Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Napisano Ponad rok temu
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
Napisano Ponad rok temu
- co? oderwał wzrok od zalodzonej szyby.
- wilki pod chałupą
- A to, nie, podobno zaraz po wojnie tu była wataha a potem chłopi wytłukli i wytruli bo owce a nawet i krowy czasem zagryzały. W miasteczku mówią, że jeszcze sztuki jakieś się chowają po krzakach, ale ludzi się już boją i to bardziej pewnie do lisa czy kota podobne niż do wilka. Fakt, że kury i gęsi giną czasem w zimę.
Marian pokiwał głową próbując sobie wyobrazić zaszczute, przestraszone zwierze chowające się gdzieś za zaspą, w zamieci.
Przypomniał sobie ucznia, który lata temu postanowił zostać wilkiem i dziwne uczucie ciepłe i smutne w piersi poczuł.
Andrzej patrzył i milczał pijąc herbatę z kubka. Zimno już było bo w piecu dogasało a nikomu na śnieg się nie rwało bo Marianowi zimno nie wadziło a Andrzeja coś przeziębienie łapało. Zawinął się kocem i zamknął oczy.
Najgorzej przed snem było. Bo jaki by zajety przez dzien nie był to i tak jak oczy zamykał sam był i lata pędziły do tyłu jak zawroty głowy pijanego. Lezał tak i te dziesięć lat tutaj znikało paskudnie szubko. Lezał i był już znowu, kim był kiedyś.
A Andrzej był kiedyś inny. Lata temu nim uciekł w las chować się przed ludzmi był taki jak trzeba i należy. Dom miał i kobietę, co to do niej się na zupę po ciężkim dniu idzie i nogi z nią grzeje pod kołdrą. Dzieci się doczekał, przydział na samochód i lodówkę. Wszystko szło jak trzeba. Z czasem dyrektorem się stał i w garniturze modnym z planami pod pachą i teczką ze świńskiej skóry czuł się jak trzeba.
A potem wszystko szlak trafił tak bardzo że mu się wydawało, że bardziej nie da rady. A jak tylko uznał ze bardziej nie da rady, pochrzaniło się jeszcze bardziej tak bardzo, że zostało mu tylko w las iść i ludzi unikać. I tak w kilku głupich słowach zamykamy lata ludzkich dramatów. W 3 zdania wciskamy setki nocy nieprzespanych, strach, ból, wściekłość i kilka wrzodów pewnie.
Fakt, że ulgi tu doznał a i lata chowania się tamte historię rozmyły i mniej chyba bolało, bo żył zamiast na jakiejś gałęzi się obwiesić.
- Zima tu długa? Marian wyrwał go ze wspomnień.
- Czasem i po maj trzyma, ale śniegi na Wielkanoc puszczają i się już iść da.
- Całą zimę tu siedzisz?
- Jeszcze w zeszłą miałem sanie. Dobre były, poniemieckie, długie. Akacjowe drzewo i rogi jak u barana zawinięte. Ale mi się w zeszłą zimę posypały jak pnie wiozłem do palenia. Próchno już tylko było. Nie dało rady naprawić.
- Długo jeszcze będziesz się tu chować? rzucił Marian zimno i mocno. Taka to była zmiana tematu, że Andrzejem aż na materacu rzuciło.
- Gówno, a nie moja sprawa, wiem uprzedził go Marian . ale ty młodszy nie będziesz a mnie się widzi że przyszłej zimy sam tu nie przeżyjesz. Miarkujesz tu zamarznąć jak stary łoś? To życie dla młodego, stary pustelnik zawsze umiera paskudnie
Andrzej nie odpowiedział, ale tej nocy nie zasnął. Dawno już czuł ze czas się zbliża, ale może obcy musiał mu to powiedzieć żeby w końcu uwierzył?
Tej nocy opowiedział Marianowi swoją historię. I chociaż miszcz słuchać jej nie chciał wiedział ze powiedziana być musi.
I rano, kiedy słońce blado oświeciło zaspy wokół chałupy obaj byli już ta historią związani. Nie dało rady inaczej, nie było powrotu
Napisano Ponad rok temu
Napisano Ponad rok temu
Sam Wacław nie miał pojecia czemu tusą ale posłusznie podążał za Drzazgą. Skoro nie mieli się pokazywać między ludzmi. Skoro mieli być niewidoczni, nieistnień po jaką cholerę odbierają sami kasę.
Przypomniał sobie rozmowę z Drzazga kilka dni wcześniej opowieści o przelewach, lewych kontach i podstawianych ludziach. I po tych bajkach sami przychodzą do faceta, którego szantażują?
Dworek robił wrażenie. Przepych, żyrandole, wazy, misy duperele. Gość siedział rozparty w fotelu i uśmiechał się wrednie słuchając spokojnej propozycji Drzazgi.
Sama w sobie rozmowa była dla Wacława nudna. Zwykła wymiana informacji i zważywszy na warunki naturalne było to, że facet czuł się swobodnie. Parciak słuchał jednym uchem rozglądając się wokół. Czuł się nieswojo i coś mu mówiło, żeby nie dać się wciągnąć w rozmowę. Wiercił się na krześle głupawo co i raz uspakajając zaniepokojonego tym gospodarza uśmiechami.
Coś było nie tak. Czuł się jak w sarapackiej oborze nim ktoś do niej wszedł. Do salonu prowadziły 2 pary solidnych, podwójnych drzwi. Wacław czuł że pokój się zmniejsza i prawie fizycznie czuł siłę jaka napiera od zewnątrz na drzwi.
Spojrzał zdziwiony na drzazgę, który potwierdzająco pokiwał głową. Zagrywał wargi i był jakiś inny. Tak jakby właśnie miało się zacząć coś na co czekał i po co tu przyszedł.
I tak to się zaczęło.
Gospodarz zaniepokojony tym co się działo nie wytrzymał i zawołał tych, którzy stali przy drzwiach . ale nim głos ucichł a tamci wpadli do środka, Drzazga i Wacław byli już przy drzwiach.
Pierwszego Drzazga ciął przez pierś i kopnięciem rzucił na dwóch za niego.
Dopadł kotłującej się kupy ciał i nim wstali dżgnął każdego sztyletem w gardło. Szybko i celnie. Nim krew zaczeła tryskac odwrócił się i pognał w stronę Wacława.
Ten stał otoczony przez trzech. Drzazga zatrzymał się w pół drogi i patrzył, kątem oka obserwując właściciela , który nerwowo szukał czegoś po szufladach biurka. Wacław sprawnie i pewnie unikał uderzeń samemu uderzając mocno, ale nie dość silnie żeby zabić.
Drzazga się skrzywił. Takie i to szkolenie sarapackie, bez kosy nie dadzą rady.
- Nie mamy czasu warknął i wpadł między nich. Nóż zatańczył i padli. Odepchnął Wacława i spojrzał na nich zimno jeden zaczął sięgać za pazuchę.
- Teraz troche za późno idioto warknął dobijając go.
W tym momencie gospodarz wyszarpał w końcu pistolet i telepiac się skierował go w stronę Drzazgi. Ten spojrzał na Wacława, który gapił się pobladły to na zaścielające pokój trupy to na Drzazgę. Patrzyli sobie w oczy i Wacław dojrzewał. Szybko i paskudnie.
Teraz rozumiał czym jest wilk. Teraz widział utaplanego krwią wilka po łowach. Ani szczęśliwego, ani nieszczęśliwego, ani dobrego ani złego po prostu wilka.
Padł strzał i Drzazgą zarzuciło nie przestał jednak patrzeć w oczy młodego. Aż upewnił się ze tamten zrozumiał . potem odwrócił się i rzucił sztyletem w tamtego.
Zabrali z willi co się dało, trochę gotówki, przejrzeli portfele tamtych i wytarli ślady. Znaleźli ukryty samochód i odjechali.
Po godzinie Drzazga zatrzymał się w zagajniku, zjeżdżając z głównej drogi.
Wysiadł i wytarł zakrwawione dłonie w śnieg. Potem rozpiął koszulę i przemył śniegiem ranę w boku. Z bagażnika wyjął apteczkę i opatrzył bok. Przez cały ten czas Wacław siedział w wozie myśląc o swoim życiu i tym co się z nim przez ostatnie miesiące stało. O tym, co widział i w czym brał udział przed chwilą. O niby zabójstwach i prawdziwej krwi na rękach o kierowniczce Zusu i rzężącej kupie umierających w miejscu skąd jechali.
Sarapaty zabrały mu wiele i zabiły go po trochu, ale to co widziałteraz zabrało mu całą resztę
- Ne mamy już po co wracać do miasta powiedział Drzazga wsiadając do wozu będą nas szukać. Mamy już pieniądze czas jechać do Sarapat.
cdn
a ja i tak poprosze o komentarze
Napisano Ponad rok temu
Starzy zasapani byli i spoceni. Pot z twarzy i spod czapek unosił się w powietrzu wokół nich.
Blade było słońce tego dnia i choć niebo błękitne siąb był taki ze aż płuca bolały od dychania.
Andrzeja rozkładała choroba, ale się uparł pomóc Marianowi i poszli ciąć razem. Ostatnio jakoś się, że sobą oswoili i nawet gadać zaczęli ze sobą. Powoli to szło, bo i obaj uważali ze towarzystwa im nie trzeba.
Miłe to były rozmowy, bo czasem w pół przerwane na dzień czy dwa. Rozumieli to obaj.
Las był cichy i tylko czasem kapa śniegu głucho spadła ze świerka albo konar o konar zaskrzypiał.
Piła, choć ją Andrzej kawałkiem słoniny natarł piszczała, zgrzytała i obijała się o krawędzie pniaka. Drzewo okrywał lód, śnieg i zamarznięte błoto. Czas jakis minął nim obaj zgrali się razem i piła wgryzła się równo w drewno.
Zziajani siedli na schodach. Marian ostrzył siekierę.
- ja dalej nie rozumiem o co chodzi z tymi sztukami burdulackimi... - zapytał Andrzej , któremi miszcz od tygodnia opowiadał swoją historię.
Marian przetarł zaropiały oczodół garścią śniegu.
- znaczy czego nie rozumiesz? - zapytał
- no te kosy, sierpy, durne to troche za przeproszeniem. Przecież teraz to chyba na wojnie się do siebie strzela, nie?
- nie wiem jak to opisać... - Marian poprawił czapkę zamilkł zamyślony.
Siedzieli tak przez chwilę i cisza lasu na nich spadła. Widać było, że się w nią zapadł miszcz i głowe na obuchu siekiery złożył wsłuchując się. Twarz mu złagodniała, bary opadły. Andrzej uznał , że odpowiedzi się nie doczeka i zaczął odwracać wzrok w stronę lasu, kiedy Marian nagle poderwał się na nogi. W tym samym czasie wziął zamach i jednym ruchem cisnął siekiera w stronę sciany lasu, przez polanę.
Siekiera świsnęła i po 30 merach lotu wbiła się między niskie świerkowe gałęzie. Zakotłowało śniegiem i usłyszeli tępe pac, kiedy wbiła się w pień.
Andrzej spojrzał na miszcza , potem na drzewo i pokuśtykał w jego stronę. Marian został na schodach.
Patrzył z uśmiechem jak zdumiony Andrzej wyłazi obsypany śniegiem spod gałęzi z zakrwawioną siekiera w jednej i martwą wiewiórką w drugiej dłoni.
- będzie zupa - krzyknął.
Napisano Ponad rok temu
- Potrzebuję kosy - powtórzył a spocony chorobą Andrzej spojrzał na niego dziwnie.
- nie mam kosy, po cholere mi tu kosa - mruknął do siebie.
- Masz jakieś narzędzia poza siekierą?
- Z tyłu, za chałupą jest blaszana skrzynia, ale to wszystko pordzewiałe - rzucił za Marianem, który szedł już w stronę drzwi. Andrzej kaszlnął i odwrócił się w stronę ściany.
Marian obszedł stacje i zabrał się za przewalanie zaspy sypkiego śniegu, która zasłaniała skrzynię. Zajęło mu to pół godziny nim siekierą odbił przymarznięte wieko i spojrzał na zawartość.
Wywalił na śnieg brudne, smarem jakimś nasiąknięte szmaty i plastikowe butelki.
Jak mówił Andrzej wszystko było pordzewiałe, pozlepiane cholera wie czym, brudne i śmierdziało tawotem.
Marian wyszarpał ze skrzyni plączący się wąż do przeciskania szamba i bryłę smoły. Grzebał tak klnąc pod nosem następne półgodziny kiedy w końcu zarechotał szczęśliwy i nie wierząc własnemu szczęściu wyciągnął z dna skrzyni rdżą pokryty, poczerniały lemiesz.
Klęknął i długo tarł go śniegiem, aż dłonie poczerwieniały mu i przestał je czuć. Ostrze nie było zbytnio zżarte korozją. Ważyło solidnie. Wytarł lemiesz o kurtkę i długo patrzył jak słońce oświetla prześwitujące spod rdzy drobiny metalu.
Cały wieczór miszcz obmyślał plan. Wstąpiła w niego siła jakaś i nawet Andrzej kaszlący i charczący pod góra kocy nadziwić się tej przemianie nie mógł.
Marian dbał o niego ostatnio jak potrafił. W chałupie było wciąż ciepło, a jadł teraz Andrzej lepiej. Mięso codziennie bo Marian co kilka dni szedł w las z nozem i nie wracał nim nie upolował to zająca to ptaka jakiegoś. Nie było go czasem i przez cały dzień i wtedy Andrzej sam musiał z wyrka się zwlekać i do pieca dorzucać. Starał się wiec Marian co kilka dni iść na starą bocznice, jakieś 2 kilometry torami i wygrzebywał spod śniegu trochę resztek węgla co tam po dobrych czasach zostały.
Teraz ściskając lemiesz w dłoniach w świetle płomieni bijących z pieca Marian obmyślił jak z lemiesza kosę zrobić.
Mięso w śniegu za drzwiami trzymali w foliówce. Torba była sznurkiem spętana a ten ciągnął się dziura pod drzwiami do gara, co na rogu stołu stał. Następnego ranka sznurem szarpnęło a gar spadł z hukiem na podłogę
Marian zerwał się i skoczył do drzwi. Wzbijając chmury śniegu jakieś zwierze gnało w strone lasu. Marian w samych onucach stanął na progu i popatrzył.
Wilk zatrzymał się w połowie polany i odwrócił w jego stronę.
Nie był ani chudy ani zaniedbany. Włos miał gęsty i srebrny a klatę szeroką. Popatrzył na człowieka, oblizał pysk i odszedł spokojnie w strone lasu.
Marian patrzył za nim trochę a potem zabrał do chałupy to co zostało z kawałka zająca. Przemył pokąsane mięso i na wodzie ze strumienia i kartoflach ugotował Andrzejowi zupę. Potem przygotował mu drewno i pustym płóciennym workiem i szuflą ruszył w stronę bocznicy.
Po drodze śmiejąc się do siebie myślał o wilku. Śmiał się z siebie z tego, że kilka dni wcześniej wyobrażał sobie zabiedzone, chude i wyleniałe coś drżące za zaspą.
To zwierze dzikie było i piękne.
- No tak - mruknął zadowolony - to poluje tu nas, co najmniej dwóch.
Doszedł na bocznice i przez jakiś czas szukał miejsca które opisał mu Andrzej. Grzebał długo i w końcu znalazł kawał grubej folii miedzy brzozami. Z pod niej wygrzebał zrzucony tu przez starego koks. Sam go nie używał, bo nie mógł nim palić w piecu.
Marian napchał nim większość worka a na wierzch rzucił nazbierane, drobne kawałki kamiennego. Związał worek sznurkiem i pociągnął śniegiem w stronę chaty.
Zleciało pół dnia i resztę zajęło mu zrzucanie śniegu ze skrzypiącego pod jego ciężarem dachu chałupy. Wciąż padało
Napisano Ponad rok temu
tego dnia miszcz potrącił tramwaj. marian nie dał po sobie znać i igniorując zaczepkę szedł dalej melodyjnie kulejąc. wyraźnie złośliwy tramwaj podjechał znów i spróbował tego samego sztuczka. miszcz filuternie zeskoczył z tora i podstawił rozpędzonemu tramwajowi nogę.
tamten zażęził paskudnie i zatrzymał gwałtownie kiedy zerwany z marianowej stopy gumofilc blachą zbrojoną obity wbił sie w tryby, koła zębate i takie tam.
Wściekły miszcz dopadł tramwaj i silnym ciosem onuca urwał mu pantograf. rzeczonemu tramwaju zgasły światełka i zdechł.
marian wyszarpał gumofilca i jął prostować pogiete blachy na kamieniu. w tym momencie zza rogu telepiąc sie na szynach wyjechały 3 tramwaje. zatrzymały sie na chwilunię i widząc pobitego kolęgę dzwoniąc wściekle ruszyły na mariana.
- trzech na jednego to banda łysego - wydarł sie miszcz i rzucił w jeden z nich poniszczałym gumowilcem.
awersja miszcza do środków komunikacji miejskiej trwa nie od dziś. od lat zapuszczał sie miszcz w miasto polując nocą na nocne tranwaje albo dopadając niespodziewającego sie niczego autobusa na przystanku.
a i srodki komunikacji drżały na wspomnienie tajemniczego wojownika w futrzanej czapie. tramwaje nie zapuszczały sie niegdzie w mniejszych stadach a trolejbusy nie wyjeżdzały po zmierzchu wogóle....
Napisano Ponad rok temu
Skóra pękła pod dotykiem ostrza i kroplami, ciemna krew spłynęła po kosie.
- ja cię chrzczę krwią moją… - mruknął Marian czołem dotykając
drzewca.
Potem wstał i strząsnął krew z ostrza łukiem tnąc w poprzek podwórka.
Krople zaświeciły na brudnym śniegu. Marian postał chwilę i wszedł do chałupy.
W środku ciepło było. Miszcz postawił kosę delikatnie przy ścianie i podszedł do łóżka. Andrzejem trzęsły dreszcze. Od rana nie było z nim kontaktu. Odpłynął w chorobę.
Marian podrapał się po głowie. Nie było już na co czekać. Stary zgaśnie tu, jeśli nie znajdą lekarza. Cały ranek obmyślał plan i zabrał się teraz za niego.
Zdjął z zawiasów drewniane drzwi i odkręcił nożem klamkę, potem wyniósł je na śnieg na dworze. Położył na nich koc i delikatnie przeniósł starego owiniętego w kołdrę. Mocna przywiązał go do drzwi długim kablem wygrzebanym ze skrzyni za domem. Odciął kawałek i przewiązał tak, żeby ciągnąć całość po śniegu. Zarzucił kabel na plecy i ruszył w stronę miasta.
Mokry śnieg z deszczem padał gęsto i oblepiał ciuchy. Szedł powoli, bo choć drzwi sunęły po śniegu gładko to miszcz zapadał się w śnieg po pas.
Walczy ł o każde 10 metrów sapiąc i buchając parą spod czapy. Co jakiś czas musiał się zatrzymać, żeby wyplątać drzwi z nisko opadających na ścieżkę gałęzi swierków albo zrzucić z Andrzeja śnieg i wytrzepać koc.
Szedł ciężko już ponad godzinę. Siadł teraz na drzwiach , koło Andrzej a i w milczeniu żuł kawałek pieczonego królika. W ciszy lasu miszcz zapatrzył się na ośnieżoną ścianę lasu.
Zrazu wydało mu się, że coś przebiega między drzewami i po chwili wyłowił spomiędzy drzew dwa skryte za pniami kształty.
- Są dwa…- pomyślał miszcz. Wilki patrzyły na nich dysząc z jęzorami na wierzchu.
Marian otrzepał się i rzuci ł kości w ich stronę – nie ruszyły się.
Czas było w dalszą drogę.
Przez tych kilka godzin czuł ich obecność
Zmęczył się już solidnie. szedł sapiąc i myśli dudniły mu w głowie bez sensu. Patrzył co chwile z troska na starego - martwym wzrokiem zagapionego w szare niego.
Andrzej zapadał w chorobę od kilku dni i miszcz zastanawiał się, jaki ma to związek z nim i z kosą. Lata temu słyszał opowieści jak to broń ludzi siłę wysysa i jak to kawałek płatnerza zawsze wsiąka w miecz czy inne ostrze. Ale ten tutaj gasł tak szybko jak kosa powstawała. Jakby siłę z niego wypijała.
Miszcz spojrzał teraz na kosę, którą ułożył na drzwiach koło chorego. Ostrze owinął w skórzany pokrowiec ze starej torby, dratwą zszytej. Drzewiec był piekny. Poskręcany i choć sękaty solidny był i w marianowej dłoni dobrze leżał.
Smarował go kilka dni tłuszczem gorącym i teraz drzewo ważyło solidnie.
Wilki szły za nimi i miszcz zrozumiał czemu.
Jak starzy mawiają człowiek śmierci bliski już tak pachnie. Mór mu z ust leci i zwierz co sie tym żywi wyczuwa ten zapach dla nas nieznajomy. Każde truchłożrące zwierzę z kątów, dziupli i spode klepiska łeb wystawia i węszy. Taki świet, taki los.
Nie teraz – warknął miszcz do siebie – nie on.
Bo i Andrzej mu do serca przypadł i jak brata go miał. Od lat nie spotkał nikogo co by kosa nie machał, nikomu niczego nie urzynał a jeszcze mądry był i milczeć umiał. A Andrzej umiał.
Teraz leżał w drgawkach w środku lasu, na drzwiach. Marian przyśpieszył kroku – dzień mijał.
Napisano Ponad rok temu
Każdym krokiem więcej tu było śladów ludzi. Wszystko wokół robiło się coraz to bardziej szare i brudne. Spod śniegu, na poboczu wystawały kopy śmieci, których nikt tu nie dowoził do wysypiska i gubił gdzies po drodze.
Weszli między zabudowania.
Mróz wieczorny już chwytał i zamarniete włosy w nosie drapały. Asfalt był tu goły i miszcz zarzucił Andrzeja na ramie. Chwycił kosę w druga dłoń i poszedł w głąb miasteczka.
Ludzi nie było, psy pochowały się przed zimnem . ciemniało i tylko wrony żałośnie próbowały wydziobac przymarznięte do garka resztki psiego żarcia.
Andrzej był bardzo lekki. Marian prawie go nie czuł a i od ciała zwisającego bez ciężaru nie biło już ciepła za wiele – miszcz przyśpieszył kroku podpierając się drzewcem kosy.
To musiała być główna droga bo witryny sklepów oświetlały świąteczne światełka.
_Święta – zdziwił się.
W lesie nie liczyli dni – było bardziej lub mniej zimno – tylko tyle.
Wszedł do monopolowego barkiem otwierając drzwi. Fala ciepła odrzuciła go i przez chwile nie wiedział jak oddychac.- od kilku miesięcy mieszkał w zimnie i teraz w jednej chwili ciało zaczęł się pocić a miszcz zechciał natychniast z tamtąd wyjść.
Gdzie znajdę lekarza - wycharczał
- Ośrodek zdrowia jest za pawilonem za rogiem, przy krzyżu- wyszeptał przerażony sprzedawca.
Marian sapał i był czerwony na twarzy.
Marian miał płaszcz brudny błotem i czape futrzaną. Marian potem parował. Dłonie miał czarne od węgla. Spodnie zbłocone sznurem konopnym związał a trepy parcianą taśma. Na ramieniu miał nieprzytomnego, starca a w dłoniach ściskał ponad dwumetrową kosę. Marian był dziki, Marian był straszliwy. Marian był zwierzem…
Napisano Ponad rok temu
Stał zagubiony po srodku białego, wykaflowanego pomieszczenia. Postacie w fartuchach przystanęły oniemiałe.
Miszcz doszedł do siebie i w zabrudzonych brudnym śniegiem buciorach podszedł do biurka recepcji.
Dziewczyna na jego widok odsunęła się opierając prawie plecami o regał. Ktoś pobiegł po pomoc.
Miszcz ostrożnie złożył Andrzeja na biurku i otarł mu z błota twarz.
Z korytarza świetlówkami oświetlonego wypadł wysoki mężczyzna. Pewnym krokiem podszedł do recepcji i pchnął Mariana:
- Proszę natychmiast natychmiast stąd wyjść. Bo wezwę policję.
Marian zmierzył go wzrokiem a potem ignorując zwrócił się do dziewczyny.
- on jest bardzo chory, potrzebuje pomocy – mówił cicho – gorączka go dopadła tydzień temu i teraz majaczy. Dawałem suszu z dmuchawca, nie pomaga. Musicie pomóc. Cały dzień szedłem przez śnieg. On gaśnie.
- to jest prywatny ośrodek – paplał wysoki za plecami miszcza – jego trzeba zawieść do przychodni – to tylko 10 km…
miszcz popatrzył w oczy dziewczyny ale zobaczył tylko strach i obrzydzenie. Zamilkł i powoli zaczęło do niego docierać co się dzieje.
- to jest chory , biedny człowiek. Nie ma pieniędzy. Macie pomóc. I to już..
- panie , nie bądź pan dzieckiem. Proszę go natychmiast stąd zabrać. Czy on jest ubezpieczony? Pani Jadziu – niech pani idzie na komisariat bo się tu z tymi śmierdzielami nie da inaczej - wysoki odwrócił się i ruszył w stronę korytarza.
Właściwie zrobił jeden krok. Właściwie zrobił pół bo drzewiec kosy wplątał się między nogi. Zamachał łapami i runął w dół patrząc na kafle. W połowie drogi w stronę kafli stracił przytomność uderzony w potylice tępa stroną ostrza.
Zaległa cisza a pielęgniarki i wszystko co tam, było zamarło przerażone.
- gdzie jest lekarz? – warknął Marian
- … to był lekarz – wyszeptała przerażona dziewczyna.
Drugiego lekarza wyciągnęli z domu tuz przed tym nim do ośrodka zajechał radiowóz. Stary lekarz miał gdzieś ubezpieczenia i formularze i zajął się Andrzejem bez gadania. Miszcz stał na środku pomieszczenia i zastanawiał się co robić.
Policjanci weszli w trzech. Mieli ciepłe kurtki i uszatki. Weszli pewnie bo sprzątaczka z ośrodka mówiła o dwóch żebrakach do przegonienia.
Na środku poczekalni stał jeden z żebraków. Zatrzymali się i spojrzeli.
Stary stał prosto i strasznie. Patrzył na nich spode brudnej czapy jednym świecącym okiem. Drugie zaropiałe i paskudne szpeciło twarz. Żebrak w czarnych od błota łachach sznurkami związanych na kosie się opierał. I pewność w nim była taka i gniew że policjanci się zatrzymali.
Stał jak śmierć, a ostrze kosy odbijało świetlówki.
Wyciągnęli pałki a miszcz otworzył usta w uśmiechu. Zaświeciły żółte zęby. Walka krótka była bo durnie podeszli za blisko. Ciął po rękach a potem drzewcem w łeb.
Spojrzał na nich jak leżeli zaściskając rany a potem powoli , tak, żeby widzieli podszedł do biurka recepcji. Przegonił dziewczynę i jednym uderzeniem drzewca rozwalił z płyty zbity mebel. Wywalił z szuflad karty poprzewracał regały. Wszystkie papiery jakie znalazł zwalił na kupę na środku holu i podpalił zapalniczką z kieszeni fartucha tego, którego załatwił pierwszego.
Kucnął przy ogniu i zagrzał brudne dłonie. Siedział tak chwilę a potem wstał i powiedział głośno.
- Na wiosnę tu przyjdę – po niego. Ma być zdrowy i tu . jak nie, znajdę was wszystkich.
I odszedł do lasu ciągnąc za sobą puste drzwi na sznurze.
Napisano Ponad rok temu
Drzazga opuścił szybę i a sztylet ukrył w lewej dłoni. Zakonnica rozejrzała się na boki i wsunęła głowę do wozu. Młoda była bardzo a twarz miała delikatną, ładną i naiwną trochę. 30 cm poniżej jej bladej szyi Drzazga ściskał nóż w dłoni.
- Ksiądz każe wejść teraz - wyszeptała - zajedźcie od tyłu.
Weszli szybko a zakonnica zaparkowała wóz w garażu księdza.
Wacław wszedł do pokoju pierwszy. Ciemno było, pokój pachniał starymi meblemi, kadzidłem i środkami na mole.
Ksiądz stał za biurkiem naprzeciw drzwi poważny i smutny jakiś. Drzazga zatrzymał się przed drzwiami i dopiero po chwili wszedł do środka powoli. Wacław stanął z boku witając się z Jerzym wzrokiem.
Oczy mistrzów spotkały się i obie postacie zastygły w bezruchu.
Znali się tak dobrze i nie znali się już w ogóle. Sarapaty wiążą tak bardzo.
20 lat temu byli jak bracia jak jeden. Przeszli przez to samo a każden tak inne życie wybrał.
Kiwnęli teraz głowami w tym samym czasie i wzroku z siebie nie spuszczając siedli naprzeciw siebie.
- Witaj - powiedział ksiądz.
Wacław stał i stał a tamci siedzieli. Czas mijał a słowa żadne nie padały.
Obaj jak dwa stare psy przyglądali się sobie nie podchodząc bliżej. W twarzach emocji żadnych nie było, trwali tak i trwalo.
Drzazga przechylił głowę szukając w starym, wiatrem wysmaganym człowieku dziecka, które pamiętał. Ksiądz widać szukał tego też, bo oczy się obu rozjaśniły znajdując sobie w rysach kawałek dzieciństwa.
Ganiali znów po ruinach, polach, sapali ciągnąc sanie z drewnem po placu. Sznur konopny wżynał się w plecy a jeden drugiego z błota wyciągał. Ciała młode były kipiało energią, burzyły się jak wino.
- wiesz, że nigdy nie pogodziłem się z twoim wyborem i drogą?- powiedział smutno Jerzy
- A ty już wiesz, że nie mogłem inaczej?- Drzazga drżał troche pytając.
- i tak i nie, wybór i grzech... - mówił ksiądz troche cicho i trochę do siebie.
Drzazga westchnął...
- nie czas na to - powiedział- opowiedz mi co się tu dzieje.
Napisano Ponad rok temu
Spojrzał niepewnie na Wacława.
- Domyśliłem sie - mruknął Drzazga - ze pewnie to też powod, żeście go do mnei posłali.
- Miszcz kazał - Jerzy wydawał sie nie byc zadowolony z tego co mówi - powiedział mi, ze jestescie podobni....
- a ten drugi.
- sama krew. rwie sie do bicia i dar po ojcach.skarb. tylko szczeniak jeszcze - mówił tak jakby koło niego nie było Wacława.
- co za szpicle?
- Po świerci Iwana ustaliliśmy z jego synami ze przyjmiemy kilku od niego. Jest tu też jego średni syn - Pietka. uczy cepa. Starzy mistrzowie przysłali kilku swoich a sami przyjeżdzają raz na miesiąc.
- Uwierzyli że miszcz padł?
- Chyba tak - mruknał Jerzy - młyn był i cudem Joanne zakopalismy w jego miejscu.
- nie pytali o jej ciało?
- poszło niby do kurii... - ksiądz skrzywił sie paskudnie - tak bliska mu osoba nie doczekała grobu z własnym imieniem.
- kto wie?
- ja, lekarz, Duży i kuzyni. I ty.
Drzazga podrapał sie po głowie i chwile milczał.
- dobrze, że iwan zabity - powiedział -on bynie odpuscił póki nie zobaczyłby ciała. Ci starzy to kto?
- mistrzowie burdulaccy ze wschodu - uczyli sie u ojca miszcza.
- i nie chcieli oglądac ciała?
- chcieli - skrzywi ł sie Jerzy - aleśmy ze łzami w oczach kosy podniesli ze miszcza nikt nie bedzie bezczescić...
-nie beda kopać?
- warty tam mamy przy grobie... młodzi z bidula na zmiane dzien i noc.
- lekarz tam jest teraz? kto rządzi?
- wszyscy i nikt... - jak potrafimy to rządzimy ale syn iwanowy obcy jest a starzy jak przyjeżdzaja coraz to bardziej jak do siebie. długo to nie potrwa a albo znów krew tryśnie albo bedzie koniec Sarapat. potrzeba miszcza.
Zamilkł bo weszła zakonnica. Drzazga spojrzał pytająco na księdza
zakonnica podeszła i szepnęła księdzu coś do ucha potem wyszła.
- ona to kto? wie co sie tu dzieje?
- jest tu 2-gi tydzień - podobno wie. Uczyła sie u tych samych mniszek co Joanna. Bajzel mam taki na plebanni ze czasu nie było ją posłac na trening i sprawdzic bo dziewucha w papierach siedzi. jutro może... wracając do miszcza - co zamierzasz?
- jest kilka dróg... ruszył stąd i musiał iść droga bo był ranny. popytam w miasteczkach w okolicy. przemytnicy, mafia i cyganie, znając go omijał miejsca Opowiadaczy ale da sie zrobić. jesli jeszcze żyje...
Napisano Ponad rok temu
Po bitwie jesień szybko nastała i zima potem to i śladów młodzi zatrzeć nie zdążyli. Mur poszarpany natarciem, porozrzucane cegły. Doły kopane wokół niego przez marianowych przysypali tylko piachem na tyle żeby uchronić się przed smrodem gnojówki. Zima prawdziwa naszła i trzymała mrozem. Wszyscy chowali się, bo izbach a Wacławowi widok śniegiem zasypanego placu przypomniał dzień pewien rok temu, kiedy z Dominikiem przyjechali a miszcz nasłał na nich grupę dzieciaków.
Aż przystał zdziwiony tym jak bardzo inny był i jak bardzo to miejsce go zmieniło. Wlał w te ruiny potu tyle i tyle cierpienia… a one dalej wyglądały jak wcześniej. Całe to jego cierpienie i ból nie poruszyły tu ani cegły, ani kupy piachu….
Zatrzymali się przy murze i zdjęli czapki, zakonnica pochyliła głowę. Tutaj w rzędzie kilkunastu grobów śniegiem przykrytych leżeli ci co padli w bitwie. Wszyscy, których znaleźli. I Marianowi i kilku Iwanowych a i najmłodszy ze starych mistrzów. Część ciał zabrali Iwanowi do Pierogów, bliżej rodzin, ale na znak pokoju kilku zakopali tu.
Ruszyli po chwili dalej i doszli do ruin na środku placu. Śnieg skrzypiał a drzwi do jednej z obór wiatr telepał o futrynę. Na beczce siedział jeden z dzieciaków. Na widok księdza powstał i pochylił głowę.
Jerzy zapytał go, gdzie są wszyscy i ruszył w stronę wskazanego zabudowania. Wacław stał przez chwile nad pilnowaną przez młodego mogiłą a przed twarzą miał wciąż zasmuconą twarz siostry Joanny, zawsze zamyślonej i w swoim świecie.
A potem chwile, kiedy widział jej uciętą głowę. Wzdrygnął się, kiwnął głową do młodego i poszedł za księdzem.
Przed nim dreptała młoda zakonnica, zorientował się nawet, że nie wie jak nawet ona na imię. Drobiła kroki i wyglądała na zmarzniętą. Joanna szła przez plac jak pług śnieżny a tą wiatr wydawało się porwie zaraz.
Pchnęli wrota i otrzepując się ze śniegu weszli do środka. Ksiądz zdjął wytarty płaszcz i powiesił na gwoździu. Na materacach z pikowanych worków ćwiczyło kilkanaście dzieciaków. W rogu kilku starszych reperowało broń i zszywało ciuchy. Zapatrzony w pokryte grubą folią okno syn Iwana Pietka stał niby w innym świecie, ale Wacław wiedział, ze widzi i wszystkich ćwiczących i każdy jego ruch.
Na ich widok od grupy starszych oderwał się jeden. Zarośnięty i kudłaty podbiegł i uścisnął Wacława. Dominik zmieniał się każdym dniem tutaj i teraz po kilku dniach niewidzenia go Wacław zauważył to wyraźnie. Nawet głos zmienił mu się na grubszy i pewniejszy. Wyprostował się i nabrał ciała.
- Jak mieszkanie? - zapytał wyrosły jak spod ziemi Pietka.
- Bajzel, kupa papierów. Dłużej to potrwa bo nie wiem za bardzo jak się tym zająć – odpowiedział patrząc mu pewnie w oczy Wacław.
Oczywiście ze musiał mieć jakies wytłumaczenie. Powód dla którego zniknął. Mieli szczęście i zadłużone mieszkanie Dominika trzeba było wynająć albo sprzedać. Wacław, starszy od niego mógł przecież się tym zająć. Dla Iwanowych, którzy w odróżnieniu od rodziny kuzynów dbali o papiery, podatki i ubezpieczenia było tu solidne wytłumaczenie.
Pietka kiwnąl głową, w głębi czując odrazę do wacławowego światopoglądu. Jego wzrok przyciągnęła siostra. Stała trochę dalej patrząc na powtarzające fragmenty układu na cep dzieciaki. Spojrzał pytająco na księdza:
- Czy to dziś?
- nie wiem – niepewnie mruknął Jerzy.
- Próba musi być, wiesz o tym – stanowczo rzucił Pietka zagryzając wąsa- wyśle jednego z moich, niech jej chociaż oko podbije. Będzie uważał…
- chyba powinienem z nią wcześniej pogadać. Trzeba by jej wytłumaczyć, że Sarapaty to nie machanie miotłą w klasztorze.
Wacław pokiwał głową. Od Opowiadaczy wiedział, ze szczątki sztuki Jerzego Burdulaka przez jego uczniów ostały się w klasztorach, ale w żeńskich głównie układy na kij troche form ręcznych, z rzadka ćwiczonych. Joanna to była inna historia. Z Joanny był równiejszy gość niż z połowy ćwiczących. Ksiądz westchnął i zawołał do siebie siostrę.
- Izabelo, przyjechałaś tu w pośpiechu i od biskupa wiem, że wiele o nas wiesz – podrapał się po głowie – i że brałaś już podstawowe nauki w klasztorze. Jednak Sarapaty to co innego. Nasz miszcz starał się żeby sztuka była żywa. Praktyka jest silna, mocna i krew się leje. Wielu mówi, że to nie dla kobiet. Twoja poprzedniczka silna była i twarda, ale lata jej to zajęło. Lata bólu i pracy. Teraz twoja kolei i jeśli chcesz być częścią tej rodziny, musisz przejść próbę i zacząć się uczyć.
To znaczy – ksiądz kręcił niepewnie – że…
- muszę się z kimś bić? – głos zakonnicy był cieki i nieśmiały. Założyła ręce, jakby wstydząc się tego co mówi – wiem, jestem gotowa.
Ksiądz przechylił głowę zdziwiony a Pietka zaśmiał się nisko, potem ukłonił zakonnicy i szerokim ruchem wskazał środek Sali. Joanna weszła na nia tak, jak szła przez śnieg drobiąc kroki i pochylając głowę przed wzrokiem wszystkich. Bo i wszyscy zaprzestali ćwiczyć i rozstąpili się patrząc.
W głowie każdego dudniła jedna myśl. Jak przeciwnik zakonnicy pokona ją i nadto nie skrzywdzi?
Dziewuszka krucha była i trzeba będzie uważać, żeby nie potknęła się o swoje nogi albo habit.
Zatrzymała się na środku i stanęła nie wiedząc co zrobić z dłońmi.
Jerzy z troską przysiadł na klepisku , a po chwili dołączyli do niego Józek i lekarz, których zawołali młodzi z innego budynku.
Wszyscy patrzyli na środek, a Pietka wskazał jednego ze swoich. Chłop miał z 2 metry i ze 100 kilo. Syn Iwana mrugnął do niego a tamten odpowiedział śmiechem. Zerwał się na nogi i wyszedł na środek. Spojrzał na dziewczynę z góry i pokazał dłonią stojak z bronią. Zakonnica wzruszyła ramionami.
Podszedł do broni i patrząc na nią z uśmiechem zdjął dwa długie na 1,5 metra cepy. Trzymaki były cieżkie i grube a przyczepione do nich rzemieniami bijaki powgniecane i znaczone krwią młodych.
Chłopak uznał chyba ze najuczciwiej będzie dać jej broń najlżejszą, bo kosy topory wydawały się większe i cięższe od niej.
Podszedł i postawiony na sztorc cep włożył jej do dłoni. Ręce miała delikatne i blade tak, że musiała zacinać obie dłonie na drzewcu, wyglądała jakby za nim się chowała.
Duży odszedł i podniósł swój cep. Przyjął postawe i tylko dziewczyna stała dalej tak jak stała. Kiwnął do niej głowa a ona kiwnęła do niego. Chłopak podszedł i zatrzymał się bliżej.
Wszystko wydawało się zatrzymane, twarz Izabeli pełna tej naiwnej niepewności skierowała się na niego. Stał przez chwile a potemi widać postanowił uderzyć ją nie za mocno ale dość silnie, żeby zapamiętała albo straciła przytomniść. Podniósł cep na wysokość barku i wszedł z krótkim młynkiem na jej głowę.
I Ksiądz i lekarz i Józek i nawet Pietka widzieli takie rzeczy już wcześniej, wszyscy tez mniej lub bardziej czegoś takiego się spodziewali. Jednak reszta stanęła z otwartymi ustami gapiąc się na to co się stało. Jeśli zdążyli zobaczyć.
W chwili kiedy tamten wszedł machając cepem Izabela zrobiła krok wprost na niego i wbiła mi koniec trzymaka w gardło. Stała przy tym mocno opierając całe ciało na kiju. Ruch był szybki i pewny. Chłopakowi ścieło nogi, zarzęził i padł ściskając gardło. Obrócił się na brzuch i podniósł na łokciach. Teraz sięgał dziewczynie do pasa. Odrzuciła cep i podwijając habit z zamachem i potwornie silnie kopnąła go w to samo miejsce. Obróciło nim i padł na plecy. Dopadła go kopiąc celnie szpicem buta w żebra.
Nauczyciele patrzyli uważnie nie przerywając spektaklu. Przestała dopiero, kiedy przestał się ruszać. Odeszła kilka kroków dalej i poprawiła poły habitu. Potem widać z poczucia obowiązku podniosła cep i męcząc się z jego ciężarem odniosła powrotem na stojak. Kiedy odwróciła się znów wszyscy obecni pochyleni byli w ukłonie. Panowała cisza przerwana po chwili dopiero przez jęki budzącego się.
Ksiądz wstał uśmiechnięty:
- witamy u nas siostro Izabelo. Mogłaby się siostra teraz zająć rannym?
Izabela kiwnęła głową i podeszła szybko do leżącego, który na jej widok nieudolnie próbował odczołgać się dalej.
Napisano Ponad rok temu
...dzień sie zlewa z nocą. noc wypluwa poranek leniwie. Miszcz strząsnął z siebie śnieg i a dreszcz przebiegł mu po plecach.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
... zimno przenikło już tak bardzo jak mogło. do konca. jeszcze w środku tliło sie trochę ciepła ale gasło otoczone przez falę chłodu....
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
... na mocnym , mroźnym wietrze suche trzciny rzucało na lewo i prawo. miszcz tkwił nieruchomy a wiatr wiał juz przez niego....
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
... nic juz nie zostało. niczym sie nie różnił od kamienia i drzewa. ostatnie odrobiny marianowego ciepła zgasły... miszcz zasnął. .. śnieg padał dalej a on był już jak kamień, jak kłoda, jak pień...
Napisano Ponad rok temu
Krew miała na rękach a strój czarny. Twarz blada jakas i znajoma mu się wydała.
Dreszcz go przeszedł taki, że śnieg strząsnął z siebie. Rozejrzał się – zapadał zmrok już a on oparty o drzewo tkwił tu już kilka godzin. szczyty drzew ciemniały już a głebi lasu mimo bieli śniegu mrok już bił straszny jakiś
Odkąd zabrakło Andrzeja miszcz zapadła się w siebie i co raz to bardziej. Nie było rozmów ani nikt się po izbie nie kręcił. Marian rozejrzał się jeszcze raz – ślady, jakie zostawił przychodząc tu przysypał świeży śnieg. Otaczały go drzewa i sam po kilku godzinach obsypany śniegiem i o drzewo oparty wyglądał jak kawał pnia. Cisza był a taka że na mrozie tylko drzewa skrzypiały a wiatr cicho zamiatał suchym śniegiem wte i wewte.
Widać wiatr wiał w druga stronę bo wilki wbiegły na polanę pewnie. Miszcz zmrużył oczy i zastygł gapiąc się jak przebijają się w śnieg po pas.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
basior zatrzymał się na środku i spojrzał za siebie. Strząsnął z siebie śnieg i wystawił jęzor. Samica podbiegło bliżej i przystanęły oba. Widać poczuły zapach zająca bo zaczęły węszyć wokół. Marian pochylił nieco głowę patrząc na kawał zamarzniętego już ochłapu mięsa, który położył przed sobą kilka godzin temu. Zadziałało.
Nie trwało to długo a oba wilki zbliżyły się na odległość 30 metrów. Znały tu każde drzewo a to jedno naprzeciw coś inaczej dziś wyglądało.
Zapach kusił, ale przysypany śniegiem kształt przy drzewie obcy był i zwierzęta zatrzymały się niepewnie. Chwilę tak stały w bezruchu a potem samiec odwrócił się szybko i odbiegł w stronę ściany lasu. Marian posiedział minutę a potem wstał powoli. Odzyskiwał czucie w stopach i dłoniach przez jakis czas.
Ruszył każdym krokiem odzyskując ciepło. Tej nocy śniły mu się wilcze, zimne oczy.
Napisano Ponad rok temu
Napisano Ponad rok temu
Jednakowoż na szczęście nikt w nie patrzył - poza tym były tak bardzo zarośnięte krzaczastymi, posklejanymi brudem brwiami ,ze ni cholery ich nie można było dojrzeć.
Eustachy nieszczególnie wspominał dzieciństwo. Odkąd sięgał wstecz krótką krasnalą pamięcią szwędał się ze szczurami po kanałach i grzebał po śmietnikach.
Nie było w tym niczego szczególnego. Nikt inny nie chce zadawać się z krasnalami.
Szczury równie jak krasnale nienawidzą skrzatów, nie przeszkadza im smród i zjedzą wszystko. Poza tym od wieków łączy ich wspólnota interesów.
Jeśli słyszysz o tym jak to bardzo inteligentne i sprytne są szczury, że potrafią się włamać nawet do zamkniętych pomieszczeń – nie wierz w te idiotyzmy. To znaczy ze w stadzie działa krasnal. Od wieków łącząc szczurzy węch i sprawne łapy krasnala obie nacje potrafią nawzajem się wyżywić.
Oczywiście w niektórych kręgach uważa się ich za najgorszą z możliwych kombinacji.
Eustachego obudził smród okrutny. Zawinięty w brudną szmatę szarpał się czas jakiś bluzgając szpetnie nim wyrwał się na zewnątrz. Od razu ugrzązł był w śmieciach po pas. Stopa zapadła mu się w jakąś lepką papkę. Chwycił się dłońmi krawędzi kontenera i wściekły podciągnał wyrywając stopę. Onuca ostała się w mazi. ZAmoczył brudną łape w mazi i polizał kilka razy, chwile potrwało nim zdefiniował rzecz niejadalnie zdecydowanie.
Powoli wystawił rozczochrany łeb przez otwarty właz śmietnika i rozejrzał zaspanymi oczkami. W zaułku nie było nikogo. Przez noc napadało trochę śniegu.
Wszystko wyglądało czysto i nieswojo. Wszedł powrotem w głąb kontenera i odszukał ścierę.
Wytargał ją i jak codziennie rano ze jękiem wdrapał się na krawędź kontenera. Zeskoczył na hałdę potłuczonych cegieł. Skok byłby przykładem wzorowej figury gimnastycznej gdyby nie dwie nad wyraz nieprzyjemne okoliczności.
Po pierwsze uno śnieg pokrył niesprawiedliwie równo wszystkie wystające wte i wewte ostre końcówki cegieł i dachówek. Drugim uno była brudna i goła stopa krasnala. Pierwsze primo spotkało się dość intensywnie z drugim i owocem owej konfrontacji było toczące się w dół po hałdzie kudłate, ryczące, wściekłe coś.
Przez cały okres toczenia Eustachy usiłował bezowocnie przekląć szpetnie. Jednakowoż udało mu się to dopiero, gdy zapadł się z paskudnym „pac” w płytki śnieg i znieruchomiał.
W zaułku zaległa znów cisza niedzielnego poranka. Eustachy trwał w bezruchu. System nerwowy krasnala nieporadnie budził się odbierając z solidnym opóźnieniem ból poharatanej stopy. Odczucia opóźniał dochodzące do zapitego mózgu poczucie zimna. Czas jakiś minął nim Eustachy uznał ze nie ma sensu dalej udawać, ze nie leży mordą w śniegu.
Z kolejnym porannym jękiem wstał i siadł w śniegu okrakiem.
Przetarł poobcieraną stopę śniegiem, splunął na co głębsze skaleczenia zieloną flegmą i zawinął nogę w wyszarpana z kontenera szmatę.
Wstał i otrzepał się ze śniegu. Powoli głębiej, pod przejmującym poczuciem, że zżarł wczoraj coś paskudnego i pewnie żywego, co koniecznie chce wyjść ta samą drogą i bólem łba pojawiać się zaczęło jakieś nowe odczucie.
Eustachy poczuł głód.
Tak, jedynie krasnoludy potrafią czuć jednocześnie i mdłości i głód. To jedna z tych cech, dla których niesprawiedliwie inne nacje czują do nich obrzydzenie. Potęguje je absolutny, krasnoludki brak jakichkolwiek przejawów higieny osobistej i zupełne, genetyczne odizolowanie od systemu zachowań, które charakteryzują takie pojęcia jak: kultura osobista, dobre wychowanie, zasady, reguły, dzień dobry, pardom jak piernę.. Itd.
Eustachy jako wzorcowy przedstawiciel swojego gatunku, nie myślał o tych cechach jako o czymś upośledzającym go wobec innych. Nie myślał o tym jako o czymś wyróżniającym go spoza innych. Nie myślał także, że to niesprawiedliwe, ani dziwne, ani szczególne, ani jakiekolwiek. Eustachy w ogóle o tym nie myślał.
Głód powoli wygrał z mdłościami i krasnolud zaczął się powoli aczkolwiek nerwowo kręcić. Mimo przejmującego mrozu czuł był wciąż paskudny smrodek, który go obudził. Smrodek, który w tajemniczy sposób kojarzył mu się z jeszcze nie zidentyfikowaną historią wczorajszego wieczoru.
Poczłapał do sciany kontenera i walnął w blachę kilka razy. Odkaszlnął i ryknął paskudnym, skrzypiącym głosem:
- Eeeeej brachu! Rusz zada, czas cos spożyć. Heniek!!!
Czas jakiś minął nim zwały śmieci wewnątrz zatrząsły się. Eustachy ze szczerą, wredną satysfakcją cofnął się kilka kroków i przysiadł na cegle. Zachichotał czekając na to, co jak zawsze miało nastąpił.
Henryk wystawił wąsaty pysk z kontenera z przerażeniem jak zawsze gapiąc się w odległość dzielącą go od ziemi. Wszystkimi kończynami uczepił się śliskiej krawędzi. Telepiąc cielskiem niezdarnie próbował balansować. Eustachy gapił się wniebowzięty. Heńkiem w końcu zatrząsło i stracił równowagę. Z rozświetlonymi przerażeniem ślepiami przez chwilę zawisł z mroźnym powietrzu i runął w dół. Eustachy był szczęśliwy. Machając na boki ogonem Henryk żałośnie próbował obrócić ciało tak, żeby nie walnąć w ziemie plerami. Jak zawsze nic z tego nie wyszło. Tego dnia cisza poranka spotęgowała jeszcze paskudny jęk, jaki wydał z siebie zderzając się plerami z ziemią.
Sparaliżowany bólem szczur zastygł z pokracznie rozstawionymi ku górze łapami.
W zaułku na chwile zapadła znów cisza.
- Dzięki kurwa za pomoc - jęknął szczur Henryk.
Krasnal wydawał się nie słyszeć wyrzutu i rechocząc podczłapał do niego.
- Głodny jestem... chodź coś wyniuchasz - powiedział kopiąc nieruchome wciąż cielsko.
- Ile ja mam tobie razy mówić, ja jestem aktywny wieczorem krasnalu jeden, zwierze nocne jestem - Henryk powoli manewrując ogonem zaczął się przewracać na nogi.
- Gówno tam jesteś aktywny w nocy. Znowu się będziesz cały dzień przewracał z boku na bok w kontenerze - Krasnal bezlitośnie wytknął mu permanentną bezsenność.
W tym samym czasie szczur przestał słuchać Eustachego, ale wyraźnie się ożywił i zaczął się do niego zbliżać strzygąc wąsami. Oczka przy tym mu się zrobiły wąskie i wyjątkowo wredne.
Eustachy nauczony doświadczeniem odskoczył błyskawicznie, wyszarpał zza pazuchy długą szpilkę i doskoczywszy wbił ja Henrykowi prawie na połowę długości w zad. Szczur pisnął i cofnął się. Po chwili znów wygladał normalnie.
- A ty co znowu?? - wydarł się Eustachy - na kumpla z kłami? Za co?
- To ten zapach. Spać przez to nie mogłem - to wszystko twoja wina - Rybą od ciebie jedzie mały....
- Jaka rybą!!! Tobie już gryzoniu odpierdziela, strach się do ciebie zadkiem odwrócić...
Szczur pisnął jękliwie i siadł na tylku w śniegu.
- Nic nie pamiętasz, co?
Eustachy popatrzył na niego
Czasem wydaje się, że całym światem rządzi durny przypadek i nie ma żadnych, sensownych reguł kierujących tą głupawą maszyną. Fakt ten jest tak porażający, że niejeden uświadomiwszy sobie to przerażony siadał na tyłku tam gdzie stał śliniąc się głupawo.
Wszechobecny brak logiki przeraża jednakowoż jedynie tych, którzy go zauważą…
Napisano Ponad rok temu
Napisano Ponad rok temu
Marian wychodził jak musiał. Opatulony targał go izby na kość zmarznięte gałęzie i kawałki drewna,które wyszarpał spod śniegu.
Siły miał coraz mniej na ta walke z zimą. Wiedział jednak ze i ona długo tak nie potrzyma i teraz właśnie ich zapasy się rozgrywają ostatecznie.
I jednio i drugie nie popuści. Miszcz wiedział ze po zimie wiosna zawsze przyjdzie a mrozy przeminą, zima wiedziała że i na Mariana czas przyjdzie. Uczciwa to walka była.
Siedział przy blaszaku i w świetle płomieni kartkował znaleziony pod sennikiem Andrzeja zeszyt. Czytał już trzeci dzień drobno, starannie kreślone zapiski i był dopiero w połowie, jednak opowieść tak nim wstrząsnęła, tak wciągnęła, że oderwać się nie mógł.
Brulion stary był i poniszczony, zapiski długo pisane. Okładka pognieciona i wytarta, kartki poprzecierane, setki razy czytane.
Całe w tym kajecie było życie Andrzeja. Wszystko co go tworzyło i przed czym uciekał i przed czym się uciec nie dało.
Szron przebił ściany i zakwitł dawno na szybach. Pod folią uszczelnionymi drzwiami wiatr zamiatał śniegiem, ale Marian był zupełnie gdzie indziej.
Zabrał go Andrzej dziesiątki lat wstecz, w inny czas, miejsce, świat. Opatulony w koce z nosem zimnem czerwonym miszcz wszedł niepewnie w dzieciństwo towarzysza.
Ganiali po ogrodzie słońcem zalanym. Gdzie wiśnie kwaśne wiszą tak ,ze starczy skoczyć. Koszula sokiem brudna, skóra podrapana i spalona słońcem. Osa żądli, pokrzywa parzy, mrówki gryzą.
Świat jest wielki i odkrywasz go z ogniem w oczach.
Z zapartym tchem czytał a słowa silniejsze i silniejsze były.
Lata mijały i młodość Andrzeja silniejsza i silniejsza była. A potem spotkał i znalazł tą co mu miała być wszystkim i szczęściem jedynym i największym cierpienie, wszystkim co wielkie i nieopisane i oniemieniem i zniszczeniem.
Dzieci w siebie zapatrzone. A oczy miała jak te wiśnie w ogrodzie. Słońcem nagrzane, soczyste, wielkie. I było w tych oczach wszystko i nadzieja i wiara i dobro takie, ze jak się śmiały to on już nie chodził a latał. i słów mu brakło i biec tak by mógł wszędzie i zawsze. Bo i w tych oczach siebie widział i młodość swoją i cały śwait co musiał być dobry skoro takie oczy stworzył.
Te obrazy zostały. Twarz piegowata w słońcu. Jakaś sukienka, dotyk materiału, co mu w pamięci został choć minęło 30 lat. i jej śmiech co go budzi do dzis.
Jest w nas tyle wszystkiego. I nadziei i iluzji i wiedzy i głupoty. Wszystko prawie się da rozumem rozwikłać i poskładać jak potrzeba. Jest tam w środku jednak mały taki kawałek ciebie co to tylko twój jest i niczyj. Straszna to rzecz jest tam kogoś wpuścić bo dla takiego kogoś stracisz to swoje ostatnie coś... Nie będzie już nic. Jak dasz komuś nad tym władze ciebie już nie będzie bo zamieszkasz w drugim . i dał Andrzej i dała ona jemu.
Czytał miszcz i gardło zaciśnięte miał bo choć historii nie znał wiedział jak się musiała skończyć. Bo ś ludzie co idą życiem od raty do raty a są tacy co je na tragedie wielkie dzielą. Inaczej nie umieją.
Póki żyjesz w tym ogrodzie gdzie czereśnie wielkie a jabłka kwaśne i zielone takie że oczy bolą… póki tam jesteś śłońce przegrzewa cie na wskroś. Można się przedzierać z gołymi nogami przez pola a osty, pokrzywy, a wszystko drapie i kaleczy tak ze nie zaśniesz. Łopian gorzki a od rumianku kręci się w głowie. Jak to jest ze człowiek w szczęściu się tarza i nie wie nawet.
Pisał Andrzej dalej. Nie wiedział kiedy ogród się robi za mały i odchodzisz a potem z dnia na dzień oczy się stają mniej jak wiśnie. Wiecej w nich strachu przed tym światem i ludzmi.
Kto władze miał nad innym, już ja mieć będzie. Co byś z życiem nie zrobił. Jakby nie kombinować. Tylko wiecej bólu.
Gałąź smagana wiatrem uderzyłą z ścianę i Marian wyrwany z letargu wrócił do izby. Rozejrzał się i zastanowił ze smutkiem, czemu to jemu nie dane było tak na nikogo patrzeć. Czy to całe burdulactwo zniszczyło w nim tą część?
Zazdrościł tak bardzo Andrzejowi tej historii, dramatów , smutku. Zazdrościł mu tego ze lata temu patrzył w oczy jak wiśnie rozgrzane słońcem . a te oczy śmiały się do niego.
Napisano Ponad rok temu
Użytkownicy przeglądający ten temat: 0
0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych
10 następnych tematów
-
przygotowanie do egzaminów
- Ponad rok temu
-
Które kimono?
- Ponad rok temu
-
Budojo z cd
- Ponad rok temu
-
SKLEPIK Z JAPOŃSKIMI GADŻETAMI
- Ponad rok temu
-
do wrocławskich aikidoków
- Ponad rok temu
-
Podejście do treningu.
- Ponad rok temu
-
Oboz zimowy...
- Ponad rok temu
-
kobiety w Aikido
- Ponad rok temu
-
szczepanisko - stare psisko ;>
- Ponad rok temu
-
optymalna ilosc zajec
- Ponad rok temu