Skocz do zawartości


Zdjęcie

Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
307 odpowiedzi w tym temacie

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
zaczynam dopiero umieszczanie tekstów, ale serdecznie już zapraszam.

>

[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]




:) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :) :)
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
zamontowałem marianowi liste mailowa na stronie:
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]
głównie ponieważ nie mam dostępu do statystyki a ksiegi gości nikt nie uzywkuje. Będe wiedział czy ktos to wogóle tam czytuje.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
na potrzeby [link widoczny dla zalogowanych Użytkowników] zmajstrowany upgrade opowiesci o Dominiku:

II PARCIAKI
1 Dominik


Dominik Parciński żył w permanentnym poczuciu winy. Czuł się winny, że bezcześci pamięć ojca, ojca jego ojca, ojca ojca jego ojca i tak dalej.
Dochodził już trzydziestki i coraz częściej zastanawiał się jak długo może tak lawirować między swa dziedziczną, wiekopomną rolą, misją, przeznaczeniem, a własnym poczuciem malutkiego, osobistego szczęścia.
Wszystko zaczęło się kiedy zobaczył go po urodzeniu dziadek Marcel. Według matki, uśmiechnął się, odetchnął z ulgą i umarł. Wersja ojca nieco się różniła. Utrzymywał, że dziadek wykrzywił nienaturalnie twarz, zaczął się dusić i padł rzężąc.
Trudny jest los kogoś, kogo widok zabiera życie najbliższej rodziny.
Dominik był wielkim rozczarowaniem swojego ojca, urodził się cherlawy, chudy i pomarszczony. Miał długie krzywe łapki i nóżki, którymi merdał bezbronnie w powietrzu. Ojcu przypominał brzydkiego pająka.
Antoni nie wiedzieć czemu spodziewał się, że z trzewi jego zawsze milczącej i smutnej małżonki wyskoczy zarośnięty, ryczący ludek z kijkiem w łapkach. Cała ta bezbronność pierworodnego zachwiała jego wiarą w ponadziejową rolę klanu Parciaków.
Samo imię było przegraną ojca, który chciał nazwać syna na miarę historii, imieniem krwawym i okrutnym. Tak, żeby już niemowleństwie Attyla Parciński wzbudzał lęk miedzy położnymi, a dzieci w piaskownicy bez szemrania oddawały mu foremki i wiaderka.
Małomówna i zawsze smutna matka ubiegła go i nadała dziecku beznadziejnie żałosne imię Dominik.
Antoniemu kojarzyło się ono ze zwiniętym w kłębek słonikiem.
Jeszcze bardziej zamknął się w sobie, zostawiając dziecko pod opieką matki.
Mimo usilnych prób nie narodził się już żaden Parciński, bo matka Dominika w ostatnim, niemym akcie buntu umarła młodo czyniąc Dominika dożywotnim jedynakiem. Antoni celnie uznał jej śmierć za jeszcze jedną złośliwość i zniósł ją dzielnie wiążąc się szybko z przysadzistą sprzedawczynią z mięsnego.
Dominik wychowywał się pod potworna presją miecza.
A on stał tam, na meblościance z płyty pilśniowej w kolorze orzecha. Między szklaną rybą i suchym kwiatkiem. Leżał tam i patrzył na niego. Z wyrzutem i pogardą. Całe pokolenia mistrzów patrzyło na cherlaka, który miał być Następny.
Pochwa była szara i wytarta. Niedzielnymi porankami, kiedy z nabożną powagą ojciec wyciągał ostrze, Dominik ze strachem siadał na kanapie przyglądając się z daleka. Ojciec przecierał klingę szmatką, w bladym, przecedzonym przez brudne firany świetle szukając śladów rdzy i brudu.
W tym czasie na dębowym, porysowanym stole leżała pochwa miecza. Dominik patrzył jak zatarte przez wieki wzory zmieniają się , kiedy przechyla głowę. Szaro bure kwiaty i kiedyś jaskrawe szlaczki starł czas i pokolenia właścicieli.

Miecz był w tym wszystkim jakiś straszny, Dominik zawsze widział w nim jakieś krwi głodne, dzikie zwierze. Zwierz spał, a on zrobiłby wszystko, żeby się nie obudził. .

Tłukł kijem w drzewa i ryczał machając różnymi przedmiotami.
Po ojcach odziedziczył szybkość, ale siły to on nigdy nie miał. Starczyła, że mu ojciec raz czy dwa kijem po plecach przejechał i już płacz był.
Wysyłał go ojciec po dalekich kuzynach Parciankach, co by go fachu uczyli, ale jakoś żaden zapału do kunsztu w Dominiku nie zasiał.
Rozczarowany życiem i przytłoczony swoja rolą Antoni powoli, aczkolwiek konsekwentnie popadał w obłęd. Zaczęło się od tego, że wyzwał na pojedynek przedstawicieli miejskiego klubu bokserskiego. Dominik był jeszcze wtedy przedszkolakiem, ale pamiętał że ojciec pobił 3 bokserów sztachetą nim reszta dopadła go i wysłała na ostry dyżur. To był dopiero początek.
Potem przyszedł czas na klub szermierczy, milicja odwoziła Antoniego do domu kilka razy, za każdym razem rekwirując kosę, która chciał walczyć z przedstawicielami SKS Szermierz.
Kiedy po 2 latach pobytu w ośrodku specjalnym wrócił powrotem Dominik miał już 15 lat.
Pamietał dokładnie dzień, w którym pojął, że cos w nim jest nie tak.
Kiedy na lekcji ze skórzanego tornistra wypadł mu na podłogę w klasie porządnie naostrzony sierp.
Dostał go na komunię, od wója, który na tą okazję otrzymał specjalną przepustkę z więzienia. Sierp był piękny, lekko zaokraglony z ładnym, świecącym kółkiem na końcu rączki.
Był jedyna zabawką jaka miał. Inne dzieci miały misie i koniki, a Dominikowi ojciec pozwolił spac tylko z sierpem.
Zresztą jak mawiał dziadek Marcel, zdrowy dzieciak zawsze powinien mieć przy sobie conajmniej długi nóż albo kawałek ostrza od sieczki.






Był zgorzkniały i złośliwy. Dominik każdego dnia musiał spodziewać się nowych uwag, narzekań, a szkolenie w które ojciec zaczął inwestować całe pokłady rozczarowania i złośliwości stawało się nie do wytrzymania.
Nie chodziło już o naukę, ale o jakąś zemstę na synu. Każde polecenie, każda komenda obliczona była na Dominikową porażkę i upokorzenie. Każda taka chwila była dla Antoniego chwilą malutkiego szczęścia i ulgi. Lat kilka minęło, aż zdołał wykształcić w sobie prawdziwy talent w dokuczaniu pierworodnemu.
Właściwie po jakimś czasie stało się to jego pasją i głównym, życiowym zadaniem.
Dominik codziennie wieczorem dokładnie zamykał drzwi pokoju, rozstawiał pułapki i nigdy nie spał w łóżku. Przynajmniej od czasu, kiedy ojciec wystawił go z łóżkiem śpiącego na balkon i prawie zrzucił w dół. Tłuczone szkło w butach i piasek w herbacie to była codzienność.
Ojca stać było na wiele więcej. Codziennie po powrocie do domu młody podejrzliwie przyglądał się meblom i niczego nie dotykał bez wcześniejszego upewnienia się, że jest bezpieczne.
To doprowadzało Antoniego do furii, bo proste podcinanie nóg krzesła, albo pół kilo soli w zupie szybko przestawało działać.
Trzeba było planów bardziej wysublimowanych i ambitnych. Jak przecinanie szwów spodni żyletka tak, żeby pękły gdzieś później.
Mordercze treningi, eksplorowanie granic ludzkiej wytrzymałości obliczone jest na tworzenie jednostek silnych i wartościowych. Szlifowanie diamentu, szukanie pereł w szlamie i takie tam.
Antoniego te przeintelektualizowane banialuki nie interesowały. Obaj z synem wiedzieli,
że chodzi o zwykłą, ludzką wredotę. Antoni dawno pogodził się z tym, ze nie wychowa następcy i pozostało jedynie czerpanie zwykłej przyjemności z dokuczania młodemu.
Dominik po jakimś czasie jak to dziecko zaakceptował kolej rzeczy i próbował po prostu przeżyć w jakiś dziwacznie patologiczny sposób uznając swoje życie za normalne.
A normalne nie było .

Poranny bieg z kosą na plecach. Całe dzieciństwo brzasków w rytmie kroków. Odkąd pamiętał gonił ojca. Tamtem biegł ciężko, krzywo stawiając stopy. Dominik tuptał nim przystając, zrywając się i padając. Drzewiec kosiska wbijał się w plecy i bark, kiedy zahaczał o kamienie albo korzenie drzew.
Najpierw była mała strugana jeszcze przed śmiercią dziadka, drewniana koska. Potem większa , kiedy miał 5 lat.
Jako 9 latek targał już normalne kosisko z tępym ostrzem.
Płacz i wściekłość. Potykał się na każdym kroku i nie był w stanie przebiec z nią i 5 metrów.
Jeszcze jako 8 latka, ojciec wywiózł go na rowerze jakieś 5 kilometrów i zostawił w lesie z kosą. Kazał mu wrócić do domu. Młodego przywiózł sąsiad godzinę później. Ojciec był wściekły i złoił go wężem ogrodowym.
Antoni zaczął się starzeć i w biegu zwalniał już nieco. Kiedy syn miał 20 lat zaczął już powoli biec tempem ojca. Dziwne to było uczucie, kiedy pierwszy raz zamiast widzieć jego tyłek przyśpieszył i biegł dumny jak nigdy koło niego.
Widać tylko on był dumny i to dość krótko. Po kilku krokach nad wyraz zdziwiony Dominik padł pozbawiony przytomności. Dostał metalowym zakończeniem drzewca ojcowej kosy.
Na nieszczęście syna, Antoni uznał, za fakt własne starzenie a nie postęp syna. To doprowadziło go do wściekłości jeszcze większej.
Niezależnie od tępoty syna parciakowi zwierze było w Antonim silne i potrzebę edukacji syna w duchu przodków uznał za obowiązek święty.
|To i przeszedł młody wielogodzinne wykłady historii rodu, zmuszany był do wszystkich dziwactw począwszy od jedzenie żywych żab , obdzierania królików ze skóry po miażdżenie i rozwalanie różnych rzeczy różnymi rzeczami .
Całość wydawała mu się dziwaczna i bezsensowna, a młodość zapełniały pytania bez odpowiedzi:
”Po co uczyć ma się obdzierania ze skóry wiewiórki od człowieka, który nie potrafi otworzyć puszki z pasztetem bez skaleczenia się?”
Jest tysiąc pytań, o istnieniu których młody człowiek nie wie. Są głupio proste i straszne – bo odpowiedz na nie rozwaliła by jego świat w cholerę. Może i dobrze, że nie jako dzieci sobie ich nie zadajemy. Może i dobrze.
Matki nie pamiętał. Dzieckiem był, kiedy umarła a w domu zdjęć ojciec nie trzymał, jeśli w ogóle jakieś istniały.
Z rodziny byli tylko wujowie.
Bracia dziadka Marcela. Dwaj zasuszeni na wiór staruszkowie. Widywał ich 3 razy do roku przez godzinę. Odsiadywali dożywocie a starość nie wniosła w ich twarze ani spokoju ani odrobiny łagodności.
Byli dzicy tak bardzo, że nawet Antoni uznawał więzienie za miejsce w sam raz dla nich. Tak dzicy, że sami je za takie uznawali. Ich świat straszny był i brzydki. Dokładnie taki jaki lubili.
Dominika ani nie lubili nim nie gardzili. Akceptowali go jak miskę więziennego żarcia.
Tylko dlatego, że była jedyna jaką mieli. Widać w więzieni widzieli rzeczy od Dominika brzydsze.
Ta wyjątkowa dla niego akceptacja wcale nie była powodem radości. Dominik czuł się w ich obecności jak dziecko w klatce z wyleniałymi dobermanami. Niby liżą i się łaszą, ale te zęby
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
to nie moje ale w temacie i śmieszne:
znalezione na:
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]



WEJŚCIE ĆWOKA

--------------------------------------------------------------------------------

W związku z licznymi prośbami dotyczącymi prezentacji nowych systemów i sztuk walki, jak i ich twórców, specjalnie dla Was przedstawiamy dwa razy (pierwszy i ostatni raz) wywiad ze znakomitymi zawodnikami. Nasz wysłannik otrzymał specjalne zadanie odnalezienia czterech czołowych fajterów północnej Polski oraz przeprowadzenia wywiadu dla Was z mistrzami sztuk walk, których sława już dawno wyszła poza skromne progi baru piwnego "U Stacha" w Kolbudach Górnych koło Gdańska.
Nasz wysłannik spotkał poszukiwanych przez nas zawodników w wieku przedemerytalnym nieopodal przystanku PKSu, gdzie wyluzowani na ławce łapali zapewne ostatni oddech przed czekającymi ich sparingami.

Oto zapis wywiadu wraz z komentarzem Naszego Wysłannika:

-My som spragnione -usłyszałem, nim jeszcze skończyłem się przedstawiać. Jeden z fajterów ubrany w kolorowy dres made in China i wysokiej klasy obuwie sportowe w postaci mokasynów z Turcji, dał mi do zrozumienia, że bez napojów dopingujących żadnego wywiadu nie będzie. Chcąc nie chcąc zakupiłem odpowiednią ilość stosownych trunków wzmacniających marki "Siara" i przystąpiłem do przeprowadzenia "interwju".

Nasz Wysłannik: -Wasza sława dociera już do Trójmiasta. Może panowie bliżej się przedstawią szerszemu ogółowi oraz zaprezentują swoje dokonania i możliwości.

-Możem sie i przedstawić, czemu nie? Ja jestem Szmergiel Stefan, hydraulik. Jestem mistrzem walki na ręce i różne takie, co wpadnie w ręce. My z kolesiamy som niezłe zabijaki, ja sam wymyślił psycho-motoryczny system walki "Rozbratel WSK".

NW: - Może mistrz przybliży nam o co chodzi w tym systemie?

Sz.S.: -No rozumie się. Kaj moi kolesie nie przychodzom mi z pomocom, a sytuacja ogólnie kiepska, to ja najsampierw sam uderzam się w głowe butelkom, czem wprawiam w zdziwienie przeciwników, poczem korzystając z zamieszania wskakuje na motór i chodu!

NW: -No tak, to wyjaśnia wszystko. A teraz może pan się przedstawi?

- Zdzisław Sprzęgło jezdem, XVIII dan w W-GAS-3 oraz jezdem posiadaczem czarnego psa.

NW: -Chyba pasa?

ZS: -Też.

NW: -Rozumiem. Tak wysoki stopień jaki pan posiada, mistrzu, musiał zapewne wymagać wielu lat ciężkiej pracy i treningu, aby dojść do takiej perfekcji!

ZS: -Co?

NW: -Nic, nic... Może teraz przedstawimy kolejnego "fajtera", który jak widzę ubrany jest w modną watowaną kufajkę oraz uzbrojony jest w bat woźnicy. Może przedstawi się pan, mistrzu, i wyjaśni, czy trzymany przez pana bat ma jakieś znaczenie w opracowanym przez pana systemie.

- Stanisław Prodiż, syn Józefa, na ringu mam ksywę Bat-Man. Ten oto bat to element konieczny w systemie walki, jaki opracowałem zeszłej jesieni, jak zbieraliśmy kartofle z pola z somsiadem.

NW: -Czy może pan objaśnić nam na czym polega ów system?

SP: -System nazywa się "Końbat 56". Nie mogę nic więcej powiedzieć, bo aktualnie jezd on wdrażany do 2 Pułku Wozów Drabiniastych w Kościerzynie.

NW: -Tak, rozumiem. Pozostaje nam czwarty mistrz, ekspert, rodzimy karate-męt, uczesany w modną fryzurę a'la piłkarz niemiecki: z tyłu fale, z przodu grzywki brak, no i wąsy. Jak się pan nazywa?

-Pawlacz Antoni, ekspert.

NW: -Co mistrz uprawia?

PA: -Kartofle, jak Stasiek, buraki...

NW: - Nie, nie. Chodzi nam o sztuki walki. Więc jaką sztukę walki mistrz uprawia?

PA: -No, różne. Kung-fuj, także Kung-Fu-Shit, Ze-łba-Go, Wryja-Go, Stek-Won-do...

NW: -Może sumo?

PA: -Cóś pan! Sumo nie przyszło! Trza było ćwiczyć!

NW: -Tak, to jasne. A ten czarny pas, co on oznacza?

PA: -Nic.

NW: -Jak to nic? Nie trzeba być aż tak skromnym, coś musi oznaczać.

PA: -Nic nie oznacza. Obcisnąłem się, bo te białe szarawary mnie spadują...

NW: -Chciał pan powiedzieć "kimono"?

PA: -Kimono też mnie spaduje, więc się obcisłem, bo nie będę z gołą du...

NW: -Oczywiście! Czy znalazł się już jakiś godny pana przeciwnik?

PA: -No jeszcze nie, ale wczoraj taki jeden obrzęp twierdził, że nie wepcham się przed niego po piwo...

NW: -I wepchał się pan?

PA: -No a co? I trzech moich kolesiów też.

NW: -A on co?

PA: -A on był sam.

NW: -Rozumiem. Przy dobrym opanowaniu techniki walki ilość przeciwników nie gra roli.

PA: -No pewnie.

NW: -A teraz zgodnie z wcześniejszą obietnicą, mistrz Pawlacz chcąc zaprezentować swój talent i kunszt wytrąci swojemu partnerowi z baru, pardon, z ringu, papierosa trzymanego przez niego w ustach. I zrobi to nogą! Uwaga! Zdzisław Sprzęgło wkłada papierosa do ust... Gotów?!...Już!

ZS: -Łojezuuuu!!!

KONIEC
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Marian powoli zrywał przyschnięty do rany kawałek szmaty. Zaropiały i zielonawy strup ruszał się ohydnie na galaretowanej wydzielinie.
udo było w tym miejscu szarozielone i śmierdziało.
Rana miała wielkość pięści a ból rwał jednostajnym pulsem.
Opuchlizna z twarzy zeszła już zupełnie i dyby miszcz miał siłę zwlec się z barłogu i podejść do pękniętego lustra widziałby tylko sinawe cienie na połowie zarośniętej twarzy.
Poczekał aż ból ucichnie trochę i z trudem odkręcił słoik z samogonem.
wypił dwa łyki i odstawił ostrożnie słoik na klepisko. Położył się stękając i poczekał Az gorąc spłynie w dół a ból nogi powoli odpłynie.
nie starczyło 2 łyków, nie starczyło czterech.
tej nocy w starej cegielni za wsią ryki słychać było do późna.
Tej nocy marian wygrzebał wymoczoną w samogonie aluminiową łyżką ranę w nodze. Tej nocy nie zasnął, ale odpłynął z krwią z rany. Zniknął w morzu bólu i samogonu. Stracił czucie, świadomość, westchnął i podniósł się jeszcze na chwile na brudnym posłaniu i padł nieprzytomny.
rankiem wczesnym świeca w końcu dopaliła się i buchnął niebieski płomien rozlanego na betonowej podłodze samogonu. Poschnięte łachmany i papiery zajęły się szybko i dym brudny poszedł wybitymi oknami.
Mariana wytargali z ruiny ojciec z synem. Jechali rankiem ciągnikiem z przyczepą gnój na polu rozrzucać, kiedy młody zauważył dym w poschniętych krzakach.
zabrali Mariana do domu i szybko wezwali karetkę.
Lekarz siedział przy ranie długo bluzgając i próbując ja oczyścić z popiołu. W końcu zawinął nogę bandażami i powiózł go na sygnale do szpitala.
Obrócili z gnojem trzy razy nim umęczeni i przesiąknięci zapachem wrócili do domu.
Malinowski umył się, przebrał i siadł przed buczącym telewizorem. Żona przniosła bez słowa zupę, po chwili dołączył do niego syn i bez słowa jedli łyżka za łyżką gapiąc się w ekran.
na ojca zmęczenie przyszło szybciej i już przy herbacie oczy zamykały mu się same. Młody wyszedł jeszcze na papierosa i stał długo w kapciach na ganku gapiąc się przed siebie.
Matka wróciła od kur i przez chwile rozmawiali o dniu i życiu w ogóle.
ustalili, że następnego dnia powiozą do kliniki rzeczy, które starzec miał przy sobie jak go znaleźli w pożarze.
marian ściskał w dłoniach w brudną szmate zawinięte coś a do nogi postronkiem miał przywiazaną kose.
Ciemno już było, kiedy młody wszedł do obory. Zapalił światło i koń szarpnął się odwracając głowę. Matka rzuciła tutaj łachmany starca, takie śmierdzące były.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Mimo, że brudny, tobołek zwinięty był starannie. Kuba pochylił się marszcząc nos, w który uderzyła fala smrodu.
Szmata pozlepiana była skrzepami krwi, zaschniętym błotem, kurzem i cholera wie czym jeszcze. Rozsupłał go powoli czubkami palców i wygrzebanym z siana kijkiem rozchylił brzegi tkaniny.
W środku zobaczył zawinięte staranie w folie i związane szarym sznurkiem paczuszki. Kucnął zaciekawiony. Wytoczył patykiem ze śmierdzącej szmaty jeden z pakunków i rozwinął go powoli.
- osełka – mruknął do siebie.
Bo i była to osełka. Trójkątna i czysta. Młody nie widział nigdy tak zadbanej osełki. Pamiętał te dziadkowe, z czasów przed kosiarką, które rzucali gdzie popadnie i bez ustanku szukali. Nie wiedzieć czemu przyglądał się tej zdziwiony, jakby wrócił przez to na łąkę z dziadkiem.
Odwrócił się w stronę ściany, o którą matka oparła kosę starca. Nie miał jeszcze czasu się jej przyjrzeć. Wyciągnął kosę z ciemnego rogu zdziwiony jej ciężarem. Podszedł do żarówki i pochylił drzewiec. Ostrze przykryte było dziwnym, skórzanym pokrowcem, splecionym rzemieniem. Zważył ją znów w dłoniach.
- ciężka, nie? – ojciec jak zawsze zaszedł go od tyłu.
Młody wzdrygnął się, ale po chwili wrócił wzrokiem do trzymanego przedmiotu.
- nigdy takiej nie widziałem. Po cholerę komu taki kloc. Przecież człowiekowi łapy po paru cięciach odpadną….
- nie wiem – mruknął ojciec i podszedł bliżej.
Wziął kosę z dłoni młodego i powoli zdjął nakrycie ostrza. Obaj odsunęli twarze i zmrużyli oczy. Światło żarówki odbiło się ostro w metalu i w pomieszczeniu zrobiło się jakby jaśniej.
Kosisko było piękne. Wypolerowane i bez skazy. Metal gruby i straszny.
Bez słowa spojrzeli na siebie zdziwieni .bo i nie zdarzyło się im nigdy powiedzieć o kosie, że piękna jest. I obaj wiedzieli, że piękna i obaj wiedzieli że to durne…
- co to kurwa jest – młody powiedział dokładnie to o czym właśnie myślał ojciec.
– nie wiem - ale mleczu to on tym nie ciął… - mruknął ojciec palcem sprawdzając ostrze. Dotknął je tylko a na wyrobionym harówą paluchu zakwitła kropla krwi.
- by to szlak…. – mruknął jeszcze raz – co tam jeszcze jest w tym zawiniątku?
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
pytanko..
w dobe ten topik przejrzano 200 razy... problem w tym, ze je nie wiem kto i którą część przygód czyta. prosze o info zwrotne na priwa, które wątki wam sie podobaja i tym tropem pójdę...
pmasz
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Następna paczka była większa i płaska. Młody odsunął się dając ojcu miejsce i uważnie patrząc na rozwiniętą przez niego folie.
Sierp był stary i zczerniały a czub zaokrąglony i tępy. Całe ostrze poszarpane i brzydkie. Rączka ciemna, wytarta jak nóżka starego krzesła we wiejskiej szkole.
Na końcu rączki dyndało złotawe kółeczko w okuciu uchwytu. Przy każdym ruchu sierpem stukało paskudnie tępym „pac pac” o rączkę.
Sierp może i brzydki był, ale w ręce leżał dobrze i pachniał dziwnie jakoś.
Ojciec zapach rozpoznał po chwili.
- rączka krwią prześmierdła, powąchaj – podał narzędzie młodemu pod twarz.
Jacek, chociaż dopiero 14-latek zapach krwi znał . Nie jedną świnie z rodzicami na tamten świat posłał. I niucha z wielu kur mu po dłoniach spłynęła.
- stara , dziwnie śmierdzi...
- ano dziwnie - mruknął ojciec i sięgnął po najmniejsze zawiniątko.
Zaciekawieni pochylili się nad nim i wyciągnęli do światła dwa podłużne, pomarszczone przedmioty.
- korzonki jakieś chyba – młody bez zainteresowania odłożył szary przedmiocik.
Ojciec trwał chwile w bezruchu a potem westchnął długo.
- idź młody, dzwoń na Komendę…
- eeeee?
- to są palce – i chyba tym sierpem obcięte….
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
- Ile? – stary Malinowski wybałuszył oczy.
- 70 lat – komendant powiatowy sięgnął za siebie po kartkę i powoli odczytał:
- Ekspertyza wykazała, że badane szczątki w postaci palca wskazującego i serdecznego o długościach kolejno: 7 i 6,5 cm zostały odcięte od dłoni około 70 lat temu. Badania wykazują ślady amatorskiej konserwacji żywicą, woskiem i świńskim łojem.
- no to co to znaczy?
- nic. Przedawnienie – komendant wzruszył ramionami – dzwoniłem do szpitala i nie wiadomo w ogóle czy ten stary się wyliże. Podobno sobie wygrzebał łyżka dziurę w nodze do kości. Paluchy zostają u nas. Po prostu jak się chłop obudzi to pogadamy.
- a co z resztą jego maneli?
Policjant skrzywił się:
- niech to pan jeszcze u siebie potrzyma. Szczerze mówiąc to ja tu nie za bardzo mam miejsce, żeby jeszcze kosę na sztorc trzymać…


Jesień nadeszła, a dalej ciepło było. Leżeli obaj w zagajniku, na szczycie łagodnego wzgórza Na granicy lasu.
Starszy, na oko 40 letni mężczyzna, brodę miał gęstszą a włosy dłuższe.
Zlepiony brudem, ciężki płaszcz obsypały już liście, bo i chłop wcale się od godziny nie ruszał patrząc przed siebie. Wiatr ciepły szarpał gałęzie a kolorowe liście spadały na nich cały czas.
Patrzył przed siebie na pola i miasteczko poniżej. Z ich pozycji widać było jak na dłoni: linie puszczy okalającej dolinę i sieć dróg wokół miasta.
- mówię ci, że to durne – powiedział do młodszego kolejny już raz nawet na niego nie patrząc.
Tamten odgarnął brudną dłonią pozlepiane kudły i strzyknął śliną przez dziurę po brakującej jedynce.
- przyda się, jak przyjdzie czas.
- do niczego się nie przyda – mruknął drugi – robisz z siebie brachu głupa tylko.
- jeszcze się zdziwisz – powiedział młody zaciągając drut jeszcze mocniej.
Jak przyjdzie co do czego to będzie jak znalazł – ciągnął – pach pach i się zdziwią. I wtedy to mi Dziki powiesz: „Maniek, ty to masz łeb…”
- gówno ci powiem, a nie to. Przecież ty nawet strzelać nie umiesz - nikt z nas nie umie. Poza tym nie masz do tego karabinu naboi.
Maniek wystawił jęzor i podniósł z duma kosę do pionu
- ostrze przykryj, idioto – warknął Dziki.
Młody przeklął, szybko nasunął na kosisko parciany worek i zaciągnął rzemieniem.
Przez chwilę obaj patrzyli, czy aby nikt nie zauważył odbitego w ostrzu słońca. Cicho było jak trzeba.
Młody po chwili podniósł kosę do pionu. Z zadowoleniem oglądał przywiązany do drzewca karabin.
- dureń -powtórzył jeszcze raz Dziki – a jak niby zrobisz z tym cholerstwem pawiana?
Maniek zamilkł, a rzadko się działo tak ,żeby z tej młodej, pustej głowy gęba jakieś słowo nie wypadło.
Leśni chadzali parami. Jadło się i spało w stadzie, ale w las się szło parami. Dwóch trudniej złapać, dwóm się łatwo schować. Zycie jednego od kosy drugiego zależne było.
Jak chwycisz kosę jedną rękę za koniec i podniesiesz tak, że ręka płasko jest.
Całe ramię drży a ostrze lata na boki, na dół i do góry. Teraz bokiem stań i sięgnij daleko.
A tam daleko stoi twój kamrat też bokiem z cygaretem w zębach. No i mu tego cygareta tnij i w połowie utnij.
To jest pawian.
Straszny to był człowiek, co umiał pawiana. Bo i papierosa w zębach, jabłko na łbie przeciąć umiał. Taki to człowiekowi kosą gardło przeżynał na 4,5 metrów.
Bywało, że leśni do karczmy wpadali, gdzie im prowiantu do lasu ludzie dawać nie chcieli i na pawiana to i porżnęli 4 albo i 5 chłopa. Żaden po strzelbę nie sięgnął.
A był i taki co potrafił kosą boczną szybę samochodu zbić, ostrze do środka wrzucić i szarpiąc z powrotem gardło i kierowcy i temu obok przeciąć.
Wiedział Maniek, że od tego jak kosa macha i jego i Dzikiego życie zależy i ze spuszczoną głową jął karabin od kosy odczepiać.
- Patrz – Dziki wskazał głową zarośla kilometr na wschodzie - co widzisz?
Maniek doczołgał się do niego i chwilę patrzył w dalekie krzaki.
- partyzanty, trzech.
Dziki przekrzywił pytająco głowę. Uczył go patrzeć i młody zaczynał widzieć co trzeba. Może jak przez ta młodzieńczą durnote ktos mu łba nie urznie będzie z niego ludź.
- no jeden za brzozą, przed chwilą się ruszył, dwóch w krzakach – Maniek wskazał ich ręką.
- szukają swojego – Dziki trącił butem przysypane liśćmi zwłoki – po co się tu głąb zapuszczał. To nasz teren – przecież wiedzą.
Z głębi lasu ktoś zastukał trzy razy dębowymi kołkami o siebie. Wołali ich powrotem na noc. Maniek wygrzebał zza pasa swoje kołki i stuknął kilka razy sygnał dalej – do pary która śledziła dolinę kilkaset metrów na wschód. Odczekali aż tamci poślą sygnał dalej i odgrzebali z liści zwłoki.
Ciało było już jak sarna nanizane na drąg ze związanymi nogami i dłońmi.
Nic się nie zmarnuje, buty, ubranie, obrączka. Truchło spalą albo zakopią…
Dziki strzepnął liście z płaszcza:
- chodźmy, niech będzie jak zawsze na Niemców.
- gówno tam, nie uwierzą, że wermacht wydłubuje oczy sierpem.
- u nas w lesie wszystko możliwe – mruknął Dziki i obaj zniknęli w zaroślach.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Nie tego spodziewał sie faszystowski oprawca. Własciwie nikt sie tego nie spodziewał.
W kilkutysiecznym miasteczku stacjonował ponad tysieczny garnizon,
Wszystko było normalnie - oprawca oprawiał a uciemiężony lud spał w trwodzę nieznacznie chrapiąć.
Tego poranka grupa brodatych, w łachy podarte ubranych mężczyzn wdarła się do więzienia i wyrżnęła całą obsadę. ruch oporu lata później przyspisujac sobię tę akcje chwalić się bedzie faktem, ze nie padł ani jeden strzał.
Faktem jednak jest, że napastnicy nie mieli broni palnej, poza jednym pistoletem bez zamka, który dowódca używał jako oznakę władzy i typową broń obuchową.
Druga strona nie użyła broni główni dlatego, że przez wiekszość czasu trwania akcji zajęta była głównie obfitym krwawieniem.
Nie doszło by do tego gdyby nie nadgorliwość jednego z żandarmów, który aresztował znalezionego przy skraju lasu brodatego łachmaniarza. mężczyzna cały był pokrwawiony i rzęził niemiłosiernie.
Lekarz więzienny gorliwie poskładał go do kupy, głównie po to, żeby dać możliwość gestapo pocharatania go ponownie.
Do ponownego pocharatania niestety nie doszło, bo tej samej nocy grupa rumcajsów rozniosła w pył więzienie.
Brodaci zawlekli wciąż pijanego bracha spowrotem do lasu i słuch po nich jak zawsze zaginął.
Ogłupiały ruch oporu wziął akcje na siebie, a co poniektóre oddziały zaczęły nawet nosić ze sobą kosy. skonczyło sie to dość szybko, kiedy to jeden z dowódców wydłubał sobie oko próbujac z kosa przeleść przez płot.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Ludzie dzielą się na takich, którzy, w czyściutkich ubraniach stoją na środku windy i nie chcą dotknąć ścian i takich, którzy całe życie walczą z pokusą polizania przesuwających się w dół lub w górę drzwi windy od środka.
Młody ustawił kosę na skos i patrząc tępo przed siebie jechał windą na 3 piętro szpitala.
sanitariusze i lekarze patrzyli spode łba na zawiniętą w reklamówkę głownie kosy, ale nikt nie próbował go zatrzymać.
pchnął pomalowane grubo i powielekroć olejna farbą drzwi i wszedł do pokoju nr. 101. łóżko było puste a drzwi na balkon otwarte. Oparł kosę o ścianę i ściskając płócienna torbę wyszedł na balkon.
stary siedział z zamkniętymi oczami i odchylona głową. Spał chyba bo stróżka śliny ściekała mu z kącika ust. Widać kazali mu się tu golić, bo nie miał już brody a szczeciniasty, krótki i siwy zarost. Miał na sobie durna koszule do kolan spod której wystawał na lewym udzie zażółcony riwanolem bandaż.
chłopak stał przez chwile gapiąc się na ta słabość a potem odchrząknął . starzec poruszył się na krześle i o mało co nie spadł. Otworzył oczy, które niebieskie były i blade. Słońce się w nich odbijało i przez to dziadek wyglądał jeszcze słabiej.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Bohaterska śmierć
Najsampierw miszcz postanowił zostać bohaterem. Zabierać bogatym, unikać zasadzek, chować się po krzakach i w ogóle takie tam.
Okoliczna tubylczość z ciepliwościa i wyrozumieniem zrazu traktowała wybryki miszcza.
Znieść bowiem się dało napaść na transport cegieł dziurawek czy tradycyjne już przecież zasadzki na listonosza z poleconymi z zusu. Nieco zakłopotani mieszkańcy przyjmowali zrazu spokojnie podrzucane pod drzwi cegły, zaduszone kury czy wyprawione zręcznie skórki wiewiórek czylijskich.
Miara się przebrała, kiedy Marian próbując odciąć zasilanie i napaść na zakład przetwórstwa rybnego „Makrela” odciął w kilku miejscowościach kablówkę. Tego już społeczność lokalna zrozumieć nie mogła i dość szybko przegnała miszcza z okolicznego lasu.
Rzecz była na tyle prosta, że okoliczny las stanowiły trzy sosny wysokości metr pięćdziesiąt za szaletem miejskim , pomiędzy którymi miszcz dość nieporadnie i nie całości ukrywał się całymi dniami.
Urażony Marian wrócił do siebie po raz pierwszy powatpiewująć w sens swej misji.
Zniósł był bowiem wcześniej szereg niepowodzeń bez żalu. Choćby wtedy, kiedy chciał łupić na rozstajach dróg i zrezygnował po kilku zderzeniach z tirami.
A teraz oto lud, który chciał objąć swymi mocarnymi ramionami odwrócił się od niego. Miszcz stracił cel i zapłakał rzewnie.
ma dwóch na sztorc ustawionych pustakach położył świeżo w poprzek przerżniętą rurke aluminiową i kucnał odzienie na brzuchu rozchylając.
Oczy swe przymknął mocno i zanucił pieśń rzewną tak, że asfalt za oknem pękł w poprzek drogi a w całym sąsiednim bloku wysiadł Polsat.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Iwanowi siedzieli prości jak struny przy pokrytym cerata w jabłuszka stole kuchennym.
Iwan ryczał a rozlana do grubych szklanek wódka drżała delikatnie. Nikt nie śmiał podnieść ręki, nikt nie sięgał na wyłożone równiutko chlebem i wędlina półmiski.
Parciaki patrzyły przed siebie.
Dziwne to było patrzenie, bo żaden z nich nie patrzył na innych tylko gdzieś daleko. W tym samym czasie słuchali patrona z uwagą.
Garnitury odświętne mieli na ramionach a koszule pachniały drogimi wodami.
Wszyscy jak jeden wygoleni byli gładko, a we włosy wtarli żel i zaczesali do tyłu.
A najważniejsze były te ich twarze. Każden jeden żywot miał twardy i czerstwy wymalowany rysami.
Wiatr śnieg i deszcz te gęby rzeźbił. Siedzieli wszyscy siedmiu oparć krzeseł plecami nie dotykając.
Iwan skończył i siadł zaczerwieniony. Odczekali aż się uspokoi i najstarszy pochylił głowę ukłonem prosząc o głos.
Patron niedbale kiwnął głowa i sięgnął po papierosa.
To był Lucjusz, najstarszy z krewniaków, który kierował grupa czterdziestu kuzynów.
- Zrobiliśmy rozpoznanie i wiemy, gdzie spotykają się ich przywódcy. Złażą do baru w Komarnikach, koło Sarapat pić co kilka dni. Nasz człowiek mówi, ze będą tam za 3 dni siedzieć do późna. Maja być imieniny Dominika.
Iwan patrzył przez chwilę za okno, gdzie wielki klon rdzawo gubił liście jak rozczapierzone palce. Cisza zaległa i zamilkł też Lucjusz patrząc na ogród.
- Kogo chcesz wysłać? – Iwan odwrócił się od okna?
Tamten poprawił się na krześle, odchrząknął i palcem wskazał na dwóch braci Koziuków.
- Piotra i Pawła tamci nie znają. Odetniemy prąd a bracia wejdą z sierpami. Ja i Onufry odetniemy drugie wejście.
- Ilu ich będzie? – Iwan przekrzywił głowę.
- Trzynastu, może piętnastu. Ale w tłumie będzie naszych dwóch. Poza tym, kiedy bracia zabiją księdza i chłopaka wejdzie reszta z kosami.
- Nasz klan stracił twarz – Iwan znów odwrócił głowę – ja nie mogę żyć po takiej hańbie.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Miszcz cierpiał katusze. Sam nie wiem, jak opisac jakie nieludzkie cierpienia szarpały marianową psychiką.
Słów brak bo i jak opowiedziec o tym kosmicznym ładunku żalu i cierpioty co by najpewniej ciebie i mnie rozerwała w kawałeczki tycie jak zuche wiewiórcze bobki.
weź se wyobraź głodnego wiewiórka co go bolą zęby... no i ten wiewiórek stoi se gwoździkami przybity do asbestowej, dla zdrowia niekorzystnej płyty. na gorącu stoi jak ten Persefon do skały przybity, co mu myszołów sledzione wyjadał codziennie.
To i temu wiewiórku cosik flaki wypruwa. no i te flaki suszone na słóńcu montuje sie do oddalonego na , że hoho łuka strzelniczego jako cieciwę. no i do tego wiewiórka siem szczela ze strzał natartych dzemem truskawkowym. no bo se wyobraż , że na dodatek jest uczulony na truskawki.
no to te cierpienie wiewiórka to jest pikus z tym jak się miszcz męczy.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
:)
to jest pomroczność stworzona jako nastolatek - przegrzebałęm stare pliki i sie takie cóś znalazło - sam sie zdziwiłem - sorry za brzydkie wyrazy lat miałem niewiele i rzecz naiwniacka troche, ale co mi tam :) :) :) :


Pyzie znów odpierdala – rzucił do mnie Wąski.
- Chłopak się denerwuje, ma prawo – odpowiedziałem. Wąski po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.
Siedzieliśmy skuleni w ciemnej, uchylonej bramie kończąc montowanie sprzętu. Wczesny, cholernie zimny ranek. Ciemno. Pusto.
Przez uchylone drzwi widzieliśmy podskakującego na mrozie Pyzę. Ostatnio, przed wyborami harujemy bez przerwy, nie ma czasu na przygotowanie sprzętu, zresztą i tak nie wiadomo kiedy i gdzie się tak naprawdę trafi. I tak, Pyza w krótkiej, podpinanej kurtce, dżinsach i adidasach trafił w środek zimy. Podrapał się za uchem przełączając na komunikację wewnętrzną:
- Czwarta, kurwa, trzydzieści panowie. Mówię wam - to bez sensu. To już dwie godziny. W „Polskich drogach” już dawno by nas zgarnęli! Prosty, zapuść mi coś do gibania.
- Pomaż coś jeszcze Pyza. Tylko, cholera, bardziej na czasie. Pogrzebię w plikach i coś ci zapodam.
Teoretycznie sprzęt, który ze sobą zabieramy przechodzi szereg testów a liczba przedmiotów dopuszczonych do cofnięcia jest ściśle określona i kontrolowana. Teoretycznie. Nawet nie wiem jak Pyza przemyca swoje fanty. Ja odpowiadam za system i dane - między innymi chowam Pyzie w plikach te jego kawałki. Wąski i ja jesteśmy od niego sporo starsi i nas takie rytmy nie ruszają w ogóle, ale robota młodego jest cholernie stresująca i należy mu się chociaż to. Zresztą ostatnio dwa razy go cofnęło i trochę się o niego baliśmy. To dobry chłopak.
- Pyza, uważaj, puszczam, przełącz się na drugi - przełączyłem muzykę na zapasowy kanał i już po chwili Pyza podrygiwał, widać znał ten kawałek bo zdrowo porykiwał zeskakując i wskakując na krawężnik.
Wąski zachichotał. Kończył montowanie kloców co chwilę pocierając skostniałe paluchy o brzeg płaszcza.
- Zaczynam powoli tęsknić za Galią w lecie – westchnął.
- Przestań, jeszcze boli mnie łep, byle do domu i urlop.
- Sam w to nie wierzysz, chłopie
Nie wierzyłem.
- Panowie, jak to powinno być – Polska walczy, czy Polska walcząca? – Pyza przekrzykiwał perkusję i coś czego nie potrafiłem zdefiniować.
Wąski nagle się ożywił – Zrób taką kotwicę z „P”
Młody wygrzebał spray, zamieszał puszką i z językiem na wierzchu, kołysząc się do muzyki dorysował kotwicę. Wywijając piruety odkicał na środek pustej, ciemnej ulicy i spojrzał na ścianę
- kul, wzorowo. Tamte inne trochę przeszkadzają, ale mi się podoba – wyryczał. Popatrzył jeszcze raz, zachichotał i podbiegł do napisu i dorysował drugą kotwice do „S”.
Wąski zachłysnął się ze śmiechu. Naglę zamarł, machnął ręką koło ucha i przełączając nas na jedynkę wyszeptał :
- Pyza budź się, ktoś idzie.
Młody pokiwał głowa, włączył dwójkę i wrócił do gibania. Zza zakrętu wyszli Niemcy. Parka klasycznych, wzorowych, hitlerowskich, aryjskich, nazistowskich mordek. Mieli niemieckie płaszcze, niemieckie hełmy z wystającymi pod nimi niemieckimi wełnianymi czapeczkami. Niemieckie karabiny i niemieckiego owczarka, który zaczął momentalnie ujadać po niemiecku na Pyzę.
Sekundę później rycząc jakieś straszności, mierząc w młodego karabinami obaj podbiegli bliżej. Pyza pomachał im reką. Pchnęli go pod ścianę, jeden zaczął przeszukiwać, drugi odszedł trochę dalej i zaczął czytać napisy na murze. Liczyłem na to, ze żaden nie zna polskiego. Pyzę trochę poniosło na początku i Niemiec zdziwiłby się na co patrzy – „cała Polska w cieniu Śląska” i „ Legia koniowały, reszta – kurwy i pedały”
Drugi wygrzebał u Pyzy spray i obaj zaczęli się naradzać, podejrzewając najpewniej, że to nowoczesny granat z angielskiego zrzutu.
Wąski podszedł do szczeliny i zaczął nasłuchać, jako jedyny znał trochę niemiecki. Pyza patrzył na tamtych dwóch jak urzeczony.
Wąski też miał uśmiech na twarzy. Od dawna nie mówił po niemiecku i miał nadzieję, ze sobie pogada
- To równi goście, może da się pogadać, w końcu też są daleko od domu.
- Wąski, co oni mówią? chodź tu i umów się na piwo czy co, w końcu to Niemcy.
Pyza opuścił łapy i wsadził je w kieszenie, gibając się rytmicznie podszedł do zaskoczonych takim zachowaniem żołnierzy. Zaczęli znów ryczeć i pchać go pod ścianę.
Wąski spoważniał
- Panowie, dupa blada. Pyza, chcą cię tu zaciukać. Leniwe skurwysyny. Pomóc ci?
- Dobra, kończmy to, zimno – wyszeptał młody do komunikatora.
Podnieśliśmy zmarznięte dupska z betonu. Spojrzałem pytająco na Wąskiego.
- Cichy uzek - zadecydował. W takich sprawach to on zawsze decyduje. Mam do tego za słabe nerwy...
Sprzęt w prawych łapach, pchnąłem bramę, zaskrzypiała. Obaj żandarmi spojrzeli na nas zdziwieni.
- Guten, guten – rzucił Wąski i plunęliśmy w nich obaj po krótkiej serii.
Mój dostał w klatę, scięło go z nóg i padł w kupę gruzu pod murem. Wąski posłał swojemu serię po kolanach a potem przez tyłów. Gość cichutko osunął się na ziemie. Pies uciekł.
- Dość, idziemy stąd. Załatwi się rzecz po naszemu – powiedziałem zrzucając drugie ciało w kanał pośrodku ulicy.
Po krótkiej naradzie postanowiliśmy przeczekać w piwnicy do czasu aż miasto się nieco obudzi i będzie z kim pogadać... O siódmej trzydzieści wyszliśmy na ulicę.

- Dzień dobry pani, przepraszam, którego dzisiaj mamy? - Wąski ukłonił się przerażonej kobiecinie w chustce wystającej na rogu. Baba pisnęła i uciekła.
- Warto było spróbować – rzucił Pyza opatulony w niemiecki płaszcz.
-To przez ten twój płaszcz, przecież to kurwa okupanci, Wąski – ty też ściągaj ten hełm! - byłem wściekły.
Wąski jest generalnie chudy i zdobyczny hełm osuwał mu się na oczy. Smutne oczy – widać zawsze chciał mieć taki hełm, kto się nie bawił w czterech pancernych? Machnąłem łapą, i tak wyglądamy jak idioci.
- Robimy tak, ja z Wąskim idziemy sprawdzić cynk tego z bramy a ty Pyza – ruszaj w miasto, popytaj trochę. Trzeba sprawdzić dokładnie czas – jakaś, kurwa, gazeta czy coś.
Ruszyliśmy do centrum. Cofnęli nas na peryferie, ale żaden z nas nie zna Warszawy, zresztą lepiej nie ruszać się bez poskładania sprzętu.
Szukamy Jacka Paca. Student 4 roku prawa, 23 lata, 168 cm, 63 kilo, okulary, czarne włosy. Ogólnie dupek, przynajmniej ze zdjęcia. Cofnęło go tu 2 miesiące temu.
Wylądowaliśmy koło trzeciej na jakimś ciemnym, zatęchłym podwórku. Po cofnięciu zawsze trochę mdli, ale jak tylko do siebie doszliśmy Pyza został na czatach, a ja z Wąskim wparowaliśmy do bramy i najbliższego mieszkanka na parterze. Na oko wyglądało to na późną sanację, ale człowiek nigdy nie wie, Wąski myślał, że to wczesny Bierut.
Gość nie chciał rozmawiać, dukał coś o gestapo i że ma rodzinę. Wojna – Wąskiemu zaświeciły się oczy. Żona gościa siedziała w rogu z przerażeniem patrząc na Wąskiego. Ze strachu zrobili się bardzo rozmowni. Tak, podobno na gestapo siedzi jakiś, taki w okularach co to w kółko krzyczy, że zna przyszłość. Sąsiad spod 6 dowozi tam mleko to słyszał Wąski podziękował, życzył dobranoc i poprosił, żeby nigdzie nie wychodzili. Rozpieprzyłem im telefon.
Plan był prosty, Pyza idzie na wabia, jest najbardziej odporny na cofanie, podpada, zgarniają go na gestapo. Tam ma się rozejrzeć, kontakt na jedynce, gdyby co wchodzimy i cofamy się z gościem z powrotem, jeśli to nie on – wyciągamy Pyzę i szukamy inaczej.
Tyle, że po pierwsze, to było jakieś zadupie i widać Niemcy tylko na filmach łapią każdego, kto tylko zbliży się z farbą do muru. Po drugie, jak już złapali od razu chcieli go rozwalić.
Może to przez ten spray. Swoja drogą, jak on to przemyca?
Robiło się jaśniej i nawet dwa razy drogą przejechał samochód. Obaj kierowcy wlepiali w nas wytrzeszczone gały. Z bramy wylazł cieć z miotłą, ale zamiast zamiatać zamarł na nasz widok.
- Aż tak źle wyglądamy? – zapytał Pyza przechodząc koło niego
- Ten płaszcz jest trochę za długi... – wymamrotałem nie patrząc mu w oczy.
Pyza to straszny kurdupel, płaszcz Niemca wlókł się za nim a razem wyglądaliśmy pewnie jeszcze pocieszniej. Do tego Wąski ma ponad 2 metry. Młody jest przeczulony na punkcie swojego wzrostu więc nie poruszaliśmy już tematu płaszcza.
Przeszliśmy koło jakiegoś parku i rozrzucone dotychczas kamienice zaczęły tworzyć zwarty ciąg po obu stronach ulicy. Pyza zatrzymał się przy okrągłym słupie z ogłoszeniami gapiąc się na rzędy nazwisk wydrukowanych na niemieckich plakatach.
- Może go ostatnio stukli... będzie szybciej – rzucił
- Stuknęli albo stłukli – poprawił go Wąski, przyłączyliśmy się z nadzieją do szukania Paca w spisie. Nie było go.
Wąski zobaczył wbudowany w słup rekloamowy otwarty kiosk po drugiej stronie ulicy, pognał tam kupić gazetę i zapytać jak trafić do centrum. Pochylił się nad okienkiem, potem usłyszeliśmy długi pisk i spokojny głos Wąskiego. Po chwili podbiegł do nas machając gazetą.
-Za rogiem jest przystanek tramwajowy - odsapnął – Strasznie nerwowi ci ludzie, słyszeliście jak się wydarła? Prosty, masz rację z tym hełmem.
Obaj z Pyzą spuściliśmy wzrok, Pyza wybełkotał coś o hełmie i poszliśmy dalej gapiąc się na siebie ukradkiem.
Wąski jest strasznie przeczulony, na pewne tematy nie da się z nim rozmawiać bo dostaje kurwicy i nie nadaje się do roboty. Problem w tym, że Wąski to Murzyn, czarny w trzy dupy Murzyn. Nie jakiś koszykarz czy studencik z Burkina Faso. Wąski to 100 %-owy Polak. Wychowywał się przez jakiś czas w Domu Dziecka, Potem adoptowany skończył liceum i poszedł na studia. Wojskowe. Wąski to pierwszy polski, murzyński oficer. Przez jakiś czas, w 2004, w czasie studiów służył nawet w reprezentacyjnej, ale zabrali go po tym, jak jakieś babcie obrzuciły go kamieniami przed grobem nieznanego. Wąski mówi i pisze po polsku lepiej niż my, na pewno lepiej niż Pyza. Wąskiego wcisnęli do projektu właśnie przez jego kolor skóry, jeśli Unia za wcześnie nakryje nas na grzebaniu w czasie przynajmniej charakter grupy złagodzi trochę te międzynarodowe pierdoły.
Co musiała pomyśleć ta biedna baba w kiosku widząc o 7 rano mówiącego po polsku Murzyna w niemieckim hełmie?
14 styczeń 1942 roku. Pyza zwinął gazetę w rulon i zaczął tłuc się nią po udzie.
- Pojadę z wami do centrum, może byśmy coś zjedli przed robotą?
- Ile jest tej poniemieckiej kasy – zapytałem
- Tu 20, tu 40 marek – Pyza pogrzebał w portfelach tych dwóch z rana.
- Jeszcze wszystko pozamykane, najpierw trzeba dostać się do centrum – zauważył Wąski.
Za rogiem był przystanek. Kilka osób stało z bezruchu gapiąc się na nas. Jeden z nich, granatowy policjant postał trochę z opadniętą szczęka, a po chwili wycofał się ostrożnie i pognał w dół ulicy przytrzymując łapą czapkę.
Tramwaj przyjechał wcześniej niż on z kumplami. Wsiedliśmy i oczywiście wokół nas momentalnie zrobiło się sporo miejsca. Drewniane, śmieszne krzesełka. Siedliśmy, Wąski poszedł do konduktora kupić bilety, nawet się nie odwracałem. Słychać było tylko piski bab.
- Gość mówi, że nie potrzebujemy biletów. Tamten pusty wagon z przodu jest tylko dla Niemców, wiecie?
- Idziemy namieszać? Wąski z tym hełmem zawsze możesz powiedzieć, że jesteś z Afrika Korps – nie wytrzymał Pyza. Wąski chyba nie zrozumiał bo zachichotał razem ze mną.
- Pyzol, bierzesz swojego kloca?, nie chce mi się tego dźwigać – zapytałem z nadzieją, rozpinając torbę ze sprzętem
- Tylko uzka z pestkami i trochę plastiku, jak mi przyjdzie popierdalać to to wszystko pogubię.
- Fakt, kurwa znowu ja to wszystko dźwigam.
Pyza ruszył na miasto o my poszliśmy szukać kwatery gestapo. Poszło szybko. W jakimś sklepiku wypatrzyłem niemieckiego żołnierza. Wszedłem pierwszy, powiedziałem dzień dobry, Wąski wlazł za mną i schował twarz za stojakiem z gazetami.
Rozejrzałem się po sklepie, żarcie, beczki z kapuchą i ogórami. Niemiec kupował papierosy. Giwera na plecach. Odstawiłem torbę i kiwnąłem do Wąskiego. Ruszyłem do lady, Wąski zamknął drzwi. Zaspany sprzedawca spojrzał zdziwiony na moje adidasy, uśmiechnąłem się. Lewa ręka od tyłu na kark Niemca zbija mu z głowy hełm i chwyta za włosy, prawą wbiłem w płaszcz i wsunąłem mu miedzy nogi. Automatycznie tyłek podskoczył mu, w ucieczce do góry. Wykorzystałem to lewa ręka poleciała z głową Niemca na dębowa ladę. Pieprznął zdrowo. Zarzuciłem sobie bezwładne ciało na plecy i zaniosłem na zaplecze. Wąski wcisnął karabin Niemca w beczkę ogórków, wziął torbę i poprosił sprzedawcę, żeby poszedł z nami.
W czasie liceum, wakacjami Wąski z przybranym szwagrem kładł kafelki w rajchu. Stąd zna trochę niemiecki. Był trochę zły, że rozwaliłem Niemcowi łeb i nie do końca
chciał tłumaczyć co tamten powiedział. Zwłaszcza te ryki po odzyskaniu przytomności na widok twarzy Wąskiego.
Wąski starał się przez jakieś pół godziny z nim zaprzyjaźnić, ale nie wychodziło. Zwalił to na mnie.
- Prosty, po jaka cholerę rozwalałeś mu łeb? Nie można było po prostu pogadać?
- Odpuść sobie, przecież powiedział gdzie to jest. 5, kurwa, minut stąd. Związujemy ich i idziemy.
Przerażony, zakrwawiony Niemiec wlepiał w nas gały, siedząc w kucki w rogu, zastanawiałem się czy bardziej przeraża go Wąski mówiący po polsku czy po niemiecku.
- Dobra, przeproś go, czy coś – wydukałem. Kiedy tamci znów zaczęli gadać
połączyłem się z Pyzą i przekazałem mu gdzie idziemy. Młody chodził po mieście i wypytywał wszystkich o Paca. Bez skutku, oczywiście.
Namówiłem Wąskiego, żeby ubrał fartuch sprzedawcy i czapkę z daszkiem, nie chciałem sieczki po drodze. Wiedzieliśmy, ze tam musi być od cholery wojska i nie ma co mieszać nim dojdziemy. Ubrałem drugi, z kieszeni Niemca wyciągnąłem kasę, połowę wziąłem sobie, połowę dałem sprzedawcy za fartuchy. Potem związaliśmy obu, zabraliśmy facetowi klucze od sklepu, Wąski pogasił światła, wzięliśmy po ogórku.
i zamknęliśmy ich od zewnątrz.
- Po co dałeś facetowi kasę Niemca, przecież on i tak mu to zabierze.
- Gest się, kurwa, liczy – Miał rację a mi nic innego nie przyszło do głowy.
Nie wiem jak to się stało, ale doszliśmy bez problemu. Nawet Wąski potraktował to poważnie i schylił twarz, jakoś nikogo nie przestraszył tym swoim czarnym ryjkiem.
Gmaszysko wielkie i przed głównym wejściem sporo mundurowych. Strażnica, jakieś worki z piachem, wielkie lufy i takie tam. Wyglądało na to, że bez młócki się nie obędzie.
- W mundurach by przeszło - Zaczął znów, nieśmiało Wąski.
Kurwica mnie brała, przez całą drogę namawiał mnie, żeby przebrać się za oficerów i po prostu tam wejść. Nie miałem siły do gościa. I jeszcze Pyza podłączył się na wewnętrznymi i zaczął go jeszcze na to napuszczać. Gówniarz. Pyza powiedział, że goni go podziemie. Ktoś nawet w imieniu i za zdradę próbował go rozwalić, ale Pyza odruchowo potraktował patriotę obrotowym kopnięciem z wyskoku i gość uciekł. Teraz Pyza goni podziemie, kazaliśmy mu ich złapać i przeprosić.
Wąski robił tą swoją minę i wiedziałem, że niczego już mu nie wyperswaduję. Trochę trwało nim znaleźliśmy dwóch, wyglądających na oficerów. Wyszli z gestapo i szli w stronę rzeki. Uprzedziłem próby Wąskiego.
- Chłopie, tylko żadnych dyskusji, proszę. W łeb, ściągamy portki i chodu!
Nic nie powiedział, tylko spojrzał na mnie smutno. Obaj byli chudzi, ale jeden sporo niższy niż my i już teraz wiedzieliśmy, że któremuś z nas przypadnie ten mundur. Wąski patrzył na mnie spode łba, przegrałem.
Pokazałem mu wzrokiem uchyloną bramę, koło której Niemcy zaraz mieli przechodzić. Wąski podbiegł tak jakby próbował ich wyprzedzić i zatrzymał się koło nich. Ja stałem już zaraz za nimi. Na wysokości bramy Wąski naparł na nich z całej siły – jeden popchnął drugiego i wpadli w bramę. Ten mniejszy chwycił się framugi, ale potraktowałem jego łapkę łokciem. Na ulicy nikt niczego nie zauważył.
Już miałem zacząć bić, kiedy Wąski powstrzymał mnie łapą, wyciągnął cichego uzka i pociągnął serią po koszu na śmieci. Kosz potańczył chwilę i potoczył się dziurawy oficerkom pod nogi. Mówiąc bardzo oględnie, zaskoczył ich tym. Potem powiedział coś, czego nie zrozumiałem, ale znaczyło pewnie – Rozbierać się! Bo obaj zabrali się za to. W miarę ochoczo. Dopiero teraz zauważyłem, że obaj mieli kabury z pistoletami. Wąski znalazł śmieciach jakieś sznurki i pozwiązywaliśmy ich. Właściwie nie wiem dlaczego. W takich sytuacjach nigdy nie wiemy co robić, zatłuc, ogłuszyć, powiązać. Nikt nas tego nie uczył, oprócz oczywiście zasad, których teoretycznie mamy przestrzegać.
Ja od początku, od pół roku tutaj, pracuję z Wąskim. Pyza przyszedł na miejsce Mordy. Morda skończył kiepsko. Wszystko przez zidiociałego operatora – dupek przy drugim cofnięciu wpieprzył nas w środek bitwy pod Płowcami. Ja miałem najbliżej do sprzętu, wlazłem pod wóz (co tam robił wóz?), złożyłem kloca i zacząłem młócić równo po wszystkim. Wąski zaczął ryczeć i generalnie robiąc diabła spieprzył do lasu. Mordę przyparli do drzewa i tłukli mieczami i czym tam mieli. Nasi i tamci. Program cofał go za każdym razem, kiedy jego odczyty wykazywały zagrożenie życia. Cofał go o ułamek sekundy przed zagrożenie. I tak Morda stał nietknięty , zabijany dwuręcznymi mieczami przez nie wiem jak długo. Program nie przewidział takiej częstotliwości. Przy rzadkim cofaniu, trzecie wycofuje z misji i ciało automatycznie, bez sprzętu wraca do kabiny w 2004. Nie było opcji takiej częstotliwości i program po prostu cały czas go cofał. Morda zaczął rzygać jak kot i nim doleciałem do niego już stracił przytomność. Stanąłem nad nim okrakiem, raz mnie cofnęło, kiedy jakiś zapancerzony z pióropuszem dźgnął mnie dzidą. Pociągnąłem z kloca w te konserwy, po jakimś czasie zjawił się Wąski i zaciągnęliśmy Mordę do lasu. Cofnęli nas z tego zlecenia, ale Morda jest już do niczego, przynajmniej na razie, w końcu to tylko kilka, tamtych godzin. Ślinił się i mówił mi „mamo”. W każdej przerwie między zleceniami, kiedy obcinają nam włosy, pakują witaminy i szczepionki wypytujemy o niego. Zaraz po Galii, mieliśmy jakieś 2 godziny przerwy i pozwolili nam do niego pójść. Chłopisko leży tam jak jakieś warzywo.
Po tej chryi przyłączyli do nas Pyzę. Młody jest synem szefa kampanii wyborczej i ojciec wcisnął go w projekt w ostatniej chwili, po znajomości. Najpierw wysłali go z rządowymi, przepisowo. Pyza opowiadał nam o tych zleceniach. Chłopcy w garniturach z paralizatorami zjawili się kiedyś w dokach Gdańska, późny Jagielończyk i przez
Megafon zakomunikowali – „Dzień Dobry, jesteśmy z przyszłości i przybywamy w pokojowych zamiarach” Ubaw był podobno po pachy.
Z Pyzą dogadaliśmy się bardzo szybko, młody wcześnie zorientował się, że Centrala nie ma nad nami kontroli, a możliwość przeniesienia konsekwencja naszych wyczynów do linii czasowej centrali jest absurdalnie mała. Zasady tworzyliśmy na bieżąco. Kiedy robiło się gorąco, tłukliśmy z kloców na ślepo we wszystko i wszystkich.
Nie, żebym czuł się jak Kloss – cholerny mundur było naprawdę za ciasne i spod za krótkich spodni widać mi było skarpetki w słonka. Zimno i coraz mniej miałem cierpliwości do tych jego wariactw. Wąski szedł wyprostowany, z daszkiem czapki nasuniętym na twarz, od czasu do czasu musiałem go korygować, bo właził na kosze i lampy.
Naciągnąłem uszy torby na bark, rozpiąłem zamek i chwyciłem kloc lewą łapą. Na wszelkie zaś. Szara, blaszana ciężarówka przejechała przed głównym wejściem i skręciła za róg, chwyciłem Wąskiego za ramię, samochód wjechał na podwórko i zatrzymał się przed, niezauważonymi przez nas wcześniej drzwiami. Z tyłu wyskoczyli żandarmi wywlekając pod pachy jakiegoś nieprzytomnego, łysego gościa.
- Za piękne, żeby było prawdziwe – Powiedziałem do Wąskiego i ruszyliśmy w stronę drzwi.
Przez podwórze przeszliśmy niezauważeni, żandarmi właśnie zamykali blaszak, kiedy koło nich przechodziliśmy. Zasłoniłem Wąskiego, jeden z nich zaczął coś do mnie mówić, śmiejąc się wskazywał na moje przykrótkie nogawki. W tym samym czasie na wewnętrznym włączył mi się Pyza, krzycząc coś co ginęło w jakichś zgrzytach. Do tego Niemiec zadał chyba pytanie, wszystko mi się poplątało i zacząłem wyszarpywać z torby kloca. Zza moich pleców pochylony Wąski rzucił coś po niemiecku i zaciągnął mnie w otwarte drzwi. Za naszymi plecami Niemcy zaczęli się śmiać.
Cieplej. Szepcząc opierdoliłem Pyzę i kazałem mu siedzieć przez 0,5 godziny cicho. Przy biurku siedział gość, w rogu gapiąc się w okno drugi. Na ścianach jakieś spisy, naprzeciw wejścia gipsowa swastyka i obsrany przez muchy wielki portrek Adolfka.
- Kurwa, jak na poczcie – Wyszeptałem
- Ide gadać – Wąski uśmiechnięty ruszył w stronę biurka. Obaj odwrócili w jego stronę wzrok i oczywiście zdębieli.
Zabezpieczenia, jakiś, pomalowany na czerwono, wiszący wysoko na ścianie dzwonek, pojechałem wzrokiem po kablu, aż do włącznika na wysokosci twarzy tego przy biurku, jeszcze telefon. Wąski coś popierdzielał do nich, ale milczeli z otwartymi gębami. Byłem nieco zakłopotany zwłaszcza, że ten, który stał przy oknie podszedł do mnie bliżej - widocznie zaintersowany moimi adidasami.
Łapy, gapiłem się tylko na ich łapy. Wąskiemu nie udało się jeszcze wydobyć z nich ani słowa, ale chłopaki wydocznie poczuli się pewniej bo co i raz kiwali do siebie głowami i mierzyli nas wzrokiem. W końcu ten zza biurka, widać ważniejszy, odezwał się, nie do nas ,ale do drugiego. Było coś jadowitego w jego głosie, nie zrozumiałem ani słowa, ale zmroził mnie ton. Uśmiechając się do tego od okna ruszyłem do gościa przy biurku. Ten w międzyczasie dość powoli jedną łapę skierował w stronę przycisku, drugą zaczął podnosić słuchawkę telefonu.
Ręka ze słuchawką była gdzieś w połowie drogi do ucha, kiedy go dopadłem. Prawa rękę wbiłem mu w łokieć, a lewą pchnąłem słuchawkę w stronę ucha. Walnęło i zarzuciło nim o ścianę, oparł się 20 cm od przycisku. Nie zdążył tego wykorzystać bo chwyciłem go za kark i szarpnąłem o blat biurka. Uderzył cicho o strony otwartej księgi rozwalając czołem wieczne pióro. Trzymając go za kłaki obejrzałem się za siebie – Wąski stał spokojnie nad ciałem drugiego. Jego głowa, skręcona obrzydliwie, oczy wbite znów w okno.
Zamknąłem drzwi.
- Co teraz? – wyszczekałem.
- Sprawdz numer celi, czy coś...
- Księga – pomyślałem.
Za późno, zmieszana krew i atrament zalały i posklejały kartki. Zrzuciłem zwłoki na podłogę i czystymi kartkami scierałem przez jakis czas co jeszcze nie zdążyło wsiąknąć. Nic to nie dało. Kartki były nieczytelne.
- Idziemy na wydrę – zadecydował Wąski patrząc smutno na tego, któremu ukręcił łep.
- Wreszcie – odetchnąłem. Przynajmnie wiadomo o co chodzi. Bić każdego...
Po drodze było ich dwóch. Ułamałem nogę krzesła z portiernii i po prostu tłukłem po łbach. Ważne, żeby podejśc blisko bez emocji na twarzy, bez prób uśmiechu... i spokojnie. Bogu dzięki w takich chwilach potrafię być spokojny.
Oczywiście to nie on, jakas śmierdząca kupka nieszczęscia w łachmanach. Na oko 40 lat.
Już mieliśmy się wycofać, kiedy Wąski zagadał:
- Ty, misiu. Podobno znasz przyszłość. Jak to z nami będzie?
- Lud pracujący... ciemiężycieli.... wyzyskiwacze... zwycięstwo.... – wystękał misiu.
- O kurwa - komuszek kapepowy jeden – zauważyłem
- W 1942 była już chyba PPR – sprostował Wąski
- Nie pamiętam. Te bohater od kogo ty jesteś? - obaj spojrzeliśmy z Wąskim zaciekawieni na kupke nieszczęścia. Ale kupka nie wykazywała ochoty na dysputy polityczne.
- Idziemy – zakomenderował Wąski i rzucił jeszcze w stronę zalanego krwią strażnika - Jego słuchajcie, on naprawdę zna przyszłość.
Zrobiło się ciepło i siedliśmy na ławce w parku. Spokojnie w cieniu, nie świecąc ludziom po twarzach karnacją Wąskiego. Od jakiegoś czasu próbowałem skontaktować się z Pyzą. Efektus był nullus. Zapodział się gdzieś. Wąski był wkurwiony, młody się zgubił a nas już pewnie wszędzie szukają i bez jatki się nie obędzie.
Od przełączania na wewnętrzny bolało mnie już ucho. Przekażnik jest w miarę płytko pod skórą, poniżej ucha. Wypycha ja do góry jak mały guz. Trzeba go przestawić w inne położenie i wtedy działa bezpośrednio na ucho wewnętrzne, niczego nie słychać na zewnątrz. Są 4 położenia. 0 – odcięcie, 1 – kontakt tylko z numerem 1, 2 – kontakt tylko z numerem 2, 3 – kontakt z obiema osobami. Grupy po kilku miesiącach próby miały już zawsze 3-osobowe składy. Parom przychodziły do głowy głupie pomysły, a czwórki i więcej po prostu się gubiły.
Przy częstym przestawianiu dzwigienki przekaźnika po prostu cholernie boli ucho. Nie mówiąc o tym, ze człowiek wygląda głupawo grzebiąc sobie co i raz koło ucha...
Czekaliśmy z godzinę nawet ze sobą nie rozmawiając. Przysnąłem trochę i śnił mi się gaj oliwny, nikogo wokół, słońce w oczy , bose nogi, takie tam.
Obudziły mnie głuche uderzenia na wewnętrznym. Sprzęt dotąd nie szfankował i trochę czasu
Z dala słychać było ryk syren i nie za bardzo słyszałem co mruczał do mnie młody... Modra 13/6, tylko to...
- Dobra – idziemy tam, co tak szepczesz? – Wydarłem się
- Kocioł – wyszeptał Pyza.
Wąski znów zrobił się konspiracyjny: wyprostował się, zrużył oczka, wyraz ryjka pod tytułem: „Acha, ulotki, butelki, kotwice, konspiracja, kolportacja....”
- Ejakujacja.... – burknąłem
- Co?
- Nic, idziemy. Szykuj kloca, szukaja nas...
Taksówkarz udawał, ze nas nie widzi... odwracał głowę i trzęsącymi się łapkami próbował odpalić wóz. Zamknał się od środka i nie mogliśmy po prostu wsiąść.
Zrobiłem 2 kroki i kopnąłem szybę od strony kierowcy. Poszła, tyle, że noga utkwiła mi w środku. W łydkę wbił się kawałek szkła, stopę wbiłem pod pachę szamotającego się kierowcy. Szarpał się i darł wciąż wbijając mi szkło głębiej w nogę. Darłem się jak cholera. Wąski przez chwile patrzył na ten cyrk spokojnie a potem szarpnął moja nogą do tyłu i poleciałem na plecy w zimne błoto. Zerwałem się i kulejąc podbiegłem do drzwiczek. Wąski zrzedł mi z drogi, wiedział, że w takim stanie nie ma sensu ze mną dyskutować. Szarpnąłem drzwi i wyciągnąłem gościa za rude kudły na zewnątrz. Wąski w tym czasie obchodził wóz dookoła. Udawał, że nie widzi jak kopie leżącego kierowce. Wsiadłem i ruszyliśmy.
Jakieś 500 metrów dalej Wąski popatrzył mna mnie:
- Już?
- Co już?
- Już mogę coś powiedzieć? Przeszło ci trochę?
- Co?
- Wracamy po niego?
- Po kogo
- Kierowcą!
- Po jaka cholerę?
- A skąd wiedz gdzie jest ta Modra? Zapytasz gestapo? na huj nam wóz, jak nie wiesz gdzie jechać? – mówił to powoli, spokojnie i wyraźnie...
Jak można się domyślić: leżał tam jeszcze i jak można się domyślić: nie chciał wsiąść do wozu.
Głupio mi było go przepraszać, zresztą Wąski zajął się konwersacją. Mruczeni cos do siebie z tyłu i do mnie mówił tylko czy skręcać w lewo czy w prawo


tyle - tu siem kończy - sorki
  • 0

budo_mr smail
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 3937 postów
  • Pomógł: 0
0
Neutralna
  • Lokalizacja:Opole
  • Zainteresowania:Aikido

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
scenariusze powinienes pisac :)

swoja droga chyba jestes rekordzista w dlugosci postow :-)
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
Miszcz obala rząd
Próby obalenie rządu trwały już jakiś czas i miszcz nie był zadowolony. Co i raz któryś z przewróconych ministrów wstawał i ni jak nie można było powiedzieć coby rząd był obalony.
Poza tym premier mimo, że przywalony kontenerem z blachy falistej nadal uśmiechał się z półtuska. Dodatkowo minister finansów zamknął się w łazience i napuścił wody do wanny.
Miszcz postanowił , że zajmie się tym później i zaatakował ministra sprawiedliwości. Otoczony wianuszkiem przystojnych podsekretarzy stanu minister coś tam zaćwiąkał i wystawił język. Miszcz nie zdzierżył i ciepnął w niego gustownie zwiniętym w kłębek Radkiem. Podsekretarze radośnie rozsypali się jak kręgle.
Chwile później Marian otworzył wicepremierem drzwi do łazienki i obalił ministra finansów dwukrotnie wylewką baterii umywalkowej.
siadł na marmurowym gzymsie w orzełki i otarł pot z czoła. Rząd leżał obalony.
Mimo trudności początkowych obalanie rządu spodobało się miszczowi i postanowił zrobić to jeszcze kilka razy.
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
- młodzież juz nie ta... - mruknął miszcz wypluwając przeżutą wiewiórkę.
60 letni Ryszard upuscił łom i padł jak stał.
Marian spojrzał na wywrócony wywłok z niedowierzaniem. uderzył goprzecież tylko 6 razy pogrubianym płaskownikiem i co?
od razu tak padać?
Smutna refleksja nad kondycją młodzieży towarzyszyła miszczowi nie od dzisiaj - teraz szła za nim krok w krok, wiec w końcu Marian odwinął sie i ciulnął refleksję z baśki dwa razy. refleksja żarzęziła i padła w kszaki, żeby już po chwili jeszcze bardziej smutna podnieśc sie do góry i poleść za miszczem dalej.
co najbardziej wkurzało miszcza? cherlawa fizyczność młodzieży - podatność na przypadłości i wogóle. każden jeden miał kaszel, kichawość , astmę, szkorbut albo suchoty. jeden w jeden. za czasów miszcza dzieci biedne były i najwyżej jednego z drugim stać było na próchnice albo tańszą sraczke...
i ta alergia... - każden jeden ma teraz alergie na zmęczenie...
od tej alergii pocom sie, sapiom, rzężą i dyszą. dzie tam w miszczowskiej młodości kto kolwiek sapał albo się czerwienił.. nikt.
miszcz zastanowił się czy kiedykolwiek dyszał. niszczególnie pamiętał więc postanowił zadyszeć i sprawdzić jak to jest.
nabrał powietrza i dysznął- wygenerowany grzmot oderwał 200 m2 blachy falistej z wytwórni jesionek ulokowanej nieopodal...
  • 0

budo_pmasz
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 2101 postów
  • Pomógł: 0
1
Neutralna

Napisano Ponad rok temu

Re: Przygody Mistrza Mariana by pmasz and company
ktoś to jeszcze czyta?
  • 0


Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych

Ikona FaceBook

10 następnych tematów

Plany treningowe i dietetyczne
 

Forum: 2002 : 2003 : 2004 : 2005 : 2006 : 2007 : 2008 : 2009 : 2010 : 2011 : 2012 : 2013 : 2014 : 2015 : 2016 : 2017 : 2018 : 2019 : 2020 : 2021 : 2022 : 2023 : 2024