Skocz do zawartości


Zdjęcie

Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
307 odpowiedzi w tym temacie

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]

Następne dni trzymały tak samo. Ścisnąło tak bardzo, ze wydawało się ze las martwy już jest a z zimna i kamiennego mrozu drzewa popękają z trzaskiem.
Najgorzej było nad ranem powietrze w chacie wisiało a każdy oddech prawie bolał.
Miszcz pielęgnował ostatki ciepła w sobie i skupiał się na napinaniu i rozluźnianiu mięśni. Fale lekkiego, bladego ciepła biegły wtedy przez ciało a on się w odczuciu na chwile zatapiał.
Zużywał teraz ostrożnie żelazny zapas węgla, dorzucając do pieca kawałek po kawałku z worka. nie było już połowy i obliczył, że utrzyma ta temperaturę jeszcze 2 dni.
Ruszał się mało, albo wcale grzejąc śnieg z fusami starego czaju na fajerce pieca.
Siedział na poduszce Andrzeja z nogami podwiniętymi pod siebie. Owinięty kocami, ze szmatą jakąś na głowie. Wilgoć oddechu osiadała powoli szronem na wąsach i brodzie.
Słońce wschodziło za to pięknie na błękitne niebo i koło południa przez okna promienie ciepło wędrowały przez twarz Mariana. Warto było czekać. Dreszcze biegły wtedy przez rozgrzewane ciało a miszcz skupiał się jak jaszczur jakiś na tym, żeby to ciepło w sobie jak najdłużej zatrzymać i gdzieś schować. śzlon skraplał sie a wodaściekała mu na wysuszone zimnem usta. spijał ją delikatnie powoli mocząc usta.
Przed nim na cegle spoczywał pamiętnik Andrzeja. Przeczytany do połowy. I choć miszcz przeczuwał koniec opowieści nie szedł w nia póki co dalej. Zatrzymał się w połowie i któryś już raz czytał od początku.
Dziewczyna o oczach wiśni stała mu przed oczami w słońcu białymi płatkami drzewa obsypana. Wiatr rzucał nimi ciepły a miszcz był tam patrząc.
I tak w andrzejkowej chacie w majakach pogrążony , zamarzający dzień po dniu miszcz wędrował między ogrodem a dogasającym piecem.
Niebezpieczna to była podróż bo i za którymś razem mógł już w ogrodzie zostać. Zapatrzony w oczy wiśniowe osunąłby się na bok dalej nieco od pieca i ostatni płomień w nim zgasłby. Poczuł to za którymś razem, kiedy już przemarzył i przemyślał każde drzewo w ogrodzie a w dłoniach wycisnął już wiśnie każdą chyba. Popatrzył w jej oczy i poczuł w nich chłód i zimno i obca już była . mróz ściął drzewa wiśniowe.
Dreszcz nim wstrząsnał i obudził się w środku nocy w izbie nocą czarnej. W piecu dogasało i chwilę zajęło nim odratował słaby ogień szczapami , co je za pazucha rozgrzewał. Rozgrzał się troche wywalając w piec wszystko drewno co mu zostało i w skaczącym świetle płomieni przerzucił karke pamiętnika. Był gotów iść dalej.
Noc była a świat czarny zamknął się teraz dla niego w małej mrozem ściśniętej izbie. Ściany ściskało zimno i ciepło walczyło z nim tylko w małym świecie wokół pieca.
Wymęczony zimą miszcz niewiele tej opowieści pamiętał. Jednak słowa co mu w pamięci zostały silne i smutne były. i tak przez majaki i zmęczenie zrozumiał miszcz historie lepiej i głębiej.
Pisał Andrzej o rozstaniach, podróżach, dworcach zimnych, peronach czarnych brudem i smutkiem. I jak ta szarość zaczęła im powoli te wiśnie w oczach brudzić i zszarzać. Chronili to jak umieli, ale to jak piasku ściskanie w garści. Pisał o tym co mu wciąż jeszcze przed oczami stało – o dłoniach zmęczonych na kubku herbaty, o ciszy , żalu , kłótniach głupich i wszystkim co takie durne teraz się wydaje a stać się musiało jak zima po jesieni.
Czasem cos gaśnie jak ogień w marianowym piecu. A czasem tylko wygasa, bo tli się zawsze i pod zimnym popiołem żarzy i nigdy nie przestanie. Czy chcesz czy nie. I to było andrzejowe przekleństwo – że gdzieżby nie poszedł i w jakim mrozie nie chciał paść to ten żar będzie się w nim tlił do końca.
- przeklęty - mruknął z zazdrością szczerą i smutkiem strasznym Marian.
Kosa stała oparta o drzwi, szroń ją obrysował na biało a lód osaidł na srebrnym ostrzu. marian patrzył przez chwilę to na pamiętnik to na kose i smutny był bardzo bo pojął ile w życiu stracił nawet o tym nie wiedząc.


[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Zajechali na parking i przez chwile siedzieli w wozie. Z marketu w południe wyłaziło tylko kilka osób. Siedzieli 20 minut i dopiero wtedy na końcu parkingu zauważyli zgiętą nad kabiną wozu postać cygana.
Zimno było a to było 4-te już miejsce. Drzazga uważnie zbadał wzrokiem parking.
Gdzieś musieli mieć wóz, zaparkowany i na chodzie. Z którego biorą towar…wiedział ze go obserwują ale wiedział tez jak patrzec i widziec sprawiając wrażenie zagubionego.
Poszedł na chwile w stronę sklepu zatrzymał się przed wejściem i udał ze dzwoni przez komórę. Potem wyciągnął z portfela garść banknotów i je przeliczył. Schował i wszedł między regały. Kupił jakieś deski i kawałek plastikowej rury. Zapłacił przy kasie gotówką tak majestatycznie, żeby zaczajony za winklem wspólnik tego z parkingu dokładnie widział, że ma kase.
Wyszedł i zaczął pakować barachło do bagażnika. Parking był prawie pusty i nie był pewny czy plan zadziała. Nie zawsze wychodziło. Obszedł wóz i wsiadł. powoli niby układał rzeczy na półce, niby zapinał pasy. Potem odpalił zrezygnowany silnik i już miał odjeżdżać, kiedy ktoś zapukał w szybę od strony pasażera. Facet był duży i silny, w nowym dresie. Drzazga otworzył drzwi a Cygan pochylił się i wymamrotał:
- chcesz aparat? Nówka, kanonka – klepał się po brzuchu, gdzie ukrywał jakiś kształt pod bluzą.
-nie dziękuję -powiedział Drzazga.
-strasznie drogi w sklepie -tamten nachylił się i wysunął spod bluzy futerał. Rozglądał się przytym i sprawiał wrażenie tak przestraszonego ,że Drzazga kiwał prawie głową z podziwem.
-nie chce -powiedział i odciągnął ręczny.
-popatrz - powiedział udając zrozpaczenie Cygan. Pochylił się się i skierował torbę w stronę kierowcy.
Drzazga odwrócił się do niego i patrząc mu w oczy powiedział głośno:
- teraz młody - i zwolnił sprzęgło.
Wozem szarpnęło, cygana ścieło z nóg i padł na siedzenie. Spod koca i papierów na tylnym siedzeniu wyrósł Wacław i za plery w 2 sekundy wciągnął go na tył.
Cygan zaczął się szarpać, ale Wacław przyłożył mu nóż do gardła i lekko nadciął szyję. Krew ściekła po ostrzu i żadnych słów nie było trzeba. Lezący jak związane zwierze Cygan zasapał i zastygł wiedząc już ze żaden ruch nie ma sensu.
Wóz jechał za nimi chwile a potem przestał,. Zajechali na pobliską wieś i stanęli kilkadziesiąt metrw za zabudowaniami.
Drzazga przeszukał porwanego i wywalił w pole gaz i nóż, który chował w kieszeniach.
W tym czasie Wacław z ciekawości przyjrzał się kanonce:
- kurde, nieźle. To atrapa jest.
- pewnie - warknął Drzazga kończąc wiązanie - kupujesz pod supermarketem, za połowe ceny kradziony aparat, żaden dupek nie patrzy do futerału. Sprzedają złodziejom - dobry pieniądz. Szacuneczek.
Cygan był zagubiony - myślał ze tamci to policja albo ktoś kogo zrobił na aparat. Ale oni w ogóle się do niego nie odzywali ani nie wyglądali znajomo. Zapakowali go powrotem do wozu i ruszyli w stronę miasta.
Milczeli bo Drzazga zastanawiał się jak zacząć.
W końcu nie odwracając się powiedział.
- mam do wyboru: albo zawieść cie na policje za ten numer z aparatami. Albo do lasu, skopać i zostawić na mrozie. Albo powiesz mi co musze wiedziec...
- co chcesz?.. cygan nie wyglądał na przestraszonego.
- Kto tu rządzi, kto je najważniejszy Cygan i gdzie go znajde. Potrzebuje informacji - od kogo macie aparaty. Kto tu kręci?
Tamten zachichotał tylko. Drzazga wiedział ze nie pójdzie łatwo a policji ani mrozu tamten się nie przestraszy. Zatrzymał się na poboczu.
Odwrócił się i spojrzał tamtemu w oczy. Potem błysnęła ręka i bagnet wbił się z udo. Cygan zawył a Drzazga ruszył bez słowa dalej. Teraz dopiero Wacław pojął po co była ta folia na siedzeniach wozu…
Zatrzymali się jeszcze 3 razy. Trzy razy bagnet wbił się na kilka centymetrów w dres. I dopiero po 3-cim razie Drzazga zadał pytanie. I uzyskał odpowiedz. I tak Wacław nauczył się tego dnia, że nie warto pytać jeśli ktoś nie chce odpowiedzieć.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
No i zima odpuściła. Zimno niby dalej było, ale poczuł Marian, że to już nie to. Że coś puściło zazgrzytało w tej zimie i koniec. Ruszyło powoli wiosnowanie. Niby śnieg jeszcze i zimno, ale już oddychać się dało a i kurtkę ciężką przy robocie rozpinał a para spod niej buchała.
Życie mu w dłonie i stopy wróciło powoli i zaczął co dzień to więcej jeść. W kociołku gdzie trzymaj kartofle pustawo już było i wiedział ze czas nadchodzi kiedy trzeba będzie do wsi iść.
Póki co zabrac się za sprzątanie. Koce zatęchłe i brudne wywalił na dwór a ciuchy cały dzień w kotle roztopionego śniegu w szarym mydle gotował. Potem z witek miotłe zrobił i zamiótł andrzejową izbę. Resztką mydła wyszorował podłoge i siadł w końcu na progu.
Ogień dogasał pod kotłem , dym szary szedł leniwie w nibo błękitne.Śnieg wokół paleniska roztopił się i szare resztki trawy oświetliło słońce.
Najpierw jakby go w plecach mrowić zaczęło. Potem miszcz poczuł mus coby plecy do ściany domu przycisnąć. Świat się mały zrobił jakiś i wiedział już że ktoś nadchodzi.
Kosa stała oparta o drzwi a pod ręka miał stary nóż pordzewiały.
Człowiek niewprawny albo i zadumany albo i zwyczajny taki idzie lasem sapiąc, śnieg skrzypi a gałęzie trzeszczą łamane stopami. Tak idzie człowiek zwykły co w głowie swojej siedzi i duma albo i co.
Ten szedł cicho i pewnie. Krążył wokół polany i chociaż las bez liści był miszcz nikogo nie widział.
amknął oczy i oparł głowę o ścianę. Wsłuchał się w las i powoli po chwil kilku usłyszał tego co nadchodził. Kroki ciche były a tamten cierpliwy bo stawiał je powoli – jeden co kilka minut. Rytmem swojego oddechu Marian w końcu usłyszał jego oddech długi i spokojny. Siedzieł taz z zamkniętymi oczami godzinę czy dwie. Wyobrażając sobie i to gdzie tamten jest i jak wygląda. Jak stopy stawia jaki jest duży.
Minęły dwie godziny i miszcz otworzył oczy z uśmiechem stwierdzając że się nie pomylił. Mężczyzna stał 3 kroki przed nim z nożem w dłoni.
Obaj patrzyli na siebie spokojnie. Śmierć zawisła w powietrzu a miszcz uśmiechnął się szerzej bo o takiej właśnie marzył.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Siedzieli na schodach i rozmawiali juz 2 godziny. marian powoli rzuł przyniesioną przez Drzazgę kielbasę ciesząc się każdym kęsem. chociaż minęło juz tyle czau nie mówili ani o bitwie, ani Sarapatach, Iwanowych czy nawet następcach miecza.
Miszcz cały czas wypytywał Drzazge o jego życie - to gdzie i jak zaszedł. co zrobił z siłą, ktora Marian w nim 20 lat wczesniej odkrył.

[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]

Ważył z szacunkiem w dłoniach nóż z którym pojawił sie na polanie Drzazga.
tamten opowiadał . powoli cedząc każde słowo. czekał na tą rozmowe lata całe i teraz tak bardzo chciał wszystko wyjasnić. czemu pioszedł tam a nie gdzie indziej. czemu wałęsa sie sam i jak bardzo ma tego dość i jak bardzo nie umie inaczej.
marian był dumny i penie gdyby potrafił uroniłby łzę. nie miało to znaczenia bo wewnątrz wszystko w nim płakało. te rzadkie chwile kiedy poza przezuciem pojawia sie pewność ze wszystko co robisz i jak przez życie idziesz ma sens i zatacza koło ludzkich żyć. że idzie ktoś za tobą i nie jestes sam jak bardzo sam byś nie żył.
a i Drzazda trząsł sie sam - dwadziescia lat samotnych wyborów, wąskiej drogi i niepewności wszystkiego. ile razy pytał siebie czy błądzi? sam nie wiedział.
A teraz Marian patrzył na niego dumnie i on stary chłop był szczęsliwy jak 10 latek pochwalony przez ojca.
sam wiedział ze to głupie. ale nie umiał inaczej.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
- czas się spróbować... - powiedział nagle miszcz i klepiąc sie po kolanach wstał ze schodów.
Drzazga spojrzał na niego zdziwiony. właściwie spodziewał się walki z Marianem już na samym poczatku. kiedy wyszedł z lasu. liczył sie z walką na śmierć i życie i był gotów. teraz, po kilku godzinach ciepłej rozmowy nie spodziewał się tego wogóle.
wzruszył ramionami i wstał.
marian podszedł do ściany chaty i chwycił jeden z opartych o nią kiji. świeżo ścięte, sokiem ciężkie i nie okorowane jeszcze.
Czarne, zimowe i sękate kije. marian zważył go w dłoniach i pochylił głowę. Drzazga stał z rękoma w kieszeniach jakieś 5 metrów za nim patrząc w stronę lasu.
miszcz skręcił biodra i krótkim zamachem, siłą całego ciała cisnął kijem płasko na wysokości pasa w strone zapatrzonego w las Drzazgi. Świsnęło i w tym samym momencie Drzazga klęknął pochylając głowę - kij zafurczał parę centymetrów nad głowę i poleciał dalej na śnieg.
nie czekał tylko rzucił sie za nim. i dobrze bo w tej chwili snieg w miejscu, gdzie kleczał wzbił sie chmurą w górę. miszcz walnął drugim kijem i ruszył za Drzazgą, tamten zdążył pochwycic kij ze śmiegu i starli się wzdijając następną chmurę śniegu. odpadli od siebie, żaden sie nie przewrócił. dopadli jeszcze raz i znów odskoczyli. nie było otwarcia. zatrzymali sie patrząc.
nie było tam juz serdeczności ani ciepła. nikt dla nikogo nie był ojcem ani synem. oczy zimne mieli. widzieli wszystko ale niczego konkretnie.
kiedy dwóch, takich jak oni potrafi tak wiele. nie zostawiają otwarcia i zaden atak nie dochodzi. kiedy takich dwóch sie spotka mogą wokół siebie jak psy godzinami krążyć.
w koncu ktoś kogoś albo z wyboru albo z pomyłki czy zmeczenia wpuści do środka. i wtedy obaj sie pozabijają. każdy cios zabija, okalecza żadna okazja nie jest zmarnowana.
i tak stali i wiedzieli ze zaraz wejda gdzieś skąd powrotu nie ma. i obu obojętne to było .
drzazga wiedział ze sam otwarcia nie może zostawić. marian miszczem mu był i nie wypadało żeby uczeń udawał otwarcie. czekał więc gotów dopaść i uderzyć tak silno jak potrafi. tak szybko jak potrafi.
marian podszedł bliżej na odległość jednego z kijem skoku i zatzrymał sie mierząc przeciwnika wzrokiem bez wyrazy. drzazga posiwiały był i brode miał białawą teraz. bary szerokie a twarz dzika w dzieciństwie jakoś przez lata spokojniejsza sie nieco stała. dalej to jednak był ten dzieciak w ktorym kipiało i któremu nie trzeba było mówić bo wiedział bez tego.
po kostki w sypkim śniegu, brodaty i potężnyz poobijanym, sokiem ociekającym kijem w czerwonych zimnem dłoniach. para buchający, z potem na czole. drzazga wyglądał mu na dzikie zwierze tura, żubra. las był cichy i piekny. niebo błekitne a powietrze mroźne nieco. pięknie było. i to uczucie szczęścia zaczęło sie gdzieś w marianowym brzuchu rodzić powoli. pozwolił mu rosnąć powoli. przeszło wyżej, z powietrze wciągnąło je w płuca a zaraz potem doszło do głowy. uśmiech zakwitł na jego twarzy i miszcz ze śzczęściem w oczach podniósł wzrok w niebo. teraz i tu był szczęśliwy.
to była ta chwila. w tym momencie Drzazga rzucił sie na niego i całym sobą, wszystkim co miał uderzył żeby zabić swojego nauczyciela.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Świat sie zmienia. Bardziej i bardziej. ani to lepiej ani gorzej ale każdy z nas coraz to bardziej w nim zagubiony. los juz starych taki, żeby świata młodych nie rozumieć i nad upadkiem swojego płakać...
Świat się zmienia, bardziej i bardziej - coraz go trudniej pojąc. Zastępów zła nie rodzą już jaskinie i mrok. wróg zza gór nie wyłazi, w granice nie uderza. Mrok się w nas samych teraz rodzi. W każdym jednym. Wycieka z okien szarych bloków i świeci w głodnych i ogłupiałych oczach. Ilu ludzi tyle wyborów. Nic już nie jest proste, Nikt bez winy. Niczego nie można kontrolować. Poza sobą.
Biegli lasem czując świeży trop. Wściekli i szczęśliwi. Jak psy ze smyczy spuszczone dopadli polany i rozstawili się wokół. Tamci dwaj już wiedzieli bo opuścili kije patrząc to na siebie to w stronę ciemniejącego wieczorem lasu. Starszy otarł krew z twarzy i podpierając się na kiju pokuśtykał z trudem w stronę chaty. Drugi, szeroki w barach brodacz odrzucił złamany w pół kij i ściskając bark, zgarbiony ruszył za starcem.
- Musieli przyjść za tobą – powiedział miszcz zamykając drzwi.
- Wacław miał ich zgubić… - wysapał Drzazga kręcąc obitym barkiem – widać nie dał rady.
Pierścień wokół chaty się zaciskał. Tamci doszli do granicy lasu i skryli się w coraz to dłuższych cieniach drzew. Byli wszedzie i było ich wielu. Niebo chmury zaszły cieżkie i szare. Pomrok polanę zakrył a chwilę potem wielkie krople deszczu zaczęły spadać dudniąc o blaszany dach chałupy.
- wiosna - mruknął Marian sięgając po kosę. Zdjął skórzany pokrowiec z ostrza, które natychmiast pokryła para.
Drzazga ścisnął rękojeść długiego noża i spojrzał na Mariana.
- dlaczego zawsze kiedy chce być dobry, kiedy chce uwierzyć, że można być szlachetnym i miłosiernym dzieje się coś takiego i trzeba zabijać?
Miszcz podszedł do niego i położył dłoń na ramieniu.
- nie wiem. Może nie ma takiego czegoś, może jest. Wiem tylko ze większość tych, którzy chceli być szlachetni i miłosierni już nie żyje.
Spojrzał na linie lasu skąd powoli wychodziły na polane uzbrojone w łańcuchy i kije postacie.
- pewnie jest czas na bycie szlachetnym. Ale to nie jest ten dzień.
I wyszedł na zewnątrz. Drzazga pokiwał głową i ruszył za nim.
Tego wieczoru posoka tamtych zmieszała się z kroplami deszczu topiąc resztki brudnego śniegu. Tego wieczoru kosę Mariana pokryła pierwszy raz ludzka krew.
Tego wieczoru Drzazga walczył u boku miszcza a w głowie chuczały mu jego słowa.
Tego wieczoru pierwszy raz zwątpił czy wie kim jest i po co żyje. Patrzył na swoje dłonie, kiedy ostatni z tamtych padł w śnieżne błoto. Patrzył na dziesiątki ciał i wszystko się za soba zlało.
Ciemność już zapadła i krew uciekająca z tamtych czarna i ciemna była. Stali w bezruchu i ciszy a dla niego pierwszy raz w życiu nie było już różnicy między nimi a nim, dobrem i złem, każdy wybór dobry był i zły.
Każdej decyzji żałować będzie i będzie mu obojetna. Zrozumiał ze oni żyja jak on a on nie żyje już jak oni. I stał tak przygnieciony tym co czuł i wiedział ze już nic nie będzie takie jak było.
A Marian płakał patrząc na niego i wiedział ze dopiero teraz chłopiec sprzed 20 lat dokończył swoje szkolenie. I jest wolny.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Znaleźli go na drodze, 2 kilometry dalej. Marian szedł przodem a Drzazga za nim niósł kosę i kilka zawinięty w chustę drobiazgów miszcza.
Wacław leżał twarzą w śniegu i dyszał. Krew z rozbitej potylicy rozlała się w kałużę i rozmyła w rozpuszczonym śniegu. Marian kucnął i przez chwile patrzył na wzory rozpuszczającej się w wodzie posoki. Potem położył młodemu dłoń na głowie:
- wstawaj – mruknął.
Ciałem Wacława zatrzęsło. Znów był w sarapackiej oborze i słyszał głos zza bólu, krwi i majaków. Godzinę później szli przez las w trójkę. Najpierw miszcz – dziwacznie wyglądający w zdartym z jednego z tamtych dresie. Potem zadumany Drzazga o siwiejącej brodzie i szerokich barach. Kawałek za nimi zataczając się wlókł się Wacław opierając się na brzozowej lasce.
Za błędy trzeba zapłacić a każdy krok wynika z poprzedniego…
Kiesy doszli do miejsca gdzie drzazga go ukrył samochód już dogasał. Przemarznięte zimne komary drzew osmaliły się tylko. Czarny mercedes stał się tylko dymiącą kupa blach. Drzazga zacisnął zęby i odwrócił się w stronę Wacława.
Gnojek miał siedzieć w wozie i zadzwonić, jeśli ktos się pojawi. Ale nie usiedział.
Zastanowił się co zrobiłby miszcz gdyby teraz po prostu skręcił kark smarkaczowi. Pewnie nic.
Wacławowi było wszystko jedno wlókł się oparty na kiju z otwartymi ustami. Ruszyli dalej po prostu omijając wrak. Asfalt drogi pogrywała cieką warstwa błota. Szli poboczem i każdy myślał o czym innym.
Wacławowi głowa chuczała tysiącem kawałeczków myśli, które do siebie nie pasowały zupełnie. We łbie kołatało mi 1000 małych kawałków tłuczonego szkła kołacząc i kalecząc wszystko wokół. Jakas dziwaczna siła kazała mi wlec się dalej w zabłoconych ciuchach przed siebie.
W głowie Drzazgi nie działo się wiele. Spokojnie zastanawiał się co zostawił w wozie i żal mu było pokaźnej sumy w tapicerce przedniego siedzenia. Przyśpieszył kroku pamiętając o granatach w kole zapasowym. Skrzywił się zdziwiony tym, ze dotychczas nie wybuchły.
Marian myślał o zimie i o tym miejscu. Chata na polanie, którą zlał dziś ludzka krwia stała mu się domem zimnym i okrutnym, ale najprawdziwszym z tych, które miał.
Teraz był czas odejść i popalić wszystko za sobą - do takich miejsc nie ma powrotów.
Mosty trzeba spalić.
W tej samej chwili eksplozja wstrząsnęła powietrzem gdzieś za nimi w lesie. Granaty wybuchły. Zaden z nich nawet się nie odwrócił, szli dalej.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Powiedzmy, że masz już wszystko. miejsce ciepłe i suche, gdzie możesz spać. Ręce zdrowe do pracy starczą. chleb bedzie i i zupa ciepła. z czasem dom przyjdzie z dachem i ciepłymi ścianami. jak oczy bedziesz mieć dobre bedzie i kobieta.
Dołączona grafika

i czego jeszcze chcesz? jak bedzie dom i rodzina to juz wszystko. Wszystko inne zrodzi sie w głowie bo nic wiecej nie potrzebujesz. jeden obity kubek blaszany na gazie chora głowa zamieni w 5 zestawów posrebrzanych baniaków za góre forsy...
taka prawda w głowie Andrzeja zrodziła sie i rozrosła przez to mieszkanie w lesie.
teraz lezał w sufit biały, szpitalny wpatrzony i o tym właśnie myślał. myslał o wszystkich rzeczach ktorych już nie potrzebował. i wyszło na to ze nie znalazł niczego czego by naprawde potrzebował.
poza zdrowymi zębami i dobrymi butami. dentysty sie bał a bez butów nigdzie nie zajdzie.
taaaa buty ważniejsza rzecz.
milczał od czsu kiedy do siebie doszedł. nie odpowiedział na żadne pytanie i całymi dniami patrzył to na sufit to za okno. a za oknem w oddali za polami śniegiem zasypanymi jezył sie zimny i czarny las. tkkwił tam wzywając mrozem Andrzeja spowrotem.
Dołączona grafika
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Tak. Sarapaty się zmieniły. Pierwsze, co rzucało się w oczy to koty. Pojawiły się nagle i szczerze mówiąc nikt ze starych nie wiedział ani skąd ani dlaczego. Nie było ich wcześniej.
To nie były wioskowe szaraki, ale wielkie i gruba sierścią porośnięte dzikusy. Łaziły wzdłuż muru całymi dniami, oczy miały żółte a na ludzki widok uszy kładły po sobie i syczały jeżąc sierść na karkach.
Józek naliczył cztery i z szacunkiem schodził im z drogi. Łaziły po pańsku po sarapackim dziedzińcu polując na myszy po starych zabudowaniach.
Wśród ludzi jak zawsze na przednówku głodno było i nikt ich nie dokarmiał, o siebie się troszcząc. Na dodatek wioskowi mocno się od marianowych odsunęli od pogrzebu miszcza. A i jak starzy na znak pokoju zaprosili Iwanowych, którzy wcześniej pół wioski z dymem puścili to i wieś zaczęła okiennice zamykać i nikt kartofli ani jajek nie przynosił już więcej.
Józek siedziała kamieniu koło marianowego grobu. Kosa oparta o załom muru obok świeciła plamą krwi. Zawinął rękaw i garścią śniegu przetarł ranę krzywiąc się.
Siedzący na ruinach starego młyna kot wyraźnie się ożywił. Wielki był z białym brzuchem i klatką a na grzbiecie i głowie szaro bury. Łeb miał szeroki a ruszał nim dumnie i powoli. Kot obrócił głowę w stronę Józka i miękko zeskoczył na śnieg. Powoli podszedł, ostrożnie stawiając wielkie łapy na śniegu. Zbliżył się do miejsca, gdzie Duży odrzucił umazaną krwią garść śniegu.
Pochylił głowę i wciąż patrząc na Józka zaczął lizać zakrwawiony śnieg. Uszy po sobie położył, a oczy miał wielkie i żółte. Patrzyli na siebie. Dwóch tylko na wielkim dziedzińcu.
Józek zaczął się zastanawiać jak bardzo to dziwne, ze teraz życ tu będzie z kotem, który pił jego krew. Pomyślał, że teraz byłoby fair, gdyby on napił się kociej krwi. Przez chwile jego myśli pobiegły w stronę kosy, rozważając dystans, i ruch, który musi wykonać. To wystarczyło. Widac wzrok się zamętnił.
Mimo, że nie odwrócił nawet wzroku i oboje patrzyli sobie w oczy kot wyczuł tą myśl i odskoczył od razu. Odbiegł kilka metrów a potem wciąż zerkając za siebie odszedł między zabudowania.
Józek siedział jezcze kilkanaście minut myśląc o tym co się stało. Czemu przegrał z kotem.
Z rany kapała powoli krew, ale on tego nie czuł.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Kucnęli przy poboczy czekając na młodego. Trwało to chwile nim doszedł chwiejnym krokiem do nich i z jękiem siadł obok na zabłoconym asfalcie.
Mgła zasnuła las i zakręt drogi, która nikt nie jeździł. Świerki zielone śniegiem zasypane lekko zza tej mgły wyglądały. Las był dziki i dziwny, widać było tylko jego początek i cisza straszna jakaś bo w tej mgle nic jakoś śpiewać nie chciało.
Przykucli blisko siebie. Para kroplami osiadła na wąsach i brodach.
- Dokąd idziemy? - zapytał w końcu Drzazga.
Szli za Marianem już 4 godziny. Uznał, że teraz już może zapytać. Właściwie tam w lesie nie zdążyli jeszcze o niczym porozmawiać. O Sarapatach, problemach, powrocie.
- Przed siebie - mruknął miszcz, nie pamiętam, żebym wam kazał iść ze mną...
Drzazga zagryzł wargi i pokiwał głową.
Popatrzył w las i po chwili uśmiech zakwitł mu na twarzy.
- a możemy? - zapytał chytrze mrużąc oczy.
Marian nie powiedział niczego patrząc mu przez chwile w oczy. Potem zaśmiał się i poklepał go po plecach.
- a ty?- odwrócił się do Wacława - idziesz z nami?
Oczy Wacława biegały zdziwione między dwoma nauczycielami. Miał przecież misje - ściągnąć miszcza do Sarapat. Po to tu przyjechali, po to znaleźli Drzazgę. A teraz między tymi ludzmi dzieje się coś czego nie rozumiał. Tracił kontrolę. Nie szło tak jak powinno.
Twarz Drzazgi spoważniała, spojrzał mu w oczy:
- Zastanow się chwile, kto właściwie jest twoim nauczycielem i za kim masz iść? I co jest ważne?
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
I tak Drzazga porzucił misję i ruszył w nieznanym kierunku za miszczem. W mleczną mglę, w nieznanym kierunku. Samochód spłonął, domu nie było- nie było nic, tylko Marian. Za nimi niepewnie i bez zrozumienia szedł we mgle Wacław. Nie zrozumiał co zaszło.
Szli długo aż śnieg błoto zastąpiło a las pola. Mgła dalej wokół i zastanawiał się nawet Marian czy ona aby nie idzie z nimi, nie chroni ich i nie skrywa.
Za zabłoconym zakrętem zauważył wielkie, rozłożyste drzewo. Pola tutaj pokrywały suche i pochylone na kolano wysokie trawy. Wszystko szaro białe było i dziwnie jakoś ze snu.
Wielka kałuża na zakolu polnej drogi. Pole roztopione we mgle.



*


- Jak się pan nazywa? - ze znudzeniem tysięczny raz zapytała pielęgniarka. Andrzej z wprawą i bez emocji spojrzał przez nią na wylot.
Patrzył na las we mgle za oknem. Biało było i dziwnie. Biały śnieg, biała mgła, ściany, fartuchy i pościel. Ta czystość tutaj była najcięższa do zniesienia.
Przywykł przez lata do tego , że wszystkie formy brudu, kurzu, pyły, tłuszczu otaczają go i wypełzają ze wszystkich miejsc których nie kontroluje. A kontrolował ich niewiele. Tutaj wszystko było klinicznie czyste.
Zadnych paprochów pod szafa ani resztek jedzenia za łóżkiem. Zacieków tłuszczu przy umywalce. Któregoś dnia z przerażeniem stwierdził ze za kolankiem muszli jest biało i czysto. Dostał ataku paniki. Przez dwa dni nie wyciągał głowy spod prześcieradła.. Po jakimś czasie przyzwyczaił się na tyle, że był w stanie poruszać się pop pokoju. Po części pomogło to, że postanowił oswoić pokój i z głębokiej potrzeby zaczął go zaśmiecać.
Darł gazety na drobne kawałki i rozrzucał pod łóżkiem albo rozlewał zupę pod szafę.
Na początku było trudno, bo wystarczyło zdrzemnąć chwilę a jakaś cholera z mopem czyściła wszystko.
Spędził kilka tygodni studiując dokładnie sposób sprzątania. Ze zmrużonymi oczami podglądał sprzątaczki i szukał miejsc, w które nie zaglądają. Robił notatki.
W końcu był gotów. Podarte papiery wcisną w szufladę, za którą nikt nie zaglądał. Kompot rozlał na szafie. Wróciło życie. Odetchnął.
Z dziką satysfakcją i poczuciem bezpieczeństwa obserwował krzątające się sprzątaczki. Teraz ten pokój był już jego pokojem i warstwy kurzu i hodowane przez niego hałdki brudu rosły krzepiąc jego stare serce.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
o czym ja to. oczy juz stare mrużą sie od słońca, poci sie głowa pod skórkowa czapką. krzywo ułamany kostuch wbija sie w błoto a kałuże rozchlapuja powolne kroki.
tak sie idzie powoli krok za krokiem. i myslisz o każdym z nich jak przychodzi i odciska i odchodzi. i znika i po wszystkim. i nic po nim nie zostaje tylko dziura w błocie, która woda brudna wypełnia szybko i krawedzie rozmywa.
marian szedł i smutek go i tesknota za każdym z tych kroków nachodził a potem popatrzył na szare zeszłoroczne źdzbła traw i zapłakał bo wiedział ze idąc dalej już ich nie zobaczy...
weszli do miasteczka powoli jeden za drugim. miszcz zatrzymał sie na chwile przypominając sobie gdzie zostawił Andrzeja.
wiosna wykwitac zaczęła spod śniegu resztek. czas było zabrać spowrotem przyjaciela.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Są tacy ludzie. Nie potrafią znaleźć się w czystym, mocnym, białym zapachu. W każdym z nas zwierz jest bardziej mniej wielki.
Pies posłanie czyste, wyprane ocierać będzie tak długo, ślinić i tarmosić aż przejdzie jego zapachem, kudły i sierści kawałki rozwali wszędzie, a koc zroluje, zszarpie i w kąt wciśnie. I wtedy jak już buda jego zapachem przejdzie, resztki jedzenia w róg zapchane gnić zaczną, ślina koce poplami – wtedy dopiero to będzie jego dom.
Andrzej męczył się strasznie. Świat wokół nie był kontrolowany a wszystko, co położył w jednym miejscu nazajutrz znajdował w innym.
Świat oszalał, nic nie było jego nic nie było blisko. Wszystko cudze i obce.
I wtedy w szpitalu zjawił się Marian. Wpadł tam w błocie umazany, potargany w andrzejkowym płaszczu i dziwacznym czerwonym dresie. Ogień miał w oczach a kudły dzikie na głowie.
Za nim do pokoju weszło jeszcze dwóch innych. Meżczyzna wielki był, rozczochrany o błotem posklejanej brodzie. I jeszcze drobny młodszy od nich męzczyzna o szarych oczach. Trzymał się z tyłu trzymając w dłoniach na sztorc postawioną kosę.
Otworzyli drzwi z trzaskiem sanitariuszem, który mył tu codziennie podłogi. Padł na ta wypastowana przecudnie podłoge krwawiąc ja paskudnie. Tamci weszli błocąc ją i strzepując z siebie kurz i brud drogi. I tak stado znalazło go wreszcie i wniosło w szpitalny pokój bród lasu i drogi. Na chwilę. Bo jak już wytargali osłabionego Andrzeja z budynku. Jak tylko zniknęli w lesie pracowite szpitalne mróweczki starły dokładnie każdą drobine i plamkę, która zostawili.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Głód

ku pamięci kosci łokciowej KS


Był chłodny wieczór i mgła zaszła pola lekko. Siedzili przy ogniu na brzegu zagajnika.
Mokre drzewo słabo się paliło i przykucnęli bliżej. Czerwone światła skakały po twarzach.
Zimno, głodno i obco jakoś tu było.
Cała okolica dziwna była – ludzie tu na nich spode łba patrzyli, a po wsiach okiennice na ich widok trzaskały. Pusto i dziwnie. Zza firanek i okien oczy ich bystre śledziły.
I Marian i Drzazga wiedzieli od rana. Ktoś za nimi szedł przez las i trop węszył.
Wiedzieli, że nie jeden czy dwóch ale stado całe. Szło cicho i z wprawą. Cierpliwie.
Siedząc w ciszy wokół ognia Drzazga bez słowa spojrzał w marianowe oczy. Ten wzrokiem odpowiedział i już wiedział ze będzie ciężko. Wiedział, że miszcz czuje to samo.
Coś dzikiego ich tu otaczało. Nawet powietrze, mimo, że chłód lekki był przenikało paskudnie do kości.
Ogień trzasnął i na chwile jaśniejszy płomień oświetlił postać miszcza. Drzazga zauważył ze ostrze kosy było odwinięte a przy nodze położył Marian gruby drąg.
Siedzieli obaj twarzą do lasu patrząc z trudem miedzy czarne drzewa. Wacław i Andrzej tez czuli niepokój zdziwieni zachowaniem Mariana.
Wacław, co chwile zerkał to na miszcza to na las za plecami.
Nikt tego wieczora nawet słowa nie rzekł, bo się wydawało ze w tak złym miejscu jak usta otworzysz to tą zimnote w siebie wpuścisz.
Mijały godziny i z czasem najpierw wymęczony Andrzej a potem Wacław zasnęli ciężko przy dogasającym ogniu.


*

Miszcz i Drzazga siedzieli prosto twarzami w las skierowani a oczy mieli przymknięte.
Żaden jednak nie spał. Starczyło ze gałązka pękła pod stopami jakiegoś durnego zwierzaka i obaj oczy otwierali a krew uderzała do głowy.
Zmęczeni obaj weszli nie wiedzieć kiedy w dziwność między snem i jawą. A że obaj wprawni byli potrafili w nim ukojenia doznać i odpoczynku. Jednak obaj byli w tym samym czasie z drugiej strony – z uwaga słuchając lasu i czekając ataku stada.
W takich chwilach uderzają do głowy głosy i obrazy z przeszłości.
Siedział Drzazga a twarze z dzieciństwa przemykały mu przed oczami. Serce biło szybkiej, bo i przez lata robił wszystko żeby tego nie pamiętać. Korowód żywych i zabitych… Twarze zapomniane, szare jakieś i dziwne. Tych, co z nim byli ale nie dali rady. Tych, co dzieckiem zmarli.
Ocknął się z potem na twarzy, sapiąc…
Marian przechylił głowę i spojrzał na niego pytająco. Drzazga spojrzał na niego.
- Może już czas mu o tym opowiedzieć. Nie teraz, nie czas teraz. Najpierw tą noc trzeba przeżyć - pomyślał
- Mów – rzucił miszcz cicho.
Drzazga westchnął. Siedział cicho przez chwile a potem zaczął sam niedowierzając słysząc swój chropowaty szept.
- Twarze z dzieciństwa widziałem… nie wszystko o mnie wiesz miszczu.
Spojrzał na las, wrobił wdech i mówił dalej.
- Byłem sierota, odkąd pamiętam w przytułkach i sierocińcach. Kradło się, piło paliło, klej wąchało. Miałem 12 lat jak nas na wycieczkę zabrali do miasta i zaczepiło mnie kilku gnojków z dobrych domów. Byli starsi i wieksi ode mnie. Wyzywali od bidulaków i sierot. Potem jeden popchnął, przewrócił. Zaczęli kopać. Pamiętam, że mnie ten ból obudził, bardziej zamroczył.
Potem co pamiętam ze stałem nad nim a krew na rękach miałem. Zjechała policja a ja tak siedziałem. Potem mi powiedzieli ze kostką brukowa zabiłem jednego, inny stracił oko wszędzie krew była.
Marian nie patrzył na Drzazgę a przed siebie, w las. Całym jednak sobą był z nim w tym zimnym zaułku 30 lat temu.
Marian patrzył przed siebie, Drzazga z pochylona głową w ciszy leśnej nocy szeptał swoje życie dalej.
- Jak spowiedz – mruknął zapatrzony w nich Andrzej i zasnął znów.
- Wysłali mnie do poprawczaka, miałem czekać na sprawę i wyrok. Nie trwało to dłużej niż 3 miesiące kiedy zjawiło się kilku wielkich panów w ciemnym samochodzie. Bez słowa zapakowali mnie i wywieźli.
W środku lasu z dala od wiosek za ogrodzeniem stała szkoła – Zespół Szkół Samochodowych. Wielkie czerwone budynki, boiska, warsztaty, internat. Wszystko głęboko w lesie murem z kamerami otoczone. Miejscowi nie zapuszczali się tam bo ludzie mawiali, ze dużo koło płota poniemieckich min. nie wiem właściwie czemu nikt się nie zastanawiał czemu w środku lasu szkoła samochodowa. Czemu mieliśmy lotnisko dla śmigłowców a za warsztatami stały dwa ruskie czołgi…
Do szkoły zwozili tylko takich jak ja. Dzikie zaszczute, małe zwierzęta. Miałem 12 lat i pierwsze 3 lata w szkole zajęło im tresowanie i nauka.
Trening, języki, bicie. Po trzech latach znałem kilka języków, ważyłem 75 kilo i codzienne biegałem 20 km. Wtedy przyjęto mnie do szkoły.
Miałem 15 lat a większość czasu zamiast naprawiać samochody uczyłem się budowy min i sabotażu. Wszystkie lekcje prowadzili po rosyjsku. Na rok nauki pół spędzaliśmy w NRD i gdzieś na poligonach Kaukazu. Żyliśmy w małych grupach i tak działaliśmy.
Zamysł był taki. Grupa kilku 14 latków nie wzbudza podejrzeń i może działać na tyłach wroga.
Wysadzaliśmy w powietrze budynki, zabijaliśmy załogi posterunków. Jak tylko któryś z nas wyrastał za wysoko albo wyglądał za staro przenosili do d zwykłych oddziałów.
W wieku 17 lat byłem już do kupy rok w Afganistanie i kilku afrykańskich krajach. Maturę pisałem z osobistych doświadczeń w użyciu min przeciwpiechotnych przeciw Mudżachedinom.
Marian nie zmieniał wyrazu twarzy, ale jednostajnie kiwał głową patrząc w las.
Drzazga wyczuł napięcie i zamilkł. Miszcz pochylił głowę i opuścił powieki. Drzazga odczekał chwile i zrobił to samo. Las był cichy i straszny. Resztki ogniska dogasały a biały dym pchał się w czarne niebo.
Zza opadniętej skołtunionej grzywki i opuszczonych oczu Drzazga patrzył w las. Wacław spał twarzą w ognisko, przykryty kocem.
Dłoń brudna i koścista wysunęła się zza opadających nisko gałęzi świerku bezszelestnie. Jak wąż. Zatrzymała się przy głowie młodego i zastygła. Potem pojawiła się druga. Dopadły go zasłaniając usta i podnosząc do góry. W tym samym czasie z nikąd pojawił się drugi i podniósł szamocącego się w ciszy Wacława za nogi do góry. Obrócili się bezszelestnie i zaczęli wchodzić do lasu.
Byli półnadzy, obdarci, oczy białe mieli a ciała żylaste i chude aż straszne.
Drzazga zacisnął pod kocem dłoń na rękojeści noża. Ale nie drgnął czekając na miszcza.
Marian w tym czasie wytężał wszystkie zmysły i starał się odkryć gdzie jest reszta. Nie poczuł nic i kiedy już tamci dwaj zniknąć mieli w lesie poderwał się do góry.
Właściwie obaj tylko wstali.
W tym akcie powstawania Marian cisnął pałka przez ognisko, Drzazga poderwał się na nogi zarzucając połę koca na ramie. Odczekał ułamek sekundy nim kij miszcza przeleci nad ogniskiem i wybierze cel i rzucił nożem od dołu na pamięć w plecy tego ,który jeszcze stał. Nóz wpadł się miedzy gałęzie i paskudnie wbił się w ludzkie mięso. Stali w bezruchu kilka sekund a potem w krzakach zakotłowało się i wylazł nich plując igliwiem i telepiąc się Wacław.
- Co to kurwa było???
Nikt mu nie odpowiedział, bo Marian dorzucał właśnie do ognia liści i trawy tak, że płomień jasny podniósł się i oświetlił wszystko wokół.
Drzazga minął go bez słowa i wlazł w krzaki po chwili wracając z zakrwawionym nożem wlokąc ze sobą nieprzytomnego obdartusa.
- Drugi? – Zapytał miszcz.
Drzazga potrząsnął głową. Andrzej przysunął się rozbudzony hałasem do ognia z niepokojem patrząc wokół.
Drzazga rzucił nieprzytomnego chudzielca pod nogi miszcza, który nie przestawał wpatrywać się w niskie świerki zagajnika.
- To wciąż wisi w powietrzu, zaraz przyjdą po niego.
Jakby w odpowiedzi w krzakach zaszeleściło a potem ucichło. Drzazga rozchylił gałęzie świecąc płonącym polanem.
- Zabrali trupa
Trochę to trwało nim w oddali, w jakichś 50 metrach usłyszeli najpierw jeden a potem kilka jęków.
Dzikie i zwierzęce były. Najpierw ze strony, z której nadeszli tamci dwaj potem, co chwile nowe, z innej.
W końcu chór krzyków dziwnych jak poszczekiwanie otaczał ich zewsząd. I z lasu i z pola porosłego morzem suchej po pas wysokiej trawy.
- Przynajmniej wiemy gdzie są – mruknął miszcz zaciskając dłoń na rękojeści kosy.
Krzyki przeszły z żalu we wściekłość i wydawały się zbliżać w ich stronę. Hałas obudził leżącego pod nogami miszcza. Marian musiał widzieć kątem oka ze się poruszył i zaczął dziko rozglądać wokół, bo kiedy tamtem próbował się poderwać miszcz przydeptał go noga do ziemi.
Chudy zamiotał się jak dziki kot i wyrwał spod stopy tak, ze Marian ze zdziwieniem spojrzał na niego. Był szybki, giętki i żylasty, dziki był i zły. Drzazga zmrużył oczy zdziwiony. Marian przyglądając się uważnie obcemu podszedł do niego, po chwili zamarkował cięcie i po pół obrocie bezlitośnie pieprznął go w łeb okutą końcówka drzewca. Chudy padł uderzając głowa w kamień. Znieruchomiał.
- Młody zwiąż go mocno – warknął i zaczął patrzeć wokół.
Nie było odpowiedzi, Wacław nie ruszył się, Marian spojrzał na niego. Młody siedział przy ogniu ściskając dłonią szyję. Był blady i drżał. Spomiędzy palców ciekła krew.
- Skurwiel mnie ugryzł… - wyszeptał słabo.
Marian poderwał bez ceregieli Andrzeja i wcisnął mu w dłoń kosę. Sam przykucnął przy młodym i oderwał mu zakrwawione dłonie od rany. Chlusnął na krwista maź resztką wody z rondelka. Chwycił młodego za włosy i szarpnął głowę na bok. W tym czasie Drzazga wcisnął w żar swój nóż i wstał ściskając Marianowi pałkę.
- Nie jest głęboko – mruknął miszcz – nic ci nie będzie. Woda z krwią zmieszana spłynęła młodemu pod koszulę i ciekła po nagim ciele budząc go z otępienia i bólu.
Drzazga patrzył na nich kątem oka sam wsłuchując się w coraz to dziksze krzyki.
A potem nagle wszystko ucichło i zastygło. Drzazga wyczuł to samo napięcie jak wtedy kiedy z nożami w rękach mieli wpaść do lepianek bojowników 30 lat temu. Nikt nie ma przeżyć. Poczuł smak metalu w ustach. Przymknął oczy.
- Nikt nie ma przeżyć – warknął
W tym samym momencie Marian przycisnął czerwony z gorąca nóż do szyi młodego, tamten krzyknął z bólu i się zaczęło.
Z ciemności wypadło ich 3, biegli głupawo machając dłońmi. Drzazga wpadł miedzy dwóch waląc jednego pałką przez brzuch, obrócił się ale drugi odskoczył. Poprawił tego, który upadł tępym ciosem w łab i doskoczył do drugiego. Potknął się o nogę zabitego i upadł gubiąc pałke. Drugi wskoczył na niego okładając szybko łapami. Drzazga bluzgając chwycił go za gardło i ze zdziwieniem przyjrzał się bladej ,wściekłej twarzy i szarym zębom. Oczy to miało wściekłe i dziwne.
W tym samym czasie trzeci gnał na pochylonego nad Wacławem miszcza. Drogę zastąpił mu niepewnie Andrzej z trudem dźwigający kosę. Kudłate coś wprawnie odtrąciło kosę i wpadło całym ciałem na starca. Andrzej jęknął i padł na ziemię przywalony brudnym cielskiem.
Marian szybko i niedokładnie zawinął szyję młodego kawałkiem jego koszuli i rozejrzał się wokół.
Drzazga właśnie rzucając mięsem strącił z siebie jednego i wprawnym ruchem skręcił mu kark. Z drugiej strony ognia Andrzej dygotał pod zastygłym w bezruchu obcym.
Rozgrzany wciąż do czerwoności nóż przeciął powietrze i wbił się w plecy.napastnika. Brudny łach wokół ostrza zaczął dymić a ciało skwierczeć.
Padł na bok odsłaniając przekrzywioną w grymasie zalaną krwią twarz Andrzeja. Zapach posoki wypełnił najpewniej miejsce bo dopiero wtedy się zaczęło.
Wypadło ich zawsząd koło dziesięciu i zapanował chaos. Marian porwał kosę tnąc po nogach, plecach, szyjach. Wacław wyrwał z trupa nóż i dźgał wokół. Drzazga kopał i uderzał, co chwilę szukając w ciemności kija, który opuścił.
Iskry rozkopanego ogniska tańczyły w ciemności.
Kto wie ile to trwało. Widać po jakimś czasie tamci uznali, że nie warto, bo ataki ustawały a za każdym na polu wokół ogniska mniej było ciał.
Przy którymś ataku, kiedy z lasu wypadło dwóch i Marianowi ich otoczyli cos zaszeleścił za plecami i tamci dwaj wycofali się w las. Wacław przysiągłby ze ich oczy się śmiały. Stał tak i zastanawiał się, dlaczego. Potem zrozumiał i przerażony odwrócił się w stronę ogniska. Zbladł.
- Zabrali Andrzeja – ryknął.
Spojrzeli na siebie a miszcz zarzucił kosę na plecy i ruszył w stronę lasu. Minął Wacława kiedy drogę zastąpił mu Drzazga
- On już nie żył miszczu.
- A wyście zostawiali swoich na polu? – Zapytał cicho Marian.
Drzazga zszedł mu z drogi. A potem weszli w las jeden za drugim. Najpierw szli a potem biegli. Gałęzie uderzały w twarze a stopy grzęzły w błocie i igliwiu. Pędzili za Marianem, nie wiedząc co go prowadzi. Czemu gna w ta nie w inna stronę.
Zapach krwi? ślady? Czy może wewnątrz miszcza drzemie zwierze tak dzikie jak tamci i czasami tylko na wierzch je wypuszcza. Kto to wie.
Ważne ze po pół godziny wpadli na rozstaje dróg, gdzie w poprzek leśnego traktu w kałuży krwi leżał Andrzej.
Już nie żył a obdarte z ubrania ciało pokąsane było po szyi, nadgarstkach i wewnętrznej stronie ud. Był nagi i oblepiony piachem leśnej drogi. Zasapani siedli wokół a drzazga narzucił na martwego starca płaszcz.
- Co to kurwa jest? – Wacław spoglądał na nich wstrząśnięty.
- Zamknij się – rzucił Drzazga patrząc na łzy w oczach Mariana.
Miszcz siedząc w piasku w kucki przykrył twarz wielkimi dłońmi. Teraz dla Drzazgi stary był i nieszczęśliwy. Słowa miszcza ciche były, ale na zawsze zapadły im w głowy.
Mówił jak do siebie z twarzą w dłoniach spomiędzy ,których zmieszane z piachem leciały łzy.
- Jakie mam prawo opłakiwać tego człowieka, skoro przed chwila zabiłem tylu innych? Jaki sens ma życie, kiedy przezywasz każdego, na kim ci zależy? Za łatwa krew. Za łatwa.


*


Świtało. Miszcz zarzucił na plecy ciało przyjaciela i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie drogą.
Odtrącił Drzazgę i młodego i ruszył sam. Szli za nim kilka metrów patrząc jak się zatacza i pada. Pada i wstaje. Warcząc, kiedy któryś próbował mu pomoc.
I tak szedł. Droga w błotnistym piasku miedzy ścianami świerkowego lasu drzewem i grzybem pachnącego. Zrzucił płaszcz, czapke, koszule. Tamci szli za nim zbierając, co gubił w ciszy.
I tak trwała jego żałobna droga krzyżowa. I tak miszcz płacił za to ze żyje, kiedy nieszczęśliwy starzec umarł.
Przypomniał sobie pamiętnik Andrzeja i łzy napłynęły mu znów do oczu. Tyle bólu i nic na końcu. Taka pusta i durna śmierć.
Po jakichś5 godzinach wyszedł z lasu na asfaltową drogę.
Wzdłuż niej płynął strumień. Marian ostrożnie położył Andrzeja na poboczu i zszedł do niego.. Zrzucił buty i boso wszedł w wodę. Siadł w niej i zaczął oblewać ciało zimna wodą. Po chwili dołączył do niego Drzazga i bez przekonania Wacław. Siedzieli w ciszy a zimna woda zmywała z nich to wszystko, co przyniosła noc – strach, krew i śmierć.
Kierowca wyjechał zza rogu i zwolnił zdziwiony widząc lezącego na poboczu człowieka. W rowie obok w wodzie strumienia siedziało dwóch obdartych i zarośniętych ludzi. Chciał odjechać jak najszybciej, ale przed wozem wyrósł nagle brodaty i wielki człowiek z postawioną na sztorc kosą. A jego oczy nie mówiły nic a twarz była zimna.
Chwile potem cała piątka jechała wozem. Wciśnięte miedzy Wacława a Drzazgę zwłoki telepały się jednostajnie, na przednim siedzeniu Marian patrzył bez wyrazu przed siebie.
Dojechali do najbliższej wioski i wysiedli. Samochód zapiszczał oponami i uciekł.
Drzazga zarzucił sobie Andrzeja na ramie a Wacław wszedł do sklepu. Wyszedł po chwili.
- Naczelnik gminy mieszka za rogiem – powiedział z trudem ściskając szyję.
Weszli do biura bez pukania. Sekretarka gapiła się na nich przez chwile a potem ruszyła w stronę telefonu. Targający zwłoki Drzazga uprzedził ja i uderzył plastikowy aparat pięścią z góry.
Wacław z uznaniem spojrzał na zgniecione pozostałości:
- Szacuneczek – mruknął sapiąc z bólu. Weszli do sołtysa.
Wacław od razu podszedł do biurka i próbował zrobić to samo z jego telefonem, jednak nieszczególnie mu wyszło. Obolałą ręka zrzucił go na ziemi i podeptał.
Marian rękawem oczyścił biurko w wszystkiego a Drzazga ostrożnie położył na nim Andrzeja.
W tym czasie naczelnik – grubawy pan w ślicznym garniturku zajęty był głównie byciem przerażonym.
- Komórka – przypomniał sobie Drzazga i wyszedł uśmiechając się przepraszająco. Po chwili usłyszeli szamotanie a potem dźwięk rozdeptywanego telefonu. Kiedy Drzazga wrócił miszcz i Wacław siedzieli już naprzeciw urzędnika w wygodnych fotelach. Chwile trwała cisza i Marian postanowił przejść do rzeczy:
- Co to kurwa jest? - warknął pokazując wzrokiem zwłoki na stole.
Naczelnik zgubił się już zupełnie. Nie wiedział, kim są ci ludzi i nie rozumiał już nic.
Wacław podniósł się i podszedł do biurka – zerwał z Andrzeja płaszcz a naczelnik krzyknął . miał na burku zakrwawionego, brudnego trupa.
Marian wstał i wskazał dłonią rany na udach i szyi. Potem na szyję Wacława:
- Zaatakowali nas w lesie, w nocy. Kto to zrobił?
Trwało chwilę nim tamten związał fakty. Poderwał się nagle i podszedł już bez lęku do ciała przyjrzał się ranom z bliska i siadł powrotem wyprostowany i drżący.
- Ilu? Ilu ich było.
- Kilkunastu – powiedział Drzazga przyglądając mu się bacznie
- Niemożliwe… - zaprzeczył naczelnik – nie!
- Kilkunastu – powtórzył twardo Drzazga – zabiliśmy 6 może siedmiu.
Urzędnik spojrzał na nich oniemiały. Kim są ludzie zabijający 6 Tamtych. Oni z nagonką nie potrafili złapać nawet jednego.
- Pani Jadziu. Proszę tu! -krzyknał.
Przestraszona sekretarka wsunęła niepewnie głowę do pokoju.
- Proszę zawołać tu natychmiast naczelnika straży i mojego ojca. Natychmiast.
- Oni zepsuli telefony… - odezwała się cicho
- To pani ruszy dupe i pójdzie na nóżkach – warknął nagle naczelnik.
Chodził po pokoju milcząc, co chwile podnosząc wzrok na trupa.
Tamci wodzili za nim wzrokiem, w końcu Wacław podrapał się po głowie:
- Wypadało by może wyjaśnić ,co się tu dzieje, Eee?
Tamten jakby dopiero ich zauważył. Podszedł bliżej i zaczął szybko mówić.
- To się nie działo od lat. Jak miałem 15lat ktoś napadł 2 babki jak wracały z kościoła i czasami grzybiarze znikali. Jak te babki przyszły zakrwawione to starzy się zebrali i poszli w las z kijami. Ale nie znaleźli niczego – podobno dopadli jednego w starej ubojni ,ale pokąsał paru i uciekł.
Jeden z tych pogryzionych umarł kilka dni później
Wacław zatrząsł się poprawiając opatrunek:
- Wampiry?
- Durnyś? – warknął naczelnik – od gangreny kurwa umarł.
- Co to jest – zapytał z zaciśniętymi zębami miszcz.
Naczelnik westchnął
- Wiem tylko co starzy mówili – a to pewnie gówno prawda. W 1948 czy 9 przyszła wielka powódź. Mieliśmy wtedy w lesie wielka ubojnie co ją ruscy postawili. Dwie wioski wokół stały i wszyscy praktycznie w tam robili. Jak woda przyszła odcięła i zakład i wioski. Ludzie się budynki skryli, bo na wzgórzu był. Fala zmyła most i drogę.
Burdel w papierach jeszcze mieli tutaj i po prawdzie ci co ludzi ratowali i o ubojni i wioskach zapomnieli. I tak bez wody siedzieli tak podobno kilka miesięcy aż woda opadła.
Ludzie mawiają ze jak ich przycisł oto z głodu i pragnienia krew bydląt zaczęli pić. Dzieci mieli małe to i je podobno tą ciepłą krwią poili.
I tak przez te miesiące tam trwali. Potem woda zeszła i do chałup wrócili, ale od tej pory inni jacyś. Nikt się tam nie zapuszczał a oni w ubojni pracowali przez 3 pokolenia. Wszyscy.
Kilka lat temu ubojnia padła – wszystko porozkradali. Siedzą teraz po domach i z zasiłku żyją.
Ludzie mówią ze pochudli i bladzi są jacyś. Był jakiś czas temu u nas listonosz, co tam jeździ mówi ze jakieś dziecko chciało go ugryźć, ale je rodzice odciągnęli. Po domach siedzą a okulistka z ośrodka zdrowia mówi, że zjawiło się z stamtąd kilku ze światłowstrętem.
Ale żeby ludzi zabić?
Kiwał głowa z niedowierzaniem, kiedy do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Podeszli do stołu.
Młodszy, solidnie zbudowany w wojskowej czapce i dresie wsuniętym w gumowce. I stary człowiek w podniszczonej marynarce.
Stary spojrzał na trupa i pogroził naczelnikowi palcem:
- Mówiłem ci durniu ze tak się skończy – krzyczał – trzeba było ich wytłuc jak było kiedy. Albo zamknąć
- Tato – przekrzykiwał go naczelnik – to są ludzie!! nawet nie wiadomo czy to oni.
- A niby kto. A kto od 5 lat kradnie kury i psy? A kto kłusuje po lasach. Tam już pieprzonego zająca nie ma – wyłapali wszystko. A kto zabił Staszkowi konia?
- Jasne i deszcz też przez nich pada. Mam dość tych pierdół o wampirach. Nawet jeśli piją zwierzęca krew to nie zabiliby człowieka!!
- Policje trzeba wezwać… - odezwał się w końcu drugi z przybyłych.
- Niekoniecznie – Drzazga podniósł się z krzesła i spojrzał mu w oczy.
- Jasne – potwierdził starzec. Jak się dowiedzą o wampirach to na pewno dostaniesz awans.
- Gdzie jest ta ubojnia? – zapytał twardo miszcz
tamci ucichli.
- Zabierzecie nas tam. I zajmijcie się tym – wskazał na Wacława – ma ranę na szyi. Ma żyć.


*
Dzień był słoneczny, piękny. Na tylnim siedzeniu terenowego wozu Drzazga odsypiał noc. Marian patrzył za okno.
- Jak udało ci się wydostać z armii? – zapytał cicho wiedząc ze tamten go słyszy.
Drzazga skrzywił twarz.
- Pod koniec wojny w Afganistanie podczas akcji wycięli mi cały oddział. Właściwie to nam się należało bo wyrżnęliśmy całą wioskę. Ja straciłem przytomność i obudziłem się w kupie trupów. Ukrywałem się kilka lat a potem wróciłem do kraju. Piechotą. Kilka miesięcy. Potem usłyszałem o podróży Burdulaka ze wschodu i o tobie. I zjawiłem się w Sarapatach. Resztę miszczu znasz…
Marian patrzył mu w oczy długo - wiedział zawsze ze ten człowiek nosi w sobie jakiś ból i krzywdę ale nie wiedział jak wielki. I nie wiedział ile bólu wywołał.
Nie odezwał się i nigdy już nie wrócili do tego.
Ruiny ubojni przypomniały im gospodarkę w Sarapatach. Zabudowania świeciły pustymi oknami z place zawalały chałdy tego czego,, albo nie można było, albo nie warto było ukraść.
Przyklejone do szarego gmaszyska domki odrapane były i brudne.
Drzazgę zdziwiła cisza. Nie było tu psów.
Przeszli koło kilku domów nim odkryli, że wszystkie są opuszczone. Na końcu ulicy zbudowano 4 piętrowy blok. Marian zauważył ze większość okiem zasłoniętych było blaszanymi płytami albo tekturą. Wskazał to Drzazdze palcem. Tamten pokiwał głowa i ruszyli. Do wnętrza wiodła tylko jedna klatka- reszta był zamurowana. Drzazga wszedł pierwszy rozkopując kartony i dechy blokujące przejście.
Nie było tu światła i panował półmrok. Czuli zatęchły i ciężki zapach brudu, rozkładającego się jedzenia i choroby. Weszli na półpiętro i miszcz drzewcem kosy wybił dziurę w zasłoniętym płytą oknie. Jasne światło wpadło do środka.
Szli tak do góry przeszukując pokoje i odsłaniając pozabijane okna. Minęła może godzina, kiedy pozostało im ostatnie piętro.
Najpierw wszedł Drzazga powoli otwierając ocalałe cudem drzwi pierwszego mieszkania.
Nie znalazł niczego i pozostało im ostatnie. Ruszył w jego stronę, kiedy w wewnątrz z rykiem wybiegł mężczyzna, rzucił się na Drzazgę, ale zawisł w dziwnie powietrzu nie spodziewając się najwidoczniej światła na korytarzu. Padł im do nóg wijąc się i zasłaniając.
Marian przestąpił go i wszedł do środka. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do mroku cofnął się o krok. Smród tu panował straszliwy. Na podłodze leżało kilkanaście osób. Poskręcani i drżący. Drzazga rozpoznał pośród nich tych z którymi walczył w nocy. Część z nich już nie żyła , inni zwinięci w kupę w łachmanach leżeli przytuleni do kupy.
Miszcz stanął nad nimi oparty na kosie w ostrzu której odbiłaó się świato z korytarza.
Zbudzeni zasłaniali twarze przed światłem, które kosiskiem Marian kierował im w twarze.
W świetle dnia cało to kłębowisko wyglądało żałośnie. Miszcz i Drzazga w swoich łachmanach przy tej wynędzniałej bandzie wyglądali jak francuska arystokracja.
W rogu miszcz rozpoznał jednego. Tego, który uciekł mu spod nogi i pogryzł Wacława.
Siedział skulony z zakrwawioną głową.
Spojrzał na miszcza i wstał powoli. Chudy był niemiłosiernie i blady. Skrzepy krwi zastygły na całej twarzy. Zataczając się jął przechodzić nad ciałami braci i sióstr i wszedł do zaciemnionego pokoju w głębi. Zatrzymał się w progu i koścista dłonią o poskręcanych palcach zawołal ich za sobą.
Drzazga poszedł zdziwiony pierwszy. W tamtym pokoju zatęchłym jeszcze bardziej, śmierdziało nawet mocniej. Wytężyli wzrok i dostrzegli pod zabitym oknem, za urwanym kaloryferem dwie małe sylwetki. Marian podszedł i kosa dotknął jednej z nich. Bezwładne ciało osunęło się na bok i zastygło. Drugie stworzonko zadrżało i jęknęło.
- Ostatnie dzieci – wycharczał sucho Drzazga.

[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]

Chudy człowiek przykląkł przy chłopcu i zza kaloryfera wyciągnął litrowy słoik. Nalał trochę w dłonie i zbliżył do ust dziecka. Tamten wychłeptał z trudem, mężczyzna łapczywie oblizał resztki krwi z dłoni i schował słój za kaloryfer.
Marian już wiedział. To była krew Andrzeja. Słój krwi jego przyjaciela.
Kiedy padła ubojnia uzależnieni wstydliwie od pokoleń ludzie wpadli w głód. Karmione krwią i ojcami skażone dzieci zaczęły słabnąć, chorować, umierać… zaczęli od własnych zwierząt. Potem polowali kłusowali, kradli po wsiach. Na ich oczach wszyscy umierali. I mimo siły, jaką ta krew dawała i siły zwierza, jakiego w nich budziła za dnia słabli i umierali. I zostało dwoje ostatnich dzięci. Brat i siostra.
I całe ostałe przy życiu stado o śmierci w oczach musiało pomóc im przeżyć. Nie było już nic do zabicia i piły już dzieci nawet ich krew.
Wtedy przez wieś obok przeszło 4 łachmaniarzy. Nie było wyboru. Dziewczynka umarła wczoraj, nie było innej drogi.
Miszcz kucnął kiwając głową.
Ile było bólu w ich życiu a jak mało winy. Pomyślał jak bardzo mylił się oceniając śmierć przyjaciela. Teraz widział ją jako dar życia dla tego dziecka. I od razu zrozumiał, co musi zrobić. Nie było wyboru. Wszystko się zaplata i łączy. Wszystko jest jakie ma być.
- Zabieramy dziecko. Teraz ja za nie odpowiadam. Nie wypije już więcej krwi.
Wydawało się, że w oczach tamtego zaświeciła ulga. A może wsciekość. Nikt się tego nie dowie, bo w tej samej chwili kosa świsnęła tnąc go w poprzek tułowia. Padł bez jęku. Wyszli na korytarz i zaczęli schodzić na dół. Marian niósł dziecko na ramieniu. Wsparty na kosie. W połowie schodów zatrzymali się. Spojrzał na Drzazgę ze smutkiem.
-Miszczu wiesz ze tak dla nich najlepiej. To jedyne, co możemy zrobić – powiedział Drzazga.
Marian pochylił głowę i ruszył dalej. Drzazga stał chwile a potem odwrócił się i ruszył powrotem na góre powoli wyciągając nóż.
- nikt nie ma przeżyć – westchnął.


*
Przybyło ich w te okolice czterech i czterech je opuszczało. Chłopiec zawinięty w płaszcz Drzazgi, ten sam w którym nieśli Andrzeja.
Kiedy nafaszerowany antybiotykami i witaminami, zbudził się i przerażony rozejrzał wokół zobaczył wokół siebie kilku zarośniętych i dziko wyglądających mężczyzn.
- Ty będziesz się nazywał Andrzej, jak ten, którego krew piłeś – powiedział dziwny starzec w futrzanej czapce.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
przebudowa mostu we wrocławiu mnie poruszyła do głębi. powstał tekścik naiwny i nie na temat bo na cześwo. wyjeżdzam na tydzien sie bic bokkenem to przynajmniej sobie to poczytajcie:
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
MOST

Pojedynczą nitką samochody pchały się powoli przez most Grunwaldzki . Znudzony grubas w pomarańczowym kubraczku puszczał je to wahadłowo to w tą to w tamtą stronę.
W spiekocie południa korek sięgał po horyzont a asfalt radośnie bulgotał między krawężnikami. W powietrzu wisiał smród roztopionej nawierzchni i spalin. Obok zapakowanych w świecące wozy garniturowców chodnikiem zasuwał tłum dreptaczy.
Usamochodzeni siedzieli na przepoconych fotelach dumnie wykonując gesta dla nich typowe. Wystawiali łokcie, palili papierosy przeciągłe i patrzyli głównie wyniośle. Dumni byli okrutnie, durnowato nie zdając sobie sprawy, że oto siedza jak te głąby w metalowych puszkach i przesuwając się 15 metrów na minutę wdychają własne smrody.
Na pasie obok prace wrzały. Robotnicy prężąc muskuły przerzynali skomplikowanymi przyrządami różne, poważnie wyglądające rzeczy. Roztapiali i wylewali inne, głównie śmierdzące rzeczy do szczelin, dziur i w ogóle wyglądali bardzo profesjonalnie. Zdawali sobie z tego sprawę, więc na oczach przechodniów i kierowców wykonywali swoje czynności z minami nad wyraz dostojnymi.
Inżynierowie stali nieopodal najczęściej ściskając w dłoniach bardzo skomplikowane arkusze planów.
Plany były straszliwie skomplikowane, składały się na nie przeróżne kreski, kółeczka i w cholerę cyferek. Na planach nie znał się właściwie nikt i nikomu to nie przeszkadzało. Inżynierowie robili to co wychodziło im najlepiej: patrzyli w plany marszcząc czoło albo i całą twarz i od czasu do czasu wskazywali z powagą palcem w którąś z części mostu. Nie miało znaczenie czy ktoś za tym palcem podążał wzrokiem czy nie. Wskazywanie z poważną miną było głównym zajęciem i powodem zawodowej dumy inżynierów..
I tak prace toczyły się płynnie i z niezbędną profesjonalną powagą.
Wciśnięty w swój przymały samochodzik 46 letni Ludwik Z., z zawodu monter konstrukcji linowych sunął przez most sennie z otwartymi, z ogłupienia, ustami.
Wspominany powyżej żar lał się z nieba bezlitośnie.
Ludwik spojrzał bezmyślnie na chodnik po drugiej stronie mostu i z wrażenia otworzył gębę jeszcze szerzej.
Oto stała tam najpiękniejsza kobieta jaką w życiu montera konstrukcji linowych widział. Stała i patrzyła na niego uśmiechając się czarownie.
Wszystko w niej było idealne i włos i kibić i wogóle.
W oczach jej ujrzał Ludwik morze rozkoszy i obietnicę nieludzkiego szczęścia…. Zamglonymi oczyma wyobraźni widział już różami obrosły biały domek, dziadki i talerz zupy pomidorowej.
W tym, momencie nastąpiło wielkie bum i bezmiar szczęścia rozprysł się o wyjeżdżający z podporządkowanej wóz asenizacyjny z pompą próżniową.
Następnym co Ludwik zobaczył była wykrzywiona grymasem złości twarz Józefa G., kierowcy rzeczonego wozu.
Józef ważył 110 kilo, był wściekły i aktualnie ściskając metalowy przyrząd podłużny szybkim krokiem zbliżał się do Ludwika.
Oderwany od wizji kobiecego ideału wprost w nalaną gębę wściekłego Józefa G. Ludwik zdołał jedynie jęknąć żałośnie i wyjrzeć z dymiącego wraku w stronę tej jedynej. Ideału i esencji, choć przez chwile jeszcze ją zobaczyć, raz jeszcze poczuć zapach pomidorowej….
Jej jednak już nie było….

W tym samym czasie w odległej dzielnicy po monumentalnych schodach Zarząd Dróg i Komunikacji we Wrocławiu ściskając skórzaną teczkę piął się Henryk J. Szedł pewnie sadząc kroki długie i sprężyste.
Henryk był człowiekiem w wieku ogólnie, lekko późnośrednim. Na głowę łysiejącą już nieco wcisnął beret a włosy porządnie wyszczotkował.
Wszedł krokiem pewnym i bez pukania do gabinetu kierownika działu remontów budowli wodnych i siadł naprzeciw niego. Zaraz za nim do gabinetu wpadła z rozwianym włosem sekretarka, którą Henryk z wredną premedytacją minął bez słowa.
Widząc go siedzącego naprzeciw kierownika nie wiedząc co robić głupkowato się uśmiechnęła szczerząc urocze śnieżnobiałe ząbki i wycofała się dalej piłować to co tam wcześniej piłowała.
W momencie najścia kierownik tkwił w miłym półśnie. Rozparty za biurkiem w swoim uroczym, przestronnym biurze dał się ponieść marzeniom a jeszcze większym i przestronniejszym. O meblach bardziej lśniących, żaluzjach bardziej żaluzjowatych i małym abażurowatym, metalowym koszu na śmieci, do którego mógłby wrzucać odrzucone podania i prośby. Właściwie władzę miałby już taką, że mógłby wrzucać cokolwiek by zapragnął.
Ta wizja napełniła go takim szczęściem, że uśmiechnął się odruchowo i szeroko.
Dopiero w tym momencie zauważył Henryka. Oto siedział naprzeciw niego człowiek mały, szary, w berecie ściskając do piersi skórzaną teczkę. Kierownik jęknął smutno.
- W czym mogę pomóc?
Henryk poczuł się niezręcznie. To było jedno z pytań, których wolał nie słyszeć. Gdzieś w głębi czuł, że może sprawa da się wyjaśnić sama bez krępujących szczegółów….
- Właściwie – wiercił się i niezręcznie dobierał słowa – chodzi mi o to, że tak ogólnie to chciałbym dla was pracować….
W gruncie rzeczy kierownik uważał się za człowieka poczciwego i uczynnego. Spojrzał okiem troski pełnym na lśniące korytarze, gdzie snuły się ponętne, długowłose panny tuptając wte i wewte i kserując to i tamto cały dzień. Młodziankowie wbici w garnitury z przepisowym identyfikatorem na piersi i butelką żelu w lokach wałęsali się stadami, dostojnie sprawiając wrażenie zapracowanych. Dystrybutory lśniły dystrybuując co się da a klimatyzacja mruczała namiętnie. Kierownik westchnął zadowolony. Wszystko było jak trzeba.
Tym bardziej zasmucił go widok nieogolonego jegomościa z beretem. Henryk podążył za strapionym wzrokiem kierownika, odkrył powód smutku i zarechotał zakrywając usta chropowatymi dłońmi.
- Nie, ja nie chce tu pracować hehe, gdzie mi tam tu… ja bym bardziej chciał wykonać dla was zlecenie….
- Acha – ożywił się z ulgą kierownik. A więc to podwykonawca. To by się zgadzało. Ten beret, tak. To najpewniej architekt albo cos takiego. A może wykonawca skomplikowanych planów?
Kierownik powiercił się na krześle zaintrygowany. Urząd zawsze potrzebował nowych planów. Im bardziej skomplikowanych tym lepszych. Codziennie wysyłali na budowy zwoje wypełnione liniami, kółeczkami i mnóstwem cyferek. Tak , kierownik uwielbiał mnóstwo cyferek. Teraz w sezonie zawsze ich brakowało.
- Jakie prace pan wykonuje? – uśmiechnął się oficjalnie.
- Właściwie to ja chciałbym zgłosić się jako pierwszy do rozwiązania problemu, który najpewniej wkrótce będziecie mieli.
Kierownik zgubił wątek i skrzywił się czując, że dziwnie traci kontrolę nad rozmową.
- Nieszczególnie rozumiem. Można jaśniej?
- Można, można – mruknął do siebie Henryk. I tak do tego musiało dojść. Wziął wdech i wyrzucił z siebie:
- Macie przebudowe mostu Grunwaldzkiego?
- A tak, najważniejszy projekt tego roku. Poważna rzecz - kierownik odchylił się dumny na fotelu i przymknął oczy rozmarzony – rozryliśmy pół mostu i kilka przęseł. Tony materiału, dziesiątki pracowników…Nasi robotnicy wylewają tam takie różne… a korek to jest po horyzont.
Gestykulował przy tym jak to człowiek z wizją.
Henryk przeczekał chwilę i grzecznie ciągnął dalej:
- No więc mam powody przypuszczać, ze w najbliższym czasie może się w okolicy nasilić ilość wypadków drogowych. Ludzie zaczną zachowywać się dziwnie, jak pod wpływem jakichś środków odurzających i zacznie się młyn.
Słowa: „wypadki, ludzie pod wpływem środków odurzających, powody przypuszczać” sprawiły, że kierowik działu remontów budowli wodnych zadrżał nagle i okrutnie.
Przed oczami pojawiły mu się wizje eksplodującego mostu albo i śniadych terrorystów rozsypujących z tramwaju biały proszek. z różowych, plastikowych wiaderek. Zmierzył Henryk wzrokiem badawczym zastanawiając się nawet czy pod beretem nie ukrył detonatora i wsunął odruchowo rękę pod blat biurka w stronę wielkiego czerwonego guzika.
Pod stołem nie było oczywiście żadnego guzika, ale kierownik zawsze chciał taki mieć. Wymarzył sobie szczególnie taki półokrągły, duży , czerwony i lśniący.
Tak czy siak guzika nie było i kierownik pozostawał sam na sam z ewentualnym terrorystą w berecie.
- Nie rozumiem… – grał na czas kierownik, który naprawdę niczego nie rozumiał.
- No tak… - Henryk zmarkotniał – to dość trudno wyjaśnić… wie pan co? Zostawię numer telefonu. Proszę do mnie zadzwonić, kiedy uznacie, że potrzebujecie pomocy.
Wyjął z teczki kawałek kartki w kratkę i nabazgrał na niej numer.
Wyszedł zostawiając go z kartką w dłoni. Trwało to chwilę nim kierownik działu remontów budowli mostowych uznał, że nie warto nikogo zawiadamiać i najlepiej spokojnie wrócić do przerwanej przez przybysza koncepcji ażurowo – metalowego kosza na śmieci.
Uśmiechnął się szeroko i rozmarzony rzucił, oczywiście celnie, do nieistniejącego kosza zgniecioną kartką z numerem Henryka.
Kilka dni później patrol policji przestał już przyjeżdżać na most. Furgon po prostu tam stacjonował spisując od rana do wieczora relację ofiar i winowajców stłuczek i wypadków. Z razu samochody wpadały na siebie raz , dwa razy na godzinę, później zaczęło się piekło. Do furgonu ustawiała się kolejka a most był już absolutnie nieprzejezdny.
Po rzece, pod mostem bez przerwy pływały dwie policyjne motorówki. Od 2 dni wyławiały na okrągło rowerzystów, którzy z nieznanych przyczyn rozpędzali się i uderzali rowerami w barierki mostu wpadając do rzeki.
Korek sięgał gdzie wzrok nie sięga. Sytuacja wydawała się idiotyczna, bo relację winnych wypadku były do siebie bardzo podobne. Byli to zawsze mężczyźni, którzy w chwilę przed wypadkiem widzieli kobietę przecudnej urody. Patrzyli na nią i wtedy ona z uśmiechem patrzyła na nich. Wtedy następował wypadek. I tutaj też kończyły się podobieństwa. Każdy z mężczyzn inaczej opisywał kobietę. Dla jednych była blondynką, dla innych brunetką, była chuda, gruba, wysoka, niska.
Policja rozkładała mocarne, wszechmocne ręce. Początkowo zatrzymano nawet kilka przechodzących chodnikiem kobiet, ale okazało się, że to sprzedawczynie z mięsnego w tej samej dzielnicy a nikt z winnych wypadków nie rozpoznał ich jako kobiety tajemnej z mostu.
Zapanował przepowiedziany przez Henryka młyn okrutny.
Trwało tak kilka dni nim w opanowanym przez chaos Zarządzie Dróg kierownik przypomniał sobie wizytę tajemniczego człowieczka w berecie. Kierownik był wściekły od rana, bo dzień wcześniej kierowca autobusu linii 146 staranował na moście stół, na którym inżynierowie rozłożyli kilkanaście szczególnie skomplikowanych planów z mnóstwem linii, kółeczek i cyferek.
Sapiąc wygrzebał z pod szafy numer Henryka i niezwłocznie zrelacjonował sprawę pryncypałowi.
Pryncypał, siedząc w jeszcze większym i świecącym biurze długo wpatrywał się w pognieciony zwitek. W tym czasie kierownik patrzył jak urzeczony w abażurowi metalowy kosz na śmieci w rogu pokoju.
Po chwili pryncypał uznał, że sprawę trzeba przekazać policji.
Henryka aresztowano w domu wczesnym popołudniem. Sąsiedzi do dziś pamiętają jak ubrani w czarne kominiarki misiowie wywalili drzwi mieszkania i wyszarpali Henryka do wozu. Telewizja podała, że znaleziono winnego setek tajemniczych wypadków na moście. Nie wiadomo jeszcze w jaki sposób to zrobił – podali – ale na pewno pracował dla kogoś, albo ktoś pracował dla niego. Albo i jedno i drugie. A skoro absolutnie nie wiadomo o co chodzi - toznaczy że Henryk jest skrajnie niebezpieczny skoro tak to sobie sprytnie wymyślił.
Siedzieli w jakimś pomieszczeniu bez okien. Świetlówka migała nerwowo i Henryk mrugał co i raz próbując przyzwyczaić wzrok do błysków.
Mężczyźni starali się wyglądać poważnie i groźnie. Niby wszystko było w porządku. Garnitury, wielkie bary i założona na siebie ręce. Jednak mieli w twarzach słowiańską głupawą pocieszność i misiowatość tak, że Henryk przez chwilę poczuł się głupio, że się ich nie przestraszył. Pochylili się nad nim starając się jak mogli być przerażającymi.
- Po co wam ciemne okulary w takim pokoju? – szczerze zainteresowany Henryk rozwalił w drobny mak ich koncepcje przerażenia ofiary.
- Twardy gość – mruknęli do siebie misiowie po chwili milczenia.
Jeden z nich podszedł bliżej i zbliżył twarz do twarzy Henryka.
- Skąd wiedziałeś o wypadkach?! Co się tam dzieje!? Gadaj
- No więc…. – Henryk nabrał powietrza.
- Nie kręć !!– rykiem przerwał mu drugi miś.
- Ja nie. Kręcę. Właśnie chciałem…. – Henryk nabrał znów powietrza.
- Zamknij się!!! Masz mówić wszystko co wiesz, jasne?
- Jasne, przecież próbuje….
- Właśnie takich gnojków nie lubię najbardziej – powiedział jeden z misiów do drugiego. Tamten pokiwał głową ze zrozumienia.
- Kręcą, mieszają i nigdy nie mówią prawdy - ciągnął pierwszy.
Henryk absolutnie się zgubił:
- Przecież ja próbuje powiedzieć…
- Zamknij się parszywy kłamco. Napawasz mnie obrzydzeniem. Te wszystkie twoje matactwa, kombinowania….
- Do kurwy nędzy!!!! – wydarł się Henryk - mam być cicho czy mówić. Chcecie, żebym mówił to zamknijcie się na chwilę!!!!
Przez chwilę zapanowała cisza.
- Okej – powiedział głupio najważniejszy z misiów.
- Od kilku dni jest w cholerę wypadków? – zapytał Henryk
- No – potwierdzili misiowie
- Ludzie widzą na moście jakąś kobietę, której nie możecie znaleźć?
- No – potwierdzili znowu
- Macie młyn okrutny?
- No
- I ten durny kierownik zamiast zadzwonić do mnie nasłał Panów na mnie?
- No tak…
Henryk jęknął smutno. Doszedł do momentu, kiedy trzeba było powiedzieć prawdę i wcale mu się to nie podobało…
- No więc sprawa ciągnie się już prawie 100 lat. Kiedy most budowano w 1908 roku, już wtedy furmanki z kamieniem i koniem wpadały do Odry, a barki, z materiałami wpływały na mielizny albo zderzały się ze sobą. Już wtedy robotnicy mówili o pięknej kobiecie, która przyciągnęła ich wzrok.
- Znaczy jakaś halucynacja długotrwała, może jakieś gazy ziemne spod mostu – zaczął mruczeć naukowo najważniejszy z funkcjonariuszy.
Nie – uciął krótko Henryk – na otwarcie mostu zjechał cesarz Wilhelm II i podobno ochrona w ostatniej chwili ściągnęła z kozła woźnice jego powozu, bo popędził konie na barierkę mostu. Potem się uspokoiło do 1945 roku.
Po wojnie most był zniszczony i przez dwa lata go naprawiali. Powinno to trwać najwyżej rok, ale więcej czasu zajmowało im wyciąganie ruskich ciężarówek z wody niż samo budowanie. Ilu wtedy porządnych ludzi szlak trafił….
Dopiero w 1947 wszystko się uspokoiło. No i i teraz widać wszystko wraca .. – Henryk nagle przeskoczył z 47 roku do dzisiaj.
- No tak , ale o co tu chodzi? – misiowie tracili wyraźnie cierpliwość.
- No dobra. Powiem to co opowiadał mi ojciec i dziadek. Tak się składa, że dziadek pracował przy budowie mostu a ojciec pomagał przy jego przebudowie po wojnie. Nie wiem ile w tym prawdy ale opowiadali, ze coś dziwnego żyło i żyje w miejscu gdzie wbito filary mostu. Pod wodą żyją istoty, które kiedy im się przeszkodzi powodują te wszystkie wypadki.
Na poczciwe twarze przesłuchujących wypełzła była pewna podejrzliwość, rzucili na siebie porozumiewawczym spojrzeniem.
- Taaaa, znaczy potwory z głębin??
- No nieszczególnie. Właściwie – tu Henryk jęknął jeszcze raz by w końcu wypowiedzieć słowo, którego wypowiadać nie chciał – Syreny. Przy jednym z filarów jest gniazdo syren. Bardzo złośliwych. Jeśli coś je przebudzi, albo przepędzi z okolic gniazda dostają szału i zaczynają kusić…
- Kusić? – uśmiechnięty policjant wydawał się nieźle bawić.
- A momencik, a syreny to nie powinny gdzieś na skałach, na morzu, z gołymi cyckami? – drugi miś podłączył się do zabawy.
- To są syreny rzeczne – rzeczowo odpowiedział Henryk – zresztą czasy się zmieniły i odkąd upadł transport rzeczny na Odrze musiały się przestawić na działalność przy brzegu. Samochody są tego naturalną konsekwencją….
- A cycuszki? – wydawali się zawiedzeni.
- To bzdury, zawsze pokazują się ubrane…
- Acha, czyli wszyscy ci kierowcy widzą syreny? – rechotali już do siebie obaj.
- Właściwie to jedną, albo kilka. Siła syren polega na tym , że mężczyzna widzi je jako swój, własny ideał. Wrażenie jest tak silne, że traci kontrole nad pojazdem i rozbija go. Tak, że mamy najpewniej do czynienia z jedną może dwiema.
- Czyli wystarczyło by pokropić most woda święconą? – obaj zarykiwali się śmiechem.
Oczywiście, że nie!!! – Henryk był wściekły, spodziewał się takiej reakcji, ale był wściekły. Przecież most jest koło wyspy katedralnej!!! Wiecie ile święconej wody spływa Odrą codziennie? I nic im nie jest. Zresztą one tu żyją setki lat, skąd wiecie, że to nie chrześcijańskie syreny?
- No fakt, to może z nimi pogadamy, co? – funkcjonariusz odkaszlnął i spoważniał.
- No nieszczególnie – bo jak to poniemieckie syreny to nie mówią po naszemu – poprawił go drugi – i protestanckie muszą być – dodał zadumany.
- Nie problem – odpowiedział pierwszy patrząc w otwartą teczkę podpisaną nazwiskiem Henryka J. – się ściągnie tłumacza. Wielka jest siła młodej demokracji….
Siadł naprzeciw Henryka i westchnął:
- No cóż, to by się zgadzało…
- Co by się zgadzało? – z nadzieją w głosie zapytał przesłuchiwany.
- Mam tu pana teczkę. Są tu też dane pana ojca, który według Służby Bezpieczeństwa cierpiał na obsesje syren. Podobno amatorsko kierował ruchem na Moście Grunwaldzkim i atakował kierowców. Co my tu mamy? Zamknięty w 1958 po Wyścigu Pokoju, kiedy rzucił się na moście na lidera peletonu. Skierowany na badania psychiatryczne. Jest i opinia. „ Zespół maniakalno – depresyjny, obsesja syren wynikająca z samobójczej śmierci żony”. W nawiasie: „skoczyła z Mostu Grunwaldzkiego we Wrocławiu w grudniu 1947 roku.”
Henryk słuchał wszystkiego ze spokojem. Nic nie było w stanie splugawić pamięci jego nieszczęsnego ojca, który zmarł w zakładzie dla obłąkanych kilka lat temu.
Oczywiście uważał, że próby ojca były walką z wiatrakami, ale póki mógł pomagał mu jak potrafił. Przynosił kanapki na Most i pomagał kierować ruchem. Wyścig Pokoju w 1958? Gdyby nie oni skończyłby się tragedią.
- Możecie wierzyć albo i nie – powiedział przez zaciśnięte żeby – na moście kuszą syreny i tylko ja wiem jak to zatrzymać. Mogę pomóc albo męczcie się dalej – nic na mnie nie macie.
Ważny miś już od jakiegoś czasu stał obok przez komórkę informując przełożonych, że człowiek, którego przesłuchują to niegroźny wariat.
Henryka wypuszczono tego samego dnia. Zabroniono mu zbliżać się do mostu i rozpowiadać plot o syrenach.
Był na siebie wściekły, był smutny. Poszedł do domu i długo nie wiedział, co robić. Biły się w nim: potrzeba świętego spokoju i poczucie odpowiedzialności za to, co dzieje się na moście.
W końcu późnym wieczorem nie wytrzymał. Wyszedł z domu i tramwajem linii 3 pojechał w stronę Rynku. Wysiadł i przeszedł w stronę Uniwersytetu i dalej do Hali Targowej. Przeszedł parking i wąski zagajniczek w stronę rzeki.
Od lat nie zbliżał się do Odry i nawet teraz poczuł paskudne uczucie słysząc chlupiące o brzeg małe fale. Szedł wzdłuż rzeki w stronę mostu.
Katedrę, Uniwersytet i Most rozświetlały dziesiątki świateł sprawiając, że rzeka w dole ginęła w mroku.
Szedł uważnie patrząc na kamienie wystające z wody przy brzegu. Niczego nie dostrzegł i z tyłu Muzeum Narodowego wyszedł powoli na brzeg , potem jeszcze kawałek i doszedł do Mostu. Nie był tu od lat. Ułożył sobie życie z dala od tego miejsca i tak chciał je przeżyć dopóki z gazet nie dowiedział się o przebudowie.
Z zamyślenia wyrwał go pisk opon. Kierowca widocznie w porę się opamiętał, bo wozem zarzuciło i zatrzymał się w poprzek mostu. Nie stało się nic tylko, dlatego że o tej porze ruchu prawie nie było.
Henryk wbiegł na most i spojrzał na kierowcę. Teraz trzeba podążać za jego wzrokiem tak, jak uczył go ojciec.
Ogłupiałe spojrzenie kierowca skierował w stronę palet kształtek brukowych. Henryk niczego jednak już tam nie zauważył. Przeszedł na drugą stronę mostu.
Na samym jego środku rzucił na bruk teczkę i siadł na niej. Naprzeciw na remontowanym pasie kłębiły się zwoje drutu, hałdy piachu i przeróżnego żelastwa.
Czas mijał. Wydawało się, że nagle, z jakiejś tajemniczej przyczyny wypadki ustały.
Przejechało kilkoro rowerzystów, grupa studentów minęła go śmiejąc się, najpewniej uznając za pijanego. Samochody przejeżdżały bez problemu.
Chodnikiem w jego stronę zbliżała się objęta para i jakaś babuleńka. Para minęła go świergoląc a kobiecina spojrzała na niego troską i smutkiem. Oczy miała wielkie i ciepłe a twarz troskliwą. Ubrana w beżowy prochowiec i fioletowa chustkę Minęła go i poszła dalej. Uszła jeszcze z 5 metrów, kiedy dogonił ją okrzyk Henryka.
- Nie tak kurwa mać łatwo!!! Wracaj tu!!!
Kobieta odwróciła się do siedzącego na bruku człowieka i uśmiechnęła się. Potem powoli i z trudem drobiąc kroki podeszła do niego.
Henryk wstał i otrzepał tyłek z piachu.
- Daruj sobie mamo, wiem jak wyglądasz…
- A nie taką byś chciał mieć mamusię? – stała teraz przed nim kobieta wyższa od niego o głowę, o twarzy pociągłej i dumnej .
- Starzeje się – pomyślał Henryk widząc jej skrzywioną grymasem złości twarz. Była już siwa, pomarszczona i prawie nic nie zostało z uroku, który pamiętał z dzieciństwa.
- Parę lat już cię synu nie widziałam. Chowasz się przed mamą?
- Jestem już duży – odgryzł się Henryk - zresztą to ty nas zostawiłaś.
- Oj , nie mówmy już o tym – machnęła ręką – twój ojciec to człowiek zazdrosny i małostkowy. zresztą napsuliście mi tyle krwi psując przez lata całą zabawę.
- Zabawę? ! – Henryk zrobił się czerwony – wiesz ilu ludzi przez ciebie zginęło? Ojciec nie mógł tak żyć, wiedząc, że jego żona kusi i zabija ludzi po nocach….
- Był po prostu zazdrosny, że na mnie tak patrzą!!! – ona też się wściekła i oboje wyglądali teraz trochę jak para dziadków kłócąca się o pierdoły.
- To była moja natura. Mogłam hasać po wodnych ostępach albo gnieździć się z nim w kawalerce i odkładać na syrenkę?? Nie miał nawet wanny!!!
- Nie mów mi o ostępach. Odra była jak cholerna zupa, same zanieczyszczenia. Wiesz jak się o ciebie baliśmy jak otworzyli Polifarb? Ojciec chciał uciec z zakładu i wysadzić to cholerstwo. Tak się o ciebie martwił….
- Fakt, paskudnie było, ale najgorsze były ścieki ze szpitala na Ostrowiu. Było tam tyle prochów, że przez kilka pierwszych lat byłyśmy naćpane jak cholera. Do tej pory martwię się czy nie jestem uzależniona…. – jak zawsze zmieniała zdanie, kiedy temat stawał się za drażliwy. Henryk miał dość tej rozmowy.
- Co tam u ciotek? – zapytał z poczucia obowiązku.
-Ciotkę Halinę rozszarpała pogłębiarka 5 lat temu. Reszta w porządku. Co cię tu sprowadza? Chyba nie tęsknota za mamą? – skrzywiła wrednie twarz.
Henryk opowiedział jej całą historię.
Syrena zaczęła się śmiać a śmiech miała skrzeczący i paskudny.
- I po co ci to było, chociaż z drugiej strony, jakby ci zapłacili. Przynajmniej sensowniej byś zrobił niż twój ojciec…
- Właściwie – chciałem, żeby w zamian za załatwienie sprawy przywrócili mi rentę… gaz też mam odcięty….
- A jak niby chciałeś nas powstrzymać przed kuszeniem? – wyglądała na ubawioną – przez lata nie udało się to ojcu ani tobie.
- Was się nie da powstrzymać – szczerze powiedział – ale wiem że jak skończą przebudowę, uspokoicie się. Znaczy będziecie kusić tylko czasem nocą – nie na okrągło jak teraz. Mają skończyć za kilka dni, więc uznałem, ze mogę na tym skorzystać.
- Zmądrzałeś na starość synku, porozmawiaj z ojcem, może jakoś na niego wpłyniesz. My dwoje zmarnowaliśmy kawał życia na tej durnej kłótni, on jest taki uparty!!
Henryk spojrzał jej w oczy i powoli powiedział:
- Ojciec nie żyje – umarł 4 lata temu. Wiesz my ludzie się starzejemy. Miał 78 lat.
Patrzył jej w oczy i wiedział już dlaczego tak bał się tu przyjść i dlaczego przyjść musiał. Żeby dowiedzieć się czy jego matka zapłacze za ojcem.
Nie mówiła nic i przez chwile miał przed oczami tą samą matkę, do której ojciec przyprowadzał go na nadbrzeże wieczorami. Z którą bawił się na wystających z wody kamieniach.
Syreny nie płaczą łzami. Kiedy syrena płacze milkną fale. Odwróciła się i bez słowa wskoczyła do rzeki – jak wtedy, w 1947, kiedy uciekła od ojca. Stał przez chwilę i nasłuchiwał. Kiedy zapadła cisza, bez plusków, chlupotu i rozbijających się o kamienie fal Henryk J. odwrócił się i odszedł ze łzami w oczach.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Zjeżdżali się już od kilku dni. Samochodami, pociągami, niektórzy pieszo. Eleganccy panowie i obszarpani brodacze. Cała ta zgraja przechodziła przez szeroko otwatke wrota Sarapackiego gospodarstwa rozglądając się ciekawie wokół.
Rozlokowali się różnie. Niektóży na łóżkach pośpiesznie zbitych w stadołach i oborach. Inni w kampingach,. Co starsi i zamożniejsi zamieszkali u nieufnych wciąż sarapackich chłopów.
Zbliżał się pierwszy od 150 lat turniej w Sarapatach.
Od pół roku Józek i Dominik przygotowali go aby uczcić i upewnić rocznicę śmierci Mariana.
Rozesłali wici wszędzie i choć wiele się nie spodziewali od czasu pokoju kontakty między starymi rodami odrodziły się a wojny ucichły. Zjechało wielu
Do Sarapat ściągnęło 100, którzy mieli walczyć. Niektórzy przywieżli rodziny, uczniów. Po placu ganiało stado świeżo zaznajomionych kilkulatków rzucając w siebie badylami i skacząc po kałużach. Józek siedział na kamieniu zastanawiając się czy tak to wtedy wyglądało. wtedy, dawno.
Dominik biegał od grupy do grupy próbując utrzymać jakikolwiek ład i porządek.
Dochodziła ósma i ludzie wyłazili powoli z zabudowań na plac. W rogu przy murze w kucki siedziało kilku zarośniętych i poczerniałych na twarzach mężczyzn. Żuli suszone mięso popijając jakimś metnym płynem w plastikowej butelce.
To byli ludzie Kazika, syna miszcza, którzy przyszli do Sarapat nocą i spali pod murem na grubych płachtach foliowych worków po nawozie. Teraz w milczeniu siedzieli pod murem dokładnie i bez słów przyglądając się przybyłym.
Właściwie każdy tu każdemu się przyglądał.
Po półtora wieku bez kontaktu wszystkie odłamy burdulackie z oniemieniem wręcz odkrywały w jak różne strony mogą pójść nauki Jędrzeja.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
niektórzy mawiają, że ludzie dzielą sie na tych , którzy patrzą po smarkaniu w chusteczkę i na tych, którzy nie patrza.
inni z kolei sadzą , że dzielą sie na tych którzy patrzą i tych którzy w życiu by się do tego nie przyznali.
Miszcz dumał właśnie nad tą koncepcja ciasno wbity w czerwoną skrzynke pocztową, co chwila przeciskając sie bezszelestnie przez hałdy okalający ch go listów spoglądał czujnie przez szpare do wrzucania przesyłek.
tkwił tak juz godzin kilka i z nudów przestudiował większość z lisów i kartek, które wciskały mu sie to tu to tam. niektóre tu i tam były berdziej niz mniej wstydliwe i marian wiercił sie niepewnie drapany w miejsca intymne grubym zwitkiem upomnień z Zusu.
Czas jednak nadszedł i po skrzypieniu nieludzkim miszcz rozpoznał zbliżającego sie listonosza. marian przyczaił sie do skoku i zewarłbył w sobie szystko co tylko sie zewrzeć dało. zakrzypiał klucz w zamku paskudnie i bok skrzyni otwarł sie a poswiata jak najbardziej słoneczna wpadła do środka mrużąc miszczowskie oczy.
miszcz rzucił sie z rykiem na listonosza. kiedy z głuchym pac ciulnął w beton i stoczył sie rytnicznie walac głowa w obtłuczone stopnie zrozumiał, że padł ofiara zasadzki. kiedy wstał strzepując z siebie kurz i kilka płyt chodnikowych otaczało go już rozwścieczone stado listonoszy.
w ich dłoniach lśniły srebrzyście rowerowe pompki a wzrok furii pełny był.
rzucili sie na niego a on jak to on - rzucił sie na nich.
na nic sie zdały srebrzyste pompki i czapki z daszkiem, zaścielił miszcz ich truchłami plac wokół skrzynki i odszedłby gdyby nagle zza rogu nie wypadło znienacka stado urzedniczek pocztowych. kobiet postury znaczącej falujacych jak najbardziej w wielu tego słowa znaczeniach. z pieczeciami w dłoniach otoczyło to stado miszcza i zrykiem puisklwym sie nań rzućło.
szał w tym był wielki bo i one wielkie były i straszne w tej swojej potrzebie przypieczętowania i zapieczetopwania miszcz na śmierć.
ale nic, ani jeden znaczek, ani slad atramenta miszczowi nie pozostał na schludnym wdzianku kiedy już wszystkie straszliwe kobiety z okienek padły dechu pozbawione .
i tak zwycięstwem zakonczył sie następny dzien walki miszcza z urzędem pocztowym....
  • 0


Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych

Ikona FaceBook

10 następnych tematów

Plany treningowe i dietetyczne
 

Forum: 2002 : 2003 : 2004 : 2005 : 2006 : 2007 : 2008 : 2009 : 2010 : 2011 : 2012 : 2013 : 2014 : 2015 : 2016 : 2017 : 2018 : 2019 : 2020 : 2021 : 2022 : 2023 : 2024