójców i zamachowców. Życie poświęcał całkowicie obmyślaniu błyskotliwych planów, pieczołowitym przygotowaniom i konsekwentnym egzekucjom prawie zabójstw i zamachów. Był najbardziej bezwzględnym i okrutnym prawie zabójcą i zamachowcem jaki stąpał to tu to tam.
Według niego prawie zabójstwo było aktem idealnym. Medytując długo nad istotą mordu doszedł do wniosku, że aby stworzyć dzieło idealne należy wyeliminować sam akt pozbawienia życia.
Jak mnich niszczący idealną przygotowaną setkami godzin ślęczenia mandalę. Jak ten mnich Wacław spełnienie znajdował w samym poczuciu możności egzekucji.
Zaczęło się jeszcze w podstawówce, kiedy pod silnym wpływem Parciakowych opowieści postanowił zgładzić matematyka. Plan nie był za ambitny, ale jak na 10 latka i tak imponujący. Postanowił w czasie przerwy podpiłować przednie nogi krzesła matematyka. Przywiązać do nich sznurki i przeciągnąć je pod biurkiem i jego , pierwszą ławką. Planował pociągnąć mocno za oba sznurki urywając przednie nogi krzesła. W planach nauczyciel miał uderzyć silnie głową o wzmocniony paskiem blachy kant biurka. Mogło się udać.
Gdy doszło do tej chwili i mały, drżący Wacek zacisnął dłonie na sznurkach stało się coś niezwykłego. W tej chwili poczuł się w stanie zgładzić znienawidzonego nauczyciela, decyzja była w jego rękach. Od niego zależało wszystko i nikt o tym nie wiedział. Od tej chwili Wacław już nie bał się matematyka.
Taki był początek. Od tamtej pory regularnie dokonywał coraz to bardziej subtelnych i skomplikowanych prawie zabójstw i zamachów. Poza krótkim okresem fascynacji prawie terroryzmem, kiedy prawie wysadził w powietrze 2 zajezdnie tramwajowe i prawie zderzył ze sobą 4 pociągi (uwzględniając kilkudziesięciominutowe spóźnienia!!) Wacław skupiał się na prawie zabójstwach pojedynczych osób.
Kogo nie było wśród jego ofiar! Dwukrotnie prawie zatruł dyrektora Liceum, prawie udusił spalinami trójkę z kadry pedagogicznej. Jako osoba starsza starał się wybierać ofiary bardziej obiektywnie, skupił się na ludziach władzy. 3 miesiące przygotowań zajęło mu prawie podłożenie bomby naczelnikowi Policji, pół roku stworzenie i wprowadzenie w życie planu prawie zawalenia rusztowania na głowę 2 dyrektorów Banku.
Niektóre osoby prawie zabił po kilka razy. Nieświadomi niczego biedacy egzystowali sobie, nie zdając sobie sprawy, że byli już prawie uduszeni, powieszeni, porażeni prądem czy też prawie pogryzieni przez wściekłą wiewiórke czylijską.
Na szczycie listy ofiar Wacława była kierowniczka lokalnego ZUSu.
Za punk honoru postanowił sobie prawie zgładzić ją co najmniej raz na miesiąc. Sumiennie wykonywał plan już od 3 lat, co znaczy, że biedna kobiecina prawie zginęła 36 razy.
W kręgu znajomych uznano ją za niesamowitego szczęściarza. Cudem unikała zatruć, cegły spadały metr za nią lub przed nią a w jej samochodzie kilka razy eksplodował bez przyczyny bak z paliwem, jej nigdy nic się nie stało.
Wacław obiecał sobie, że nie będzie powtarzał sposobów prawie zgładzenia.
Z miesiąca na miesiąc coraz trudniej mu było wymyślić jakąś nową metodę.
Miał zwyczaj dyskutowac o tym z Dominikiem przy piwie. Po kilku kuflach do głów przychodziły im zawsze świeże i odkrywcze pomysły. Jak wtedy, kiedy postanowili za pomocą malutkiej elektrycznej sztuczki prawie ugotować jej mózg lokówką, to samo zrobili z suszarką. Trik polegał na tym, że Wacław najpierw przerabiał sprzęt tak, aby był w stanie ofiarę porazić z następnie przecinał kabel zasilający. W ten sposób prawie zabójstwo mogło dojść do skutku.
Kierowniczkę często dziwił fakt, ze tak często psują się jej sprzęty. Nie miała pojęcia, że za każdym razem, kiedy wysiadła pralka wylewając wodę, zawaliły się szafki w kuchni albo kuchenka gazowa przepuszczała gaz, za każdym razem ocierała się o śmierć.
Taka to była pasja Wacława. W klanie Parciaków uznawany był za niegroźnego dziwaka, chociaż bezdyskusyjnie uznawano jego umiejętności. Każdy wiedział, ze choć nikogo nie skrzywdził jest w stanie prawie pozbawić życia każdego.
Sam Dominik przez jakiś czas cierpiał na paskudną fobię podejrzewając kuzyna o próby prawie zlikwidowania go.
Wiesław nigdy nie wyjawiał ofiarom czy zastały prawie zgładzone ale przyznał się Dominikowi, że kilkukrotnie prawie zabił jego rodziców.
W rzeczywistości Dominik był prawie zamordowany 2 razy. Pierwszy, kiedy w wieku lat 15 znalazł pod łóżkiem podrzucone tam przez kuzyna świńskie pisemko. Karki pisemka dzień wcześniej były prawie nasączone roztworem strychniny.
W wieku 23 lat przechodził bardzo późną ospę w rzeczywistości wywołaną dość nowatorska mieszanką chemiczną, którą podrzucił mu Wacław w lodach bambino. Dawka obliczona była precyzyjnie na prawie otrucie kuzyna.
Ze swojej strony Wacław wręcz ubóstwiał kuzynostwo Parciaków. Uwielbiał ociekające krwią opowieści wuja, które nie wiadomo czemu rozśmieszały go do łez.
Po prostu nie mógł wytrzymać, kiedy wyobrażał sobie dorosłych ludzi próbujących obciąć sobie głowy kosami.
Siedzieli teraz w pokoju ćwiczeń. Dominik opowiedział o śmietnikowym trupie, reklamówce i polu dziegciu za miastem. Zapadła ciężka cisza. Obaj bawili się zaścielającą podłogę słomą.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
to juz ostatnia z serii pedzących absolutnie donikąd części tej durnowatej epopei... mozeta przecie ciągnąć dalej sami
Siedzieli teraz w pokoju ćwiczeń. Dominik opowiedział o śmietnikowym trupie, reklamówce i polu dziegciu za miastem. Zapadła ciężka cisza. Obaj bawili się zaścielającą podłogę słomą.
- Wiesz, że to dopiero początek?
Głos Wacława był cichy i smutny. Patrzył na kuzyna spode łba unikając jego wzroku.
- Jak to początek? – obruszył się Dominik – nikt niczego nie widział a trupa już dawno wydziobały szpaki!!
- Znasz te wasze burdulaczne prawa – nikt na nikogo bez powodu łapy z sierpem nie podnosi. A mi nie powiesz, że ten ze śmietnika nie był jednym z was.
- Nie znam go !! – Dominik upierał się idiotycznie.
- Taaa, w każdym śmietniku zazwyczaj czai się wieśniak z sierpem, albo kłonicą. Taki niby lokalny koloryt.... Mnie się kuzynie widzi, że to chodzi o to żelastwo co na półce stoi. Ojciec ci umarł, a nikt z parciakowych nie słyszał, żeby był przekazany. To i się znalazła ta cholera w śmietniku.
Dominika nie zdziwiła ta teoria. Szczerze mówiąc wiedział, że to prawda. Jęknął.
- Ja nawet tego dziadostwa nie chce. Najchętniej to bym oddał następnemu, który będzie chciał.... cholera Wacek, co ja mam robić??
- Nieciekawie to wygląda – Wacław zamilkł na chwilę gapiąc się w słomę– na mój rozum to ty miałeś wielkie szczęście na tym śmietniku. Wiesz, że twój ojciec nieszczególnie cię szkolił, powiedziałbym na odwal się...
Spojrzał na kuzyna sprawdzając czy go nie uraził.
- Szczęście, ze żyjesz - ale następnym razem może ci się nie udać. Właściwie z dobrze wyszkolonym Parciakiem to ty nie masz szans. Dla mnie to ogólnie masz przesrane.
- Oddam miecz i dadzą mi święty spokój – wymamrotał Dominik- ja właściwie nigdy nie chciałem bawić się w te burdulackie idiotyzmy. Oddam i w końcu będę mógł normalnie żyć..
- Taaa – Wacław podrapał się po głowie – niby komu oddasz? Skąd wiesz ilu teraz na ciebie poluje? Skąd wiesz co będzie jak następnym razem wyjdziesz z mieszkania? Widły? Bełt? Jakoś nieszczególnie pamiętam, żeby Parciaki miały jakieś szlachetne zasady. To nie to co kiedyś Burdulaki. Nawet jak jakiemuś oddasz miecz to cię zaciuka widłami dla pewności, że nie będziesz chciał odebrać albo, że wieś uzna, że jest za miękki.
- Jezu... –do Dominika powoli docierał koloryt jego sytuacji.
- Może idź na policje – zażartował Wacłąw i obaj mimowolnie zarechotali. Niedoszła ofiara oprzytomniała pierwsza.
- Tak poważnie, co ja mam robić?
Wacław myślał długo. W końcu ważąc ostronie słowa powoli zaczął mówić:
- W moim fachu najważniejsza jest informacja. Najważniejsze jest wiedzieć co się dzieje i dlaczego. Bezwład świata można trochę kontrolować, jeśli znasz przyczyny pewnych mechanizmów. Kiedy przygotowuje operacje poznaję ofiarę, każdą pojedyńczą pierde i duperele. Kiedy znam jej życie samo prawie zabójstwo jest szczegółem. Jeśli łażą za tobą zabójcy musisz ich poznać, dowiedzieć się kim są, jak walczą, skąd mogą uderzyć. Wtedy zabójca stanie się ofiarą a ofiara może uderzyć.
Dominik słuchał z rozdziawioną gębą. Nieszczególnie wiedział w jaki sposób za pomocą kilku faktów paru stukilowych, wściekłych gości z toporami zacznie się go panicznie bać...
- Moim zdaniem musisz się dowiedzieć czy ktoś na ciebie poluje – Wacław zamilkł i wyglądało na to, że nie ma więcej do powiedzenia.
- A niby kurwa jak? – zagaił błyskotliwie Dominik
- Mnichowie Opowiadacze? – Wacław wypowiedział te słowa cicho i powoli.
- No nie, zdurniałeś!?!? – Dominik aż zachłysnął się powietrzem, kaszlnął i wybałuszył gały na kuzyna – Mnichowie Opowiadacze? W życiu nie musiałem rozmawiać z tymi idiotami i nigdy nie będę. Niby po co? Posłuchać o wampierzach i diobłach? Co ci do łba przyszło?
Właściwie Dominik trochę kłamał. W dzieciństwie ojciec wynajmował mu jednego z Opowiadaczy. Pamiętał jak przychodził razem z uczniem do jego pokoju. Obaj Mnichowie siadali na łóżku i stary zaczynał opowiadać. To były stare opowieści o pierwszych Burdulakach. Dominik niewiele z nich pamiętał. W pamięć jednak wryła mu się straszna, pokryta wrzodami twarz starca i smród z jego ust. Stary był brudny i targał ze sobą wypchane czyms toboły. Uczeń miał koło 15 lat, jak jego mistrz nosił szary, zszyty z worków na kartofle habit na ciuchach. Miał chytre, złośliwe oczka.
Opowieść za opowieść – to była zasada tych, którzy mówili na siebie Mnichowie Opowiadacze. Po każdej opowieści pochylali się nad jego łóżeczkiem czekając na jakąś pikantną historyjkę. Był wtedy w ich oczach jakiś dziwny, nieaturalny głód.
Nie dało się ich zbyć kitem o pluszowym misiu albo nowej pani w przedszkolu. Drążyli tak długo, aż wygadał o tym, że sąsiad bije żonę, albo o morderstwie w bloku naprzeciwko.
Uwielbiali grzechy i grzeszki słuchali ich z otwartymi gębami śliniąc się i mlaszcząc z rozkoszą. Dominik nie cierpiał Opowiadaczy.
Wacław uwielbiał Opowiadaczy. Byli dla niego kopalnią wiedzy o potencjalnych ofiarach prawie zabójstw. Często wynajmował ich płacąc szczodrze opowieściami o dokonanych prawie morderstwach.
- Nie masz wyboru, niezależnie od tego czy jacyś Mnichowie w dzieciństwie pchali ci łapy pod kołderkę czy nie – rzucił Wacław rechocząc
Czasami Dominik go nienawidził. Za to że wiedział za dużo. Za to, że był takim małym cwanym, kurduplem. Za to, że był Parcakiem bardziej niż on mimo, że tego nie chciał i nie zależało mu na tym w ogóle. Za to, ze miał rację.
Uznali, że prawdopodobnie dom jest pod obserwacją, więc Dominik nie może po prostu wyjść. Opcja z reklamówkami nieszczególnie wchodziła w grę, więc Wacław postanowił wynieść go w worku. Rzecz wyglądała okrutnie pociesznie. Dominik zwinięty w płóciennym worku targany po schodach tłukł czym popadło o ścianę i poręcze.
Zasapany Wacław dociągnął worek do krzaków za drugim blokiem. Tam Dominik wygramolił się na zewnątrz.
- Widział cię ktoś po drodze?- zapytał
- Nikogo nie było. Tylko jaki dziwny gość, co to mieszka koło ciebie. Taki z durną czapką gapił się przez otwarte drzwi. Przysiągłbym, że się uśmiechnął i mi pomachał.
- To jakiś dziwak jest -mruknął Dominik i ruszyli na dworzec.
Mnichowie Opowiadacze żyli na dworcach. Byli następcami pierwszych Burdulaków, którzy za Jędrzeja skryli się przed insurekcją po klasztorach.
Spędzili tam 1, 2 pokolenia. Jednakowoż mnichy to z nich były jak z koziej dupy trąbka. Żaden święceń nie dostał i jak tylko czas pokoju nastał to ich opaci na zbity pysk wywalili. Przez lata burdulakowy fach u nich zanikł, ale jako, że z nich gawędziarze były wielkie i opijusy tak z nich już kilko setek lat temu stali się Mnichowie Opowiadacze.
Krążyli po kraju bez domu opowiadając za strawę i parę groszy historie przeróżne. Wiele tam bzdur było potwornych, ale każdy Burdulak czy Parciak wiedział, że nikt tak historii klanu nie zna jak Opowiadacz.
Jak tylko mógł brał taki na ucznia chłopaka zmyślnego co to pamięć miał i do historii zamiłowanie. Powiadają, że testy Mnichowie kandydatom różne trudne szykują. Mnichowie często podróżują zbierając po kraju opowieści i historię. Spotykaja się też często wymieniając informacjami. Nie robią notatek, nie spisują historii, wszystko na nauczyciela na ucznia słowem uczą.
Mnichowie mieszkają na dworcach. Pośród żebraków, pijusów i najgorszego tałatajstwa. Mają tam szacunek wielki, bo każdy w wieczór zimowy do wypchanych reklamówek przytulony lubi historii przeróżnych posłuchać.
Na każdym większym dworcu jest Opowiadacz z uczniem. Krążą wśród całego tego ludzkiego tałatajstwa w szmacianych habitach, z worami w brudnych łapach opowiadając i słuchając historii.
Dominik i Wacław weszli na dworzec. W tłumie przepływających ton ludzkiego mięsa wzrokiem szukali brudnego habitu Opowiadacza. Nie znaleźli go w poczekalni, ani w okolicach dworcowego komisariatu.
- Może wyjechali? – powiedział z nadzieją Dominik, ale kuzyn go nie słyszał bo właśnie wypatrzył chłopaka w podartym hałacie żebrzącego przy jednej z kas.
Podeszli z obu stron odcinając małemu ewentualną drogę ucieczki. Miał jakieś 14 lat, był absolutnie tak brudny jak tylko się da i wyglądał na cholernego cwaniaczka.
Wacław klepnął go w ramie, wyglądało, że się znają bo mały łypnął wesoło oczami.
- Cześć szczawiu, prowadź do Opowiadacza.
Mały wysunął rękę czekając na bardziej realną zachętę, ale Wacław otwartą ręką pacnął go solidnie w łeb.
- Prowadź do nauczyciela – powtórzył. Dominik popatrzył na niego z uznaniem.
Przedarli się przez tłum, w którym zniknął uczeń. Bardziej podążając za smrodem który zostawiał niż go widząc.
Starzec siedział na torbach w salonie gier. Wewnątrz było tylko kilka osób. Miał białe długie włosy i gęstą brodę, jadł niezidentyfikowane coś zawinięte w brudną folię. Co kilka kęsów zjadał też solidne kawałki folii.
Opowiadacz popatrzył na nich i wzrokiem pokazał porozrzucane wokół, wypchane foliówki. Siedli na nich zanurzając się w dusznym zastałym smrodzie. Dominik błagalnie spojrzał na kuzyna.
- Mody Parciak, patrzcie go, a czekałem, czekałem... – zarechotał starzec.
Dominik osłupiał, wstrząśnięty spojrzał na Wacława.
- Mówiłem ci, ze oni wiedzą w cholerę i trochę – zaśmiał się tamten.
- Skąd ty.., ja nigdy? kto ci? - bełkotał Dominik.
- Poznali wy ucznia mojego, Kacperka? – zmienił łaskawie temat Opowiadacz- pewnie znowu do ludzi łapę wyciągał zamiast pamięć studiować, co?
To ostatnie pytanie kierowane było do młodego, który jedynie uśmiechnął się złośliwie, patrząc bezczelnie staremu w oczy.
- 16. 30, odjeżdzające! – rzucił nagle stary.
- 16.35, Inter City Odra do Warszawy Wschodniej – powoli i z satysfakcją wycedził młody. Splunął głośno za siebie i dalej mówił już szybko i pewnie – w Warszawie o 21.42, przez Leszno 17.41, Poznań 18.28, Warszawe Centralną 21. 29 objety całkowitą rezerwacją miejsc. Kursuje od poniedziałku do piątku i w niedziele oprócz 24, 31 XII, 27III, 1,2 V, 14 VIII, 11 XI.
- Jaki Poznań? – przerwał mu nagle Opowiadacz
- Główny ma się rozumieć ... – młody wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Może być – stary udawał zagniewanego – leć tera powtórzyć regulamin przechowalni bagażu, ino nie po łebkach jako wczoraj. Dokładnie, każden paragrafik żeby ty znał!
Młody nieśpiesznie poprawił szmaciany habit i mrucząc coś do siebie wyszedł na główny hol.
- Acha – zainteresował się Wacław – szkolisz go na kolejowych rozkładach i przepisach?
- Ano tak, szczawik zmyślny jest i będzie z niego kiedyś Opowiadacz. Jeno pyskaty
nieludzko jest trza go równo po łbie prać a mnie staremu już sił niestarcza.
Zamilkł na chwile przenosząc wzrok na Dominika
- To i panicz jako krowa w gówno wlazł. Bida, cud, że ci jeszcze łba nie przetrąćli. Cud jak nic.
- Znaczy , że co? – błyskotliwie zabrał głos w dyskusji Dominik.
- Opowieść za opowieść – mruknął tylko Opowiadacz i zabrał się za grzebanie w cuchnących hałdach toreb.
- Kurwa mać – rzucił żałośnie Dominik – nie mam czasu na bajdurzenie – ty mi chłopie powiedz, kto mi chce łeb uciąć!!
Stary nie odpowiedział, dalej grzebiąc w szpargałach.
- Powiedz mu coś bo nie popuści - ostrzegł Wacław
- Eeeee, nie płace abonamentu – rzucił Dominik.
Stary raczył go spojrzeniem pełnym nieskrywanego obrzydzenia –opowieść za opowieść.
- nie wiem..., ojciec mi umarł jakiś gość chciał mnie zaszlachtować sierpem - wyjęczał niepewnie
- Powiedz mi coś czego nie wiem – stary wepchał sobie coś wygrzebanego z torby do ust i zaczął żuć, spojrzał na Dominika dziwnie.
W tym czasie bez szelestnie jak spod ziemi wyrósł uczeń Opowiadacza gapiąc się z otwartą gębą na Dominika.
- nie wiem – wił się tan – nie wiem co mam powiedzieć, ty wszystko wiesz.
- nikt, proszę ciebie nie wie wszystkiego – burknął do siebie stary, podniósł na ucznia wzrok – Powiedz no Kaperek co to my wiemy o młodym Parciaku.
Młody strzyknął śliną i bezczelnie wlepiając się w oczy Dominikowi zaczął:
- Z domu Parciński, po tym jak jego dziad z Parciaka nazwisko zmienił i od rodziny się odciął. Następny w rodzie od miecza. Niewydarzony i nieszczególny chyba wyszedł bo mu ojce sztychu nie przekazali.
- wszystko? – zapytał stary.
- taa…. acha.. w dziectwie sąsiadowi na wycieraczkę szczał – cedził powoli szczerząc się młody – i nadwyraz długo łóżko moczył. Powiadają też ludziska, że czyny przeróżne obrazki z Pippi Langstrum oglądając pod kołdrą wyprawiał
Dominik zaczerwienił się w ekspresowym tempie Rzucił się z pięściami na młodego. Ten z wprawą znikł za rogiem. Wacław i stary rechotali gapiąc się na siebie.
Po chwili Dominik wrócił wściekły.
- Właśnie, dlatego nie chciałem tu przyłazić – wsciekał się – wiedziałem, ze tak to będzie wyglądać. Będą zadawać kretyńskie pytania i niczego się nie dow….
- Pippi Langstrum? – Wacław widocznie wciąż był pod wrażeniem
- Zamknij się – warknął Dominik.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
W oczach starego zobaczył Dominik nagle dziwnie znajome błyski.
Cholera!! – wydarł się i aż siadł z wrażenia – to ty! To ty do mnie przychodziłeś.
- to ten chory dziad – mamrotał teraz do Wacława wskazując roztrzęsioną dłonią to kuzyna to Opowiadacza. Ten ostatni wrednie się tylko uśmiechał szczerząc smutne pozostałości po zębach.
- ta , to ja – wyrechotał – a ty się nic nie zmienił. Dalej takie nerwowe i chude cosik.
Dominik kiwał na boki ze zdziwieniem głową…
- Wacek, z wszystkich Opowiadaczy musiałeś mnie przyprowadzić do tego porąbańca?!
- a co to za różnica? - filozoficznie odpowiedział Wacław generalnie zajęty gapieniem się na opięty tyłek jakiejś przechodzącej dziewuchy.
Miał absolutna rację. Nie było różnicy i Dominik wiedział o tym - absolutnie wszyscy Mnichowie Opowiadacze byli kompletnie porąbani.
Doszedł do siebie i nagle przypomniał sobie rozwiązanie. Wystarczyło zapytać w konkretny sposób…
- Zadaj mi konkretne pytanie chory, durny starcze – wycedził modląc się, żeby zadziałało.
Opowiadacz uśmiechnał się jakoś cieplej i popatrzył mu dłużej w oczy…
- Acha, to jednak pamiętasz zasady. Coś tam we w tym wełbie się ostało.
Zamilkł na chwilę, pomyślał. Powiercił się na workach, zaczerpnął powietrze i zadał pytanie.
- Jak ci ojciec obumarł, jakeś go ostatni raz widział to, co ci powiedział?
Stary zamarł czekając na odpowiedz. Oczy przy tym miał otwarte szeroko i obłędny głód jakiś z nich wyzierał. Usta rozwarł też ziejąc tą swoją szczerbatą czosnkiem śmierdzaca pustką. Z pod ziemi wyrósł nagle i młody zastygając w podobnej ni to śmiesznej ni strasznej pozie.
Dominik odchrząknął rozładowując nieco głupawe napięcie…
- Właściwie to nic – było mu głupio ale nie pamiętał ostatnich słów ojca, ciągnął dalej – umarł we śnie a dzień wcześniej nie za bardzo ze sobą rozmawialiśmy… tak, coś mówił , ale zaraz, nie pamiętam dokładnie, jak to szło?
Opowiadacze nachylili się z sięgającym obłędu napięciem na chudych twarzach. Drżeli i wydawało się, ze zaraz dotknął nosami nosa młodego Parciaka.
- Tak – przypomniał sobie Dominik – powiedział żebym mu pilota naprawił bo piwem zalał…
- Pi…lota??? – Mnichowie kompletnie zaskoczeni spojrzeli po sobie – co ty sieroto bredzisz?!?
- Tak, pilota do telewizora, piwem go zalał jak zasnął….
- Nic więcej?!?!? Nic ci więcej nie powiedział???
- no nie – Dominik zdziwiony nerwową reakcją poczuł się winny, że ojciec nie powiedział niczego doniosłego w stylu: ”synu bądź zawszę twardy jak coś tam”.
Opowiadacz nie wyglądał na rozczarowanego. Opowiadacz sprawiał wrażenie wstrząśniętego.
- Nie powiedział ci… ten tego… nie powiedział ci o Miszczu Marianie??????!!!!????
- O kim? – skrzywił się Dominik – mnie ogólnie te banialuki burdulackie tylko do szału doprowadzają…. A po cholerę by miał to opowiadać?
- Zamknij się!!! – wykrzyknął stary. Był cały czerwony na twarzy. Zerwał się z toreb i zaczął kuśtykać między kliperami mrucząc coś do siebie. Co chwilę spode łba gapił się na Wacława i Dominika, którzy zdziwieni gapili się z kolei na siebie.
- Nigdy go takim nie widziałem – mruknął szczerze zdziwiony Wacław.
- Siadać – warknął stary. Już się nie uśmiechał i nerwowo rozglądał na boki.
- Twój ojciec naprawdę na starość oszalał!!! A ja myślałem, że tylko udaje!! Jak można być tak niepoważnym!!! Biada nam wszystkim!!!
- A właściwie można zapytać czemuż to biada wam wszystkim??? – grzecznie i cichutko wtrącił Wacław, uroczo akcentując „wam”.
Starzec jęknął i zaczął opowieść:
- Jakieś 30 wiosen temu usłyszałem o nim. Nikt nie wiedział skąd się wziął i kto jego nauczycielem był. Kazał się wołać Marian a ludzie nie nazywają go inaczej jak miszcz Marian. Podobnież nie pochodzi od nikogo z naszych. Ni to Burdulak ni Parciak.
Tak to 20 lat nazad między tymi co fachu nauczali po świecie rozsiani pogłoska wybuchła. Mówili, że jest jeden co naszych wyzywa i walce okrutnej bez litości żywota pozbywa.
Powiadali, że nieszczęśnik taki znajduje do drzwi chałupy skórkę jakiegoś zwierzaka leśnego przybitą. Dni kilka później zjawia się Miszcz Marian i go do walki wyzywa. Nikt nie wie jak on wygląda, bo nikt żywy z tych walk nie wyszedł.
Powiadają, że miszcz po świecie krąży i miecza Jędrzeja szuka. Że każdego z Burdulaków dla sztychu ubije. A w walce niezrównany i bez litości jest.
To i dobrze było, ze twój dziad i ojciec z innym nazwiskiem do miast się wybrali. Mieczem innych w oczy nie kłóć. Lata mijały a Marian wybijał naszych, z czasem fach przez to mordowanie tak poznał, że on bardziej tera burdulakowy niźli nasi.
Wacław i Dominik słuchali milcząc. Obaj czuli, że to co definiowali wcześniej jako problemy nieco się przewartościowało. Stary ciągnął nawet na nich nie patrząc:
- Jakieś 10 wiosen temu znalazł Marian i Antoniego, twojego ojca.
Tako się stało, że twój ojciec był jedyny co pojedynkowanie z Marianem przeżył. Ja – druch jego byłem tam i żem Miszcza w walce widział.
Ojciec twój szans nie miał, ale Marian go oszczędził, mnie pogonił i długo z Antonim gadał. Na koniec się wydawało, że się dogadali bo Miszcz odszedł.
Nie chciał Antoni gadać, co z nim uradził, ale od tego czasu Marian żadnego z naszych nie najechał i słuch o nim zaginął. Byłoby i się z czego radować, ale ojciec twój od tego czasu w sobie się zamknął i nijak w nim starego Antoniego już nie było. Zgupł on zupełnie, piwem łeb mrocząc kontakta z klanem zerwał.
- To co? – Dominik był teraz bardziej uspokojony- przecież jak tamten rzeźnik przestał atakować to i po co ojciec by miał cokolwiek mi mówić? Stare dzieje. A już się prawie przestraszyłem.
Stary spojrzał na niego smutno:
- Tydzień temu mistrz Dionizy ze wsi Pierogi znalazł wiewiórcze futro na drzwiach stodoły gdzie fachu uczy. 3 dni później znaleźli go za silosem głowy pozbawion był. Miszcz Marian powrócił…
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Coś zawisło w powietrzu. Kuzyni spojrzeli na siebie i strach czuć było w każdym oddechu.
Starzec spojrzał na nich zdziwiony i rzekł:
- Nie macie się czego bać … ty – wskazał na Wacława – jesteś z poza klanu. A młody jak jego ojciec pewnikiem też jest bezpieczny jako jego ojciec. Pamiętam jak Antoni mi powiedział tego dnia: „ ja i moje dzieci już przed Marianem się nie trwożymy…” miałem ja tylko nadzieję, ze przed śmiercią ten stary głupiec powie ci jako ten targ z miszczem zawarł. A tak wszelka nadzieje jasny szlak trafił.
- Dość – przerwał mu Dominik – skoro nic mi nie grozi po jaką cholere nam w ogóle głowę zawracasz. Co nas to obchodzi?...
- Dla mnie właściwie to dość ciekawe… – wtrącił Wacław nieśmiało
- Zamknij się…- warknął do niego kuzyn – jeśli mnie pamięć nie szwankuje, jeszcze mi nie odpowiedziałeś na pytanie. Właściwie to go nawet kurwa nie zadałem! Kto na mnie poluje i jak to zatrzymać….
- To wszystko bzdury w porównaniu z rzezią jakiej dokona miszcz Marian!!!
- Wiesz ile mnie to obchodzi? Jak długo wy oszołomy wyrzynacie się nawzajem mi to nie przeszkadza!!! Kto mnie ściga. Odpowiedziałem, teraz ty! Opowieść za opowieść.
Opowiadacz nie miał wyjścia. Mówił szybko, nerwowo rozglądając się na boki…
- Jako tylko twój tatko umari i wieść dotarła do innych Parciaków, stare posłały po miecz kilku młodych…
- Kilku? – Dominikowi załamał się nieco głos. Słowo kilku zupełnie mu się nie podobało, znacznie optymistyczniej przyjąłby słowo „jednego” albo „pewnego” liczba mnoga wywołała u niego szereg niemiłych skojarzeń….
- Tak, był syn mistrza ze wsi Pierogi, silny chłop…
- Fakt, „był”… - mrugnął na pocieszenie do Dominika Wacław.
- I dwaj bracia Pafnucowie, oba chowane przez kowala z Kolibek. I na koniec jedynak drwala Kazimierza. Chłop wielki jak stodoła, podobnież toporem jako piórkiem robi.
- Synowie kowala…..jako piórkiem – Dominik powtarzał za nim jak w gorączce….
- Dupa blada – podsumował lakonicznie skomplikowana sytuację Wacław.
- I nie da się tego zatrzymać?!?
- Co? – Opowiadacz wydawał się być w swoim świecie – zatrzymać? Jasne, że się da. Wystarczy ogłosić turniej i będziesz mieć kilka miesięcy czasu. Dość coby za granice uciec.
- Turniej? – w pisku Dominika zabrzmiała nuta nadziei – jaki turniej??
- Czy ojciec niczego cię nie uczył??? – starzec nachylił się nad nim wściekle pokrzykując – krwią cielaka trza domy burdulaków poznaczyc coby na jesień do turnieju się szykowali. Na czas ten zwady wszelkie i walki miedzy swojemu ma niebyt. Toz to zwyczaj, co go jeszcze twoje dziady w folwarku pana Anzelma wprowadzieły. Co z ciebie za Parciak…
- Przecież tamci z toporami za nim już chodzą…. – zaczął rzeczowo Wacław.
- Starczy drzwi domu krzyżem z krwi cielaka znaczyć a odejdą…. – uciął stary.
Nadzieja zagościła w sercach, młodzi jeszcze tylko wyciągnęli od Opowiadacza adresy tych domów co to je znaczyć mieli i pognali z powrotem.
W drzwiach dworca Dominik zwolnił nieco, zadumał się i rzucił do kuzyna:
- A skąd ja do cholery znajdę krew cielaka???
- Plakatówki starczą – mruknął w biegu Wacław
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Nie starczyły. Jakoś stanęło na przecierze pomidorowym. Trza to było olejem rozmieszać, ale ostatecznie dało radę.
Dla większej pewności obaj wymalowali solidne krzyże na drzwiach frontowych, do piwnicy i mieszkania. Pomazali w nocy też i drzwi sąsiadom na piętrze celnie uznając, ze przy tępocie Parciaków nie można ignorować niebezpieczeństwa pomyłki.
Tak zabezpieczony posłał Dominik kuzyna pod wskazane adresy coby krzyże na domach znaczniejszych Burdulaków i Parciaków stawiał.
Właściwie to Wacław sam się zgłosił, bo wielką mu wielka uciechę sprawiało uczestniczenie w całej tej checy. Dominik zgodził się z ulgą, jakoś go nie ciągnęło do ludzi, którym dopiero co ściął toporem kuzyna.
Poza tym nadal miał wątpliwości, czy aby oni przestrzegali starych zwyczajów i krzyż z przecieru pomidorowego Pudliszki ocali mu życie.
Wacława nie było kilka dni, które Dominik spędził dokładnie zamknięty w mieszkaniu z kosą w dłoni. Wychodził tylko nocą odświeżając krzyże. W nocy śnił koszmary, uciekał przed wielkim sierpem z oczami i wąsami. Brnął przy tym w przecierze po kolana. Rano wysłuchiwał bluzg sprzątaczki n-ty raz wycierającej szmatą krzyże. Jak tylko znikała z na schodach nie było nikogo wychodził cichaczem znów mazał krzyże.
Powoli kończył się przecier.
Wacław wrócił po tygodniu. Był we wspaniałym nastroju. Burdulakowie z powaga przyjęli wiadomość o zapowiedzianym turnieju i zjawia się w wyznaczonym przez Dominika miejscu. Wacław przywiózł tez nowe informacje o miszczu Marianie. Od czasu ataku w Pierogach nikt o nim nie słyszał i zaczęli ludzie gadać, że może to nie on był jeno ktoś z bliskich na nauczyciela rękę podniósł i jeno na Mariana chce zrzucić winę.
Jakoś ulżyło Dominikowi.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Józek wspominał dawne życie jak dziwny sen. Teraz wydawało mu się, ze zabrnął w tamtym czasie tak daleko jak tylko się dało. Każdego dnia próbował czegoś, czego sięgnąć nie mógł. Zaplątał się biedak, zakałapućkał, zakręcił i zgłupiał zupełnie.
Bycie przedstawicielem nie byłoby takie złe. Lubił jeździć po mieście. Nikt nie stał mu nad głową i mógł wybierać sobie kolejność odwiedzanych miejsc. Z czasem jednak jego firmowy, mały samochodzik dziwnie zaczął się robić jeszcze mniejszy. Mógłby przysiądź, że co poniedziałek w środku było jakby mniej miejsca a kolana miał wyżej. Z coraz większa trudnością wciskał się do środka… na dodatek firma kazała namalować na bokach samochodziku pęta parówek.
Józek nie czuł się z tym dobrze. Był wielkim chłopem, który ubrany w przyciasny garniturek jeździł po mieście wciśnięty w mały samochodzik obmalowany w parówki.
Zniknęło gdzieś zadowolenie, coraz mniej przyjemności sprawiało mu dyskutowanie z kolegami o opcjach nowych komórek nim wszyscy wciskali się rano do swoich parówkowych samochodzików. Był zmęczony tym, co się z nim działo. Nie mógł tego zmienić, bo nie miał pojęcia co się z nim dzieję.
Potem przyszła wściekłość. Na wszystko. Jakoś do niego doszło, że traktował to całe życie jak przygotowanie, cenę za to co ma dopiero przyjść. To co miało przyjść miało być fajne i warte ceny. Nie wyglądało jednak, żeby się miało cokolwiek zmienić. Nawet jak zamieni parówkowy samochodzik na większy – ten z czasem też zacznie się zmniejszać. Dostanie biuro, którego ściany zaczną się od razu zbliżać do siebie…
Józek był przerażony. Z nikim o tym nie rozmawiał. Bał się tego, ze jest z nim coś nie tak. Że nie pasuje do dobrze pracującej maszyny, której ostre kółka zębate jak nic wkręcą go, zmiażdżą. Maszyna zgryzie go, pożuje i wywali w kawałkach.
Taki był Józek, kiedy na jego drodze stanął człowiek w futrzanej czapce. Dziwny zarośnięty człowiek miał tą dziwną umiejętność widzenia ludzi wciśniętych już w róg wszystkiego i przerażonych. Potrafił w tłumie wypatrzyć takiego, w którego oczach było już tylko bezsilne przerażenie.
I tak też wypatrzył Józka. Pewnego dnia kilka lat wcześniej widział jak kłóci się ze sprzedawca z mięsnego. Kłócili się o dostawę parówek, ale stary widział w Józku taka ostateczność i ból taki, że przyjrzał mu się dobrze. Zapamiętał go i czas jakiś później odnalazł. Taak, cierpliwy to on był i umiał, kogo trzeba znaleźć.
Trudno opisać jak bardzo zmienił Józka nowy towarzysz. Lata trzy minęły i w tym czasie stał się powoli kimś innym zupełnie. Życie jakie pokazał mu stary tak inne było, że trzeba było czasu, żeby uwierzył, że coś tak straszliwie prawdziwego, krwawego istnieje. Zakochał się Józek w fizycznym bólu każdego dnia. Wywalił garniturek i nie odstępował starego na krok jak tylko umiał. W miarę jak mu się układało to drugie, podziemne życie szczęśliwszy był w tym pierwszym. Zmienił pracę na taką z mniejszymi widokami, co uszczęśliwił go jeszcze bardziej.
Stary z zadowoleniem patrzył na niego. Z dnia na dzień widział jak z nieszczęśliwego dziecka robi się mężczyzna. Prostuje się w nim wszystko, uspokaja i wzmacnia. Było dobrze….



To było popołudniu. Dominik zostawił Wacława w domu i chybcikiem zbiegł na dół sprawdzić czy aby ktoś nie zmazał krzyży z drzwi. Zignorował rozmawiającego z kimś w drzwiach sąsiada. Dziwak ze skórzana czapą mruczał coś do pochylonego nad nim szerokiego w barach, wysokiego gościa. Obaj popatrzyli na niego i uśmiechnęli się. Dominik zbiegł na dół. Deszcz zmazał przecier z drzwi. Poprawił znak i pobiegł na górę. Drzwi sąsiada były już zamknięte.
Wszedł do przedpokoju i stracił przytomność.
Obudził się przywiązany do krzesła kablem urwanym z sokowirówki. Obok na bujanym fotelu kołysał się wciąż nieprzytomny Wacław. W pokoju było ciemno. Od okna biło nieco światła lamp ulicznych. Z zacienionego kąta pokoju wyłoniła się najpierw jedna potem i druga postać. Ze zdziwieniem Dominik rozpoznał sąsiada i jego wielkiego rozmówce.
Duży zrobił krok naprzód:
- Jestem Józek, a to jest Miszcz Marian.
Stary poprawił futrzaną czapkę i uśmiechnął się dziwnie. Dominik przyjrzał się dokładnie. Miał żółtawe zęby.
- jak wiewiórka… – mruknął do siebie .
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Duży wyszedł nie mówiąc już nic więcej, a starzec w futrzanej czapie siadł na podłodze po turecku i patrzył na Dominika.
Czas płynął a młody Parciak jakoś zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. A i Marian siedział w ciszy jedynie wiercąc w nim dziury wzrokiem. jakiś czas później zbudził się Wacław i kiedy tylko wzrok przyzwyczaił się do mroku, znalazł w nim kuzyna i wzrokiem zadał mu pytanie. Dominik jedynie spróbował wzruszyć skrępowanymi ramionami.
- Poznaj miszcza Mariana – rzucił wskazując głową siedząca na podłodze postać.
Wacław przyjrzał się bliżej:
- no cześć – mruknął
Miszcz kiwnął tylko głową i znów skupił się na Dominiku.
Wacław wyczuł, ze dzieje się cos dziwnego i ważnego. Zacisnął zęby powstrzymując się przed pytaniami. Tamci dwaj patrzyli na siebie a w powietrzu cos zawisło. Zrobiło się cicho i strasznie. Dominik miotał się pod spojrzeniem Mariana, ale wciąż wytrzymywał jego wzrok. Cos wewnątrz kazało mu patrzeć właśnie tam - na dziwnego człowieka w futrzanej czapce. Czuł jakby robił coś na co czekał od dawna. Uczucie było dziwne i po chwili zaczęło przynosić mu satysfakcję.
Marian wciąż uśmiechał się bez słowa. Minęło pół godziny – Dominik wciąż wpatrzony w miszcza był już spokojny i zdawał się bardziej rozluźniony.
Marian nagle wstał spojrzał jeszcze na Wacława i wyszedł nic nie mówiąc.
Siedzieli tak w ciszy jakiś czas – Dominik zamknięty w sobie kontemplował to coś wyczuł w sobie przed chwilą. Wstrząśnięty siłą, którą Marianowi wzrok w nim wywołał i spokojem który poczuł. Wacław zamyślony bujał się na fotelu produkując rytmiczne skrzypienia i zgrzyty. Minuty mijały i już chciał dyskretnie dać kuzynowi do zrozumienia narastającą potrzebę zniany pozycji, kiedy drzwi się otworzyły.
Duży wszedł lekko, śmiejąc się szeroko. Poklepał Dominika po ramieniu i rozwiązał obu.
- Pakuj się - powiedział do Dominika – przyjadę po ciebie za godzinę. Ty jedziesz z nami? – rzucił w stronę Wacława.
Wacław myślami był gdzieś pomiędzy „a gdzie?” a „a po co”. Jednak widząc Dominika, który bez namysłu pokiwał głową, stęknął i wzruszając ramionami zgodził się.
- to super, będzie bomba – rzucił na odchodnym łysy i wybiegł z pokoju.
Wacław postał chwilę a potem ostrożnie zapytał:
- jak rozumuje nieszczególnie wiemy dokąd, z kim i po co ale tam jedziemy? Z Marianem co to urzyna parciankom pasjami łby? A jak on nas do lasu wiezie? W celu bynajmniej nie lubieżnym?
Wiedział jednak, ze tak nie jest. Gdyby tamci dwaj chcieli ich ubić dawno by to zrobili.
Dominik opowiedział mu o tym co czuł i co się przez to całe patrzenie działo. I na tym stanęło – Wacław pognał do domu po trochę rzeczy.
Została godzina a w tym czasie trzeba było jeszcze prawie utopić w wannie kierowniczkę Zusu za pomocą gofrownicy, która nie wiadomo jakim cudem podłączona była do żeliwnej wanny. Inny cud sprawił ze chwilę wcześniej nieznany sprawca zniszczył instalacje elektryczną w całym bloku.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Jechali bez słowa już jakieś dwie godziny. Duży i Marian z przodu, kuzyni z tyłu. Póki jeszcze nie wsiadł Miszcz duży gadał trochę do nich, ale na próżno starali się wydobyć z niego tak miejsce jak i cel podróży. Zdezelowane, połatane coś pruło połatanym asfaltem przez las. Duży pochylony nad kierownicą mruczał coś do siebie, Marian z przymrużonymi oczami siedział ni to śpiąc ni to nie.
Dominik i Wacław milczeli raczej z musu niż z wyboru. Cos wisiało w powietrzu. Jakaś powaga i doniosłość tego co się dzieje nie pozwalały na kalanie ciszy banalnymi pytaniami. Tak i zapatrzyli się w pokryty śniegiem las, drzewa zimne i ciężkie o konarach czarnym i groźnych.
Wóż wyjechał z lasu między pola i z oddali wynurzac się zaczęła jakąs osada. Zrazu tylko zarys kilku domów i baraczków, jakieś większe zabudowania na wzgórku za wsią.
Wóz zwolnił po chwili mijając tablicę miejscowości. Dominik zdębiał. Sarapaty!
Jak przez mgłe pamiętał historie rodu i wiedział ze w Sarapatach się zaczęło, ale nie miał pojęcia że wieś wciąż istnieje.
- Czy to tutaj… - zaczął łamiącym się głosem.
- Tak – odezwał się po raz pierwszy Miszcz Marian – to tutaj wszystko się zaczęło….
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Wjechali powoli do wsi. Śnieg pokrył na ich powitanie hałdy brudu i nawet porozrzucane pod wiatą przystanku butelki po winie dyskretnie skryły się w zaspach.
Na widok podrapanego wehikułu ludzie pochylali głowy i machali dłońmi. Była w tym geście jakaś dziwna nabożna trwoga i powaga. Marian odpowiadał im kiwnięciem głową. Przetoczyli się między zabudowaniami i żałosnym rykiem silnika wóz wdrapał się na wzgórze przed zabudowania starego PGR.
Duży wyskoczył i bez trudu pchnął ciężką, z dech zbitą bramę tkwiącą w okalającym gospodarstwo murze. Mur był wysoki na jakieś 5 metrów, gruby na trzy płaskie cegły i pomalowany kredą, która tu i ówdzie odpadała wielkimi kawałkami z tynkiem. Wjechali na wielki dziedziniec. Plac miał jakieś 200 metrów średnicy i ograniczały go klocki gospodarskich obiektów. Wszystko było wymarłe i ciche. Zima trzeszczała w pootwieranych, pustych oborach, chlewach i magazynach. Na środku placu Dominik ze zdziwieniem zauważył coś jeszcze bardziej brzydkiego niż cała reszta. Ruina jakiejś budowli tkwiła po środku jak jakiś prehistoryczny szkielet.
Duży chrząknął:
- To ruiny młynu Burdulaka. Jak budowali PGR nikomu się nie chciało tego rozbierać – bo z kamienia i mocną zaprawą ściągnięte . To i obudowali ruiny dookoła PGR-em.
Marian i kierowca zniknęli gdzieś w zabudowaniach. Kuzyni podeszli bliżej.
Z młynu nie zostało już nic – jedynie ślady fundamentów fundamentów z kamienia zrobiony piec z kominem. Dominik zadrżał na myśl, że przy tym piecu siedział kiedyć ten straszliwy, okrutny Jędrzej. Jędrzej przez którego życie Dominika było jakie było.
Wacław patrzył gdzie indziej. Jego wzrok przyciągnął jakiś ruch przed jednym z budynków. Na ławce przed stara oborą siedziały trzy dziewczynki. Obaj kuzyni ruszyli w ich stronę. W miarę jak się zbliżali zauważyli, że tej budynek różni się od innych. Ściany są świeżo pomalowane kredą, śnieg przed wejściem pozamiatany a z komina w niebo wije się wstążka dymu. Dziewczynki, które jeszcze przed chwilą chichocząc świergotały coś do siebie merdając w powietrzu nóżkami teraz zamilkły.
Spojrzały na obcych i zeskoczyły z ławki.
Wacław nie chcąc ich straszyć podniósł otwarte dłonie do góry i uśmiechnął się.
Miały po jakieś 12 lat i wcale się nie bały. Jak na komendę rozbiegły się otaczając osłupiałych kuzynów. Nie wiadomo kiedy w ich dłoniach błysnęły noże i z pochylonymi głowami ruszyły w ich stronę.
- Dość!!! – ryknął Marian gdzieś zza ich pleców – oni są ze mną!!
Na dzwięk jego głosu potworki z nożami znów stały się milutkimi dziewczynkami, schowały broń i wróciły na ławkę. Znów szeptały sobie coś na uszy. Chichocząć. Na Dominika i Wacława nawet nie spojrzały.
Miszcz otworzył drzwi:
- wejdzcie do środka…
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Na widok obcych wszyscy przez chwile znieruchomieli. Kiedy Marian uspokoił ich gestem wrócili do ćwiczeń.
Podłoga wyłożona była pikowanymi materacami z wypchanych i obszytych grubo worków. Na ścianach wisiała broń. Dominik poczuł się jak w domu widząc znajome kształty toporów i cepów. Wewnątrz panowała absolutna cisza.
Naliczył ich 32. Ze skupieniem na twarzach powtarzali razem długi i skomplikowany układ, którego elementy coś mu przypominały.
Obserwując kolejne sekwencje czuł narastający dreszcz i żołądek zaczął podchodzić mu do gardła. Wiedział, że zna ta formę, nie pamiętał skąd. Krótkie uderzenia, duszenia i mocne kopnięcia. Te dzieciaki były świetne.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
W całej grupie, na oko, nie było nikogo starszego niż 14 lat. Najmłodsi wyglądali na 7,8. Ustawieni w ostatnim rzędzie ze śmiertelną powagą w oczach powtarzali formę. Wychodziło im to bardzo dobrze.
Grupę prowadził może 17 letni chłopak w rozdartej podkoszulce i krótkich spodenkach, mimo ogrzewania było cholernie zimno.
Cała grupa poubierana była dość pociesznie. Za duże albo za krótkie spodnie, dziwnie, najpewniej naprędce skrócone koszuliny i kurtki. Wszyscy co do jednego byli absolutnie i całkowicie brudni. Chłopcy obstrzyżeni na łyso, dziewczynki na krótko.
Układ skończył się równo głośnym okrzykiem. Prowadzący kazał im ćwiczyć dalej a sam podbiegł do Miszcza i ukłonił się. Ręka Mariana przecięła powietrze i walnęła go solidnie w głowę. Chłopak zatoczył się, ale nie przewrócił. Posłusznie wrócił na miejsce ukradkiem ścierając krew z nosa.
- Nie było mnie tylko kilka dni a oni biegają jak brudne prosiaki!!! Nie potrafisz ich upilnować??? - Marian nie krył wściekłości.
Młody kiwał tylko głową, mrucząc pod nosem przeprosiny. Miszcz zzuł buty i wszedł na matę.
Szedł na jej środek między ćwiczącymi, którzy na jego widok odsuwali się tworząc wokół miszcza puste koło. Mimo, że niby pogrążeni w ćwiczeniu, kątem oka wszyscy obserwowali Mariana. Tak i kiedy podniósł dłoń wszyscy na raz siedli na podłodze.
Marian odetchnął głośno i rzekł:
- Popatrzcie na siebie. Jakeście tu przyszli bez rodzin, bez niczego, jak psy zbite i same. Teraz macie siebie, wy mnie macie a ja was. Siła w was wszystkich i dobro jest…. tyle, że pracy trzeba wiele. Ilem ja razy mawiał, żebyście szacunek do siebie mieli? Patrzcie na siebie. Brudne to jak świniaki, jeszcze trochę i wszy sobie przed snem iskać będziecie. Wyście nie zwierzęta!!! Ćwiczycie ciężko to i dobrze, ale to nie wszystko!! Samą wściekłością to wy szczenięta moje niczego nie zdobędziecie. Nic was nie zmieni jak tylko ludzkie siebie traktowanie.
Te ostatnie słowa mówił już miszcz bardziej do siebie z głową pochyloną poprawiał futrzaną czapę. Zamilkł na chwilę a potem wzrok jego znalazł gdzieś w rogu Sali Dominika i Wacława. Za jego wzrokiem podążyły spojrzenia siedzących wokół dzieciaków.
- Tak… - powiedział Marian – jakem wam przed wyjazdem mówił losy wielu się teraz ważą i na naszych oczach historia dotyka wszystkiego i wszystkich…
Dominik nie rozumiał niczego. Kim są te dzieci, co to za miejsce, o czym mówi ten stary wariat. Powoli opuszczało go to wpatrzeniem się w starca spowodowane omamienie i budził się znów dobry, stary Dominik. Stał oto w środku stodoły w w upadłym peegirerze, 2 godziny drogi od domu patrząc na stado obszarpańców słuchających wariata.
Odwrócił się do Wacława chcąc podzielić się powyższą konkluzją,ale zamarł oniemiały. Wacław był zupełnie blady. Oczy błyszczały mu jak nigdy dotąd, wpatrzony w Mariana nie reagował w ogóle na poszturchiwania kuzyna.
Marian ciągnął ciężko wyduszając z siebie każde słowo. Wzrok przy tym smutny wbijał w ziemię.
- Nadszedł nam czas próby ciężkiej i serce pęka mi na samą myśl o tym co nam uczynić przyszło. Ale jak wiecie dziatki moje wyjścia nie ma.
Wezwę teraz tu młodzieńca com go z miasta do was przywiózł coby sprawdzić czy on, aby godny jest ciężaru jaki mu przyjdzie dźwigać.
Miszcz przejechał po nich wzrokiem, wskazał dłonią najroślejszego.
- Ty się z nim zmierzysz…
Dominik westchnął zrezygnowany. W gruncie rzeczy domyślał się, że do tego dojdzie. Fakt, że dzieciak, którego wyznaczył Marian był od niego mniejszy uspokoił go, ale i tak cała ta burdulacka hucpa zaczynała być żenująca. Jego pomylony ojciec mieszał mu tymi banialukami w głowie w dzieciństwie teraz widząc to stado czuł jedynie współczucie i żal.
Miszcz zwrócił się teraz w ich stronę:
- Już czas…
Dominik znów westchnął i niesłuchając go dalej ruszył na środek. Mruknął do siebie:
- Skończmy z tym wreszcie…
Marian zatrzymał go gestem dłoni.
- Nie ty, ten drugi
Zbity z pantałyku Dominik zatrzymał się nie wiedząc co powiedzieć. Już miał krzyknąć, ze to pomyłka, że to chodzi o niego, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Wacław wciąż blady, ale jakoś dziwnie pewny siebie minął go i wszedł na środek sali. Tamten od Mariana był od niego wiekszy i silniejszy…
Dominik pośpiesznie oceniał sytuację. Wacław jest świetny w prawie wysadzaniu albo duszeniu. Całkiem nieźle radzi sobie z prawie wybuchającymi mikrofalówkami, prawie nieszczelną nstalacją gazową albo i prawie wyciekami toksycznych odpadów. Ale z wyrostkiem z obłędem w oczkach nie da sobie rady.
Dominik postanowił odczekać moment aż tamten rzuci się na kuzyna i porwać ze ściany jedną z kos. Przez chwilę zwróci na siebie uwagę i może Wacław zdoła się wyrwać. Wtedy uda im się może uciec na zewnątrz. Potem się pomyśli. Może wtedy uda się im wytłumaczyć, że nie chodzi o Wacława, że to tylko chudy, zakompleksiony wariat o nieszkodliwym hobby.
Miszcz zawołał swojego do siebie i szepnął mu coś na ucho. Tamten wyszedł przed Wacława i zaczął ten sam układ, który grupa ćwiczyła wcześniej.
Wacław patrzył wciąż pobladły i obcy.
Wydawał się w jakimś letargu, Dominik uznał, że ze strachu wpadł w szał.
Dzieciak robiący układ przyśpieszył i powtarzając w kółko ta samą sekwencje kilku uderzeń rękoma zakończonymi kopnięciem w przód. Każda sekwencja zbliżała go o kilkanaście centymetrów do Wacława, który z otwartymi ustami patrzył w niego dziwacznie wykrzywiony.
W takt przecinających powietrze uderzeń cała grupa nieświadomie zaczęła rytmicznie kiwać głową. Trzy uderzenia pięścią i kopniecie z doskoku.
Z 2 metrów dystansu między nimi po chwili zrobiło się pół.
Wacław się nie cofał. Stał w tym samym miejscu wpatrzony w chłopaka. 30 centymetrów…. Dominik nieznacznie przysunął się w stronę zawieszonej na ścianie kosy. 15 cm – Wacław nawet nie zadrżał.
Następne kopnięcie trafi w cel. Dominik spiął się w sobie gotów do skoku, drżał.
Chłopak uderzył pięściami w powietrze trzy razy i wyskoczył z kopnięciem w stronę piersi Wacława. Trafili obaj. Kiedy stopa zbliżała się już do celu Wacław wyskoczył w powietrze i trafił w pierś tamtego w tym samym czasie. Z paskudnym stęknięciem odpadli od siebie obaj.
Dominik zatrzymał się z otwartą gębą i dłonią skierowaną w stronę kosy.
Tamci doskoczyli do siebie. W tym samym czasie wypuścili serie prostych na korpus i doskoczyli z kopnięciem. Pięści z paskudnym dźwiękiem zderzyły się ze sobą. Oba kopnięcia trafiły znów odrzucając ich od siebie.
Znów doskoczyli, znów odpadli. Kąsali się tym układem powtarzając go rytmicznie, raz za razem. Z każdym kopnięciem Dominik z przerażeniem stwierdzał, ze jego kuzyn wydaje się szerzej wykrzywiać twarz w uśmiechu. Ruchy stawały się pewniejsze i bardziej naturalne. Jakby rodziła się w nim jakaś wielka siła. Albo odradzała.
Minęło trochę czasu. Może minuta a może pięć. Fakt, ze dzieciak zaczął sapać i coraz gorzej znosił uderzenia. Zaczął się zataczać a z zaciśniętych pięści ciekła mu krew. Drobniejszy od niego Wacław uderzał precyzyjnie i mocniej. Twarz krzywił mu grymas bólu za każdym razem, kiedy dostawał, ale doskakiwał do tamtego i ponawiał atak coraz szybciej i szybciej. Chłopak zaczął się gubić i w końcu pomylił ruch. Opóźnił sekwencje o pół ruchu. Ataki przestały się ze sobą zgrywać i w 2 sekundy z serią głuchych uderzeń trafiły go trzy ciosy Wacława poprawione kopnięciem. Odleciał jakieś 1,5 metra i uderzył głową w ścianę.
Zapadła cisza i słuchać było tylko sapanie Wacława. Marian podszedł i popatrzył mu w oczy. Stali tak przez chwilę, miszcz objął go ramieniem i odprowadził w róg sali.
- Teraz ty – powiedział patrząc na Dominika - weź kosę tak jak chciałeś….
Znaczy wiedział – pomyślał Dominik
Wyszarpnął kosisko z haków na ścianie i zważył narzędzie w dłoniach. Była cięższa niż się spodziewał. Drzewiec był krótszy od tego, do którego przywykł a ostrze kute grubo było bardziej na włócznie niż blachę kosy. Machnął młynek i uśmiechnął się zadowolony.
Nie będzie problemu z przegonieniem kilku dzieciaków.
Wyszedł na środek. Czuł się trochę zazdrosny po popisach kuzyna i chociaż zszokowały go skrywane umiejętności Wacława to przecież to on, Parciak powinien machać łapami, drzeć się i dźgać powietrze szeroko pojętymi narzędziami rolniczymi.
- Weźcie sprzęt dzieci moje – Marian rzucił wzrokiem na obwieszone bronią ściany. Kilkanaście sekund później cała trzydziestka wielkim kołem otaczała nieco zdezorientowanego Dominika. Cepy, sierpy , kosy i siekiery.
Całość wyglądała nieszczególnie i Dominik nagle poczuł wątpliwość czy aby gustowny młynek kosą załatwi sprawę…
Miszcz Marian posmutniał jeszcze bardziej i pochylił głowę. Postał tak chwilę a potem skierował wzrok na czekające rozkazu wściekłe, brudne stado:
- Zabić go… - warknął i wyszedł z budynku trzaskając drzwiami.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Dalsza część tej opowieści odgrywa się w głowie Wacława. Właściwie w tym momencie w jego głowie dzieje się mnóstwo dziwnych i niezrozumiałych dla niego procesów.
Właśnie przypomniał sobie kawałek życia, który z trudem i jak widać nieskutecznie starał się zapomnieć. Patrzył na swoje drżące dłonie to z podziwem to z odrazą. Wszystko mieszało się i była to jedna z tych chwil, kiedy to niezależnie od tego, co się za chwilę stanie wiesz, ze nie będzie już nigdy tak jak było.
Tkwił gdzieś głęboko w sobie próbując nawet nie opanować, nie kontrolować, ale choćby nazwać rzeczy, które z nim i w nim się działy. Poczuł straszliwą potrzebę żeby, choć na chwile doświadczyć czy zobaczyć coś normalnego, własnego.
Pierwsze co przyszło mu do głowy to Dominik. Oczywiście definiowanie kuzyna jako rzeczy normalnej wymagało odrobiny szeroko pojętego abstrakcyjnego myślenia jednak Wacław uczepił się tej myśli i w wokół zaczął szukać wzrokiem Dominika.
Stał tam pośrodku otoczony przez stado dzieciaków celujących w niego przeróżnym żelastwem.
W tym momencie stojący obok niego miszcz Marian patrząc mu w oczy spode łba kazał dzieciakom zabić Dominika i wyszedł trzaskając drzwiami.
Dwójka doskoczyła do Dominika próbując uderzyć go długimi cepami po nogach. Ciął ich lekko po dłoniach wyczuwając kierunek uderzenia. Dzieciaki opuściły cepy i odskoczyły trzymając się za krwawiące dłonie.
W tym czasie od tyłu zaszedł go szczeniak z widłami. Dominik zauważył go kątem oka i wyrzucił drzewiec kosy pod pachę do tyłu. Uderzył go prosto w czoło. Tamten odrzucił broń i chwycił się za głowę. Sekundę później ktoś bosą nogą wlazł na widły i z rykiem padł na ziemię.
Na chwile zapanował chaos i Dominikowi udało się ich odpędzić zataczając młynek kosą.
Poczuł ból i po chwili zauważył, że krwawi z lewego uda. Rozejrzał się po tłumie i zauważył wrednie uśmiechniętego, szczerbatego gnojka z zakrwawionym nożem.
Wiedział, że za długo to nie potrwa. Noga krwawiła paskudnie i jak stado wilków pewnie po prostu go wykrwawią…
Wydawało się ze tak będzie, bo tylnie rzędy już opuściły broń i po prostu patrzyły.
- Dobra, dość!!! – głos Wacława był pewny i głośny choć dało się w nim wyczuć niepokój.
Wszyscy odwrócili się w jego stronę:
Stał ze solidnym toporem w dłoniach oparty o jeden z drewnianych filarów.
- Dość gnoje!! Rzucić to barachło na ziemie i wypierdzielać!!!
Nie było odpowiedzi tylko dość paskudne chichoty.
- Teraz jest was dwóch na trzydziestu – odezwał się ten, z którym Wacław walczył – miszcz nie kazali cie zabić, ale dupy skopać nie zabronili…
- Nikt nikomu dupy nie skopie –Wacław wydawał się pewny siebie.
Podniósł młot w góre i z całej siły walnął w belke, o którą się opierał. Budynek zadrżał a ze starej powały opadł deszcz kurzu, kawałków spróchniałego drewna i wszelkiego badziewia. Wacław walnął jeszcze raz i sufit zazgrzytał paskudnie.
- jeszcze raz i wszystko szlak trafi – Wacław pokazał im palcem pozostałe trzy podpory – wszystko popróchniałe i stare. Walnę a cały dach poleci nam na łby. Wszystkich diabli wezmą. Szach kurwa mat.
Dzieciaki wyglądały na zagubione. Nieszczególnie uśmiechało im się ginąć i wyglądało na to że potrzebowali kogoś kto za nich podejmie decyzję.
- chodź tu – warknął Wacław do Dominika. Tamten przepchnął się szybko przez wpatrzony to w sufit to w młot Wacława tłum dzieciaków.
- przepraszam, przepraszam – mruczał przy tym głupawo.
Wacław wyszarpnął z kieszeni zwój sznurka i podał do kuzynowi:
- Zawiąż na słupie
Dominik domyślając się, o co chodzi zawiązał go i obaj powoli ruszyli w stronę drzwi
- Rzucę w każdego, kto będzie chciał doskoczyć i przeciąć sznur – wydarł się Dominik podnosząc kosę do rzutu. Wyskoczyli z budynku i młotem zablokowali drzwi.
- Powiedz mi że tam nie ma drugich drzwi… - wymamrotał Dominik
Wacław nie zdążył odpowiedzieć, bo z tyłu dobiegło ich chrząknięcie.
Na śniegu z tyłu siedział: Marian, Duży i trzy dziewczynki z ławki. Jedli kiełbasę.
- Czemu to trwało tak długo? – miszcz zaprosił ich gestem dłoni do siebie
- Mam nadzieje ze nikomu nie zrobiliście krzywdy…
Kuzyni spojrzeli na siebie niepewnie. Nie wiedzieli już zupełnie co robić. Wewnątrz budynku ucichło i tylko po dźwięku tuptania w oddali domyślili się ze smutkiem ze jednak było drugie wyjście. Zrezygnowani ruszyli w stronę miszcza.
- weźcie kawałek – wymamrotał Marian z pełnymi ustami i cisnął w powietrze spory kawał kiełbachy. Pęto zatoczyło łuk i wbiło się pionowo w śnieg przed stopami Dominika.
- nie, dziękuję…. – mruknął ten niepewnie.
- Jedz! Dobra kiełbasa. Pewna znajoma świnia oddała za nią życie… - zarechotał Duży.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Siedli. Dziewczynki z zainteresowaniem popatrzyły na nich, ale na warkniecie miszcza szybko odeszły łapczywie zagryzając kawałki kiełbasy.
Wściekły tłum dzieciaków obiegł wreszcie budynek i sapiąc otoczył siedzącą na śniegu grupę…
Marian uśmiechnął się szczerząc pożółkłe zęby:
- Załatwili was szczeniaki wy moje. Jak nic załatwili – twarz spoważniała mu nagle i błysnęło mu straszno w oczach. Spojrzał na nich i warknął:
- Następnym razem ja sam za sznur pociągnę i żywego nie zostawię. Jeden błąd i zginie każden - uczcie się ze wszystkiego!! Na dziś dość – biegiem do bidula!!! Jekeście się pobić dali na boso gnać po śniegu będzięta!!!
Zmierzyli się wzrokiem i bez stęknięcia, ze łbami poopuszczanymi poszli do budynku powiesić broń na ścianach. Potem powoli jak się dało, żeby tylko to odwlec zciągnali buciory wytarte i w końcu popiskując i chichocząc pognali w las wąską śniegiem zasypana drogą…
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
- I mordy mi dobrze wymyć – krzyknął za nimi na odchodne miszcz.
Siedzieli teraz w czwórkę tyłkami w śniegu. Dominik wzrokiem odprowadzał biegnąca w las bosą gromadę. Za drzewami, gdzieś w głębi majaczył jakiś budynek.
- To Dom Dziecka – podpowiedział Duży podążając za jego wzrokiem – dzieciaki przychodzą tu na praktyki codziennie.
- Dyrekcja się zgadza na to ganianie nie boso? – zdziwił się Wacław.
Miszcz i Duży spojrzeli na siebie i zarechotali paskudnie…
- Taa,można tak powiedzieć – Duży starał się być poważny i powstrzymywał śmiech.
- Dziś tam pójdziemy to sami zobaczycie.. – powiedział Marian.
Zapadła cisza i nikt niczego nie mówił . Obaj kuzyni serdecznie mieli już dość tych chwil wymownej ciszy. Ostatecznie w końcu ktoś te pytania musiał w końcu zadać. Obaj wzięli w tym samym czasie wdech i chcieli już je zadać. Nim słowa wyszły z ust, nim dzwięk przeciął ciszę Marian podniósł dłoń i zatrzymał pytania nim padły.
- jeszcze nie teraz… teraz pokaże wam gdzie będziecie spać. Pogadamy potem.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0


Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych

Ikona FaceBook

10 następnych tematów

Plany treningowe i dietetyczne
 

Forum: 2002 : 2003 : 2004 : 2005 : 2006 : 2007 : 2008 : 2009 : 2010 : 2011 : 2012 : 2013 : 2014 : 2015 : 2016 : 2017 : 2018 : 2019 : 2020 : 2021 : 2022 : 2023 : 2024