
Dla części EFEowiczów staż zaczął się już w piątek, kiedy to odbył się trening otwarty dla zamojskiej częsci naszej grupy. I tu okazało się, że bywają ludzie więksi od senseja Mańka (tego z Epoki Lodowcowej :wink: ). Szczególnie wesoło miał sensej Maciek (nie jest on szczególnej postury, żeby nie powiedzieć: wzrostu nikczemnego, ale serca wielkiego

Potem panowie i panie oczywiście rozkręcili się w piątkowy wieczór, podobno było bardzo miło, co niestety rzutowało na nieobecność części w sobotni wieczór

Sobota zaczęła się dość łagodnie, dopiero o 10:00 zaczęliśmy treningi. I trenowaliśmy do wieczora. W sensie technicznym cały weekend poświęcony był pracy nad technikami z różnych uchwytów głównie podstawowych, sporo też było bokkena, zwłaszcza podstaw przemieszczania, zasłon, kilka kihonów z grupy podstawowych i trochę jo tori-przegląd różnych form rzutowych i na koniec nawet kaeshi waza z tymże. Techniki 'ręczne' nad którymi pracowaliśmy nie były może zbyt skomplikowane (o ile oczywiście techniki aikido w ogóle są proste

Uprzedzę wszystkich prześmiewców, nie pracowaliśmy z bokkenem z zamkniętymi oczyma....i dobrze, bo niektórzy mieli problem z kontrolą (moje guzy były na szczęście mało widoczne

Niedziela zaczęła sie wcześnie rano o 7:30 (wcześniej się nie dało, bo ku naszemu nieutulonemu :wink: żalowi OSiR nie otwierał wcześniej swoich podwoi). Wszyscy myślli, że nasz nowo mianowany sandan sensei Jerzak będzie nas męczył taiso, a tu taka miła niespodzianka: spokojny trening, dzięki któremu nasze stawy miały szanse się wzmocnić i uelastycznić. A potem nastapiły dalsze (wyżej już opisywane) okrutne nauki mistrza Pai Mei.
Co do sobotniej części rozrywkowej nie za bardzo mogę się wypowiadać, bo nie wiedzieć czemu (chyba organiczne zmiany w organizmie po okrutnych naukach mistrza Pai Mei) zmyłem się bardzo szybko i o 23:30 już smacznie spałem. Ta część chyba była dość zróżnicowana w doznaniach, stara Gwardia była jak zwykle w stopniu przynajmniej dostatecznym twarda (sensei Panzer oczywiście

Do Zamościa było łatwiej dojechać, ale wyjechać dużo trudniej. Okazało się, że nikt z W-wy nie chciał przyjąć naszej małej gromadki do samochodu, a w najbliższym busie do Lublina nie było miejsc. Kiedy już poważnie rozważaliśmy porwanie jakiegoś autochtona, a najlepiej autochtonki :wink: z samochodem, kierowca busa wpuścił nas na ostatnie 3 miejsca, zwolnione przez nieprzybyłych rezerwowiczów. Po małym biegu w Lublinie do pociągu, odstaniu 2,5 h w zatłoczonym do granic możliwości pociągu (ja jako kontuzjowany siedziałem
