Napisano Ponad rok temu
Re: Wasze pierwsze walki
Cześć mordobijcy i krwiopijcy!!!
Tak sobie czytam i czytam, jak drzecie koty o wyższości prawego prostego nad lewym sierpowym więc postanowiłem i ja dodać swoje trzy grosze. Podliczyłem sobie, że od 1992 roku, kiedy to stuknęło mi 17 wiosen, do roku 2001 brałem udział w 62 (sześćdziesięciu dwóch) mniejszych bądź większych bijatykach, od starć 1:1 do kilkusetosobowych starć z policją. Wyjaśnię, iż od 16 do 22 roku żyłem byłem tzw. ”młodzieżą alternatywną”, tj. najpierw punk, potem sharp-skinhead, a potem na szczęście głupoty wyszły mi z głowy. Odstawanie wyglądem od otoczenia w połączeniu z niezbyt imponującymi gabarytami (obecnie 173cm, 66kg) powodowało, że różnej maści „dyskomłotki”, jak wtedy zwano dzisiejszych dresiarzy dość często usiłowali skopać mi dupę, skroić czy po prostu opluć. Ponadto wrogowie „naturalni” czyli naziole (dla niewtajemniczonych: skinheadzi o orientacji daaaaaleko na prawo), obecni w latach dziewięćdziesiątych w Warszawie dość licznie, oraz policja jako element wrogiego „systemu” dostarczali rozrywek w stylu „no rules full contact streetfighting” z pewną regularnością. Po zakończeniu występów w teatrze „Punk&Skin” czyli gdzieś po roku 1998 zdarzyło mi się tylko kilka akcji (np. dostałem brzytwą po gębie i założyli mi 9 szwów na policzku). Ogólnie z ulicy wyniosłem dwie blizny po ostrzach, wybitą szczękę, dwukrotnie przetrącony nos, lekki wstrząs mózgu połączony z utratą przytomności, pękniętą łękotkę, trzy pęknięte żebra, bliznę po klamrze od paska na skroni(trzy szwy), bliznę na brodzie po ciosie pięśćią (dwa szwy) o duperelach typu siniaki, stłuczenia, otarcia nie wspominam. Jedynym plusem jest to, że wszystkie rany bardzo ładnie mi się goją i nie jestem oszpecony.
A teraz po przydługim wstępie do rzeczy.
Pierwszą poważną walkę stoczyłem w 1992 roku, chyba jesienią, na stacji kolejowej Warszawa Falenica. Miałem z ojcem i młodszą siostrą pojechać pociągiem do Otwocka i stary wysłał mnie abym poszedł pierwszy i kupił bilety. Po kupieniu biletów poszedłem na właściwy peron i czekałem na rodzinę. Na peronie grupka pięciu kolesi (tak gdzieś koło dwudziestki) rozpracowywała płyn wysokoprocentowy i bluzgami, wrzaskami oraz tłuczeniem butelek skutecznie zastraszała oczekujących. Jakoś tak w żołądku zrobiło mi się nieprzyjemnie, ale póki stałem jakieś 50 metrów od nich, skutecznie zamaskowany solidnym filarem nie było źle. Niestety dwóch z nich wybrało się na przechadzkę i wypatrzyło mnie zręcznie ukrytego. Chyba nie spodobał im się mój ówczesny wygląd i dostałem na dzień dobry w palnik, na szczęście nie za mocno. Sięgnąłem pod kurtkę po moją wunderwaffe (noga od stołka) i choć bałem się jak jasna cholera, pierdolnąłem tego, co mnie walnął, z całej siły w łeb. Jak stał, tak na baczność padł na plecy. Jego koleżka zrobił wielkie oczy i w długą do kumpli. W tym momencie nadjechał pociąg, nadbiegł mój ojciec i ledwo drzwi się otworzyły, wrzucił mnie do środka między ludzi. W pociągu kazał mi kucnąć, żeby mnie nie zobaczyli. Gdy pociąg ruszył podniosłem się i widziałem jak tego, który oberwał, ciągną jego kolesie za ręce nieprzytomnego. I tak oto moi rodzice dowiedzieli się, że syn nosi w specjalnej kieszeni pod kurtką nogę od stołka. A syn wieczorkiem, gdy nikt nie widział zrobił na niej pierwsze nacięcie...(tych nacięć uzbierało mi się na niej dziewięć, aż zabrała mi ją policja podczas jakiejś demonstracji – swoją drogą musiałem mieć wtedy nieźle nasrane we łbie).
Tą nogą od stołka dostałem w łeb tak, że zgasło mi światło rok później w Grodzisku Mazowieckim. Pojechałem tam do swojej ówczesnej dziewczyny i gdy szliśmy sobie w czwórkę (ona, jej dwie kumpele i ja) dojebało się do nas dwóch takich bardziej bandyckich z wyglądu. O ile pamiętam kolejność zdarzeń, to miałem już wtedy cztery nacięcia na pałce (dwa razy próbowali mnie skroić i wysłałem trzy łby na solidne szycie), więc wypróbowanym ruchem złapałem za nią... i okazało że goście znają się na rzeczy. Skończyło się na tym, że wiałem ile sil w nogach, oni gonili mnie z własnymi pałami, a za nimi biegła moja kobita z koleżankami. Niestety Grodzisk nie jest moim rodzinnym miastem i pierwszy zakręt okazał się być ślepą uliczką. Skończył się wszystko dzikim kłębowiskiem, w którym mi i jednemu z tych gości wypadły pałki. On dopadł do mojej pierwszy, a mi w nogach zaplątała się moja dziewczyna. Potem było wielkie jebut! Kolejną rzeczą jaką pamiętam jest wyjście z ciemności i zapłakana twarz mojej lubej nade mną. Kochana to była dziewczyna, odnalazła na pobliskim podwórku moją nogę od stołka wyrzuconą przez tamtych.
Krojony byłem pięć razy, dwa razy skutecznie. Największego pietra miałem gdy o godzinie 22 na stacji Warszawa Gocławek czekałem na pociąg. Siedziałem na ławce i zobaczyłem dwóch gości nadchodzących z lewej strony. Przesunąłem się nieco w stronę stojącej na ziemi butelki po wódce i postanowiłem, że jak się przyczepią to tanio skóry nie oddam. Niestety z zamiarów nic nie wyszło, bo gdy skupiłem na tych dwóch uwagę, z tyłu zaszedł mnie jak jakiś, kurwa, indianin, trzeci i tak po prostu nagle poczułem na gardle kosę. Ze strachu prawie się posrałem. Goście byli mili i nawet zostawili mi drobne na bilet. Jestem niewierzący, ale modliłem się wtedy o dwie rzeczy, najpierw żeby przeżyć, potem żeby spotkać ich pojedyńczo jakiegoś pięknego dnia.
Bliski kontakt z nożem i brzytwą miałem jeszcze kilka razy. Raz w 1995 na Pierwszym Dniu Wiosny w parku Agrykola w Warszawie. Jak jest obecnie nie wiem, ale wtedy co roku tego dnia młodzież „antyfaszystowska” urządzała sobie wraz z młodzieżą „faszystowską” swawole w w/w stylu „no rules full contact streetfighting”. Przyuważyliśmy z kilkoma kumplami grupę z ośmiu nazioli na przystanku i od razu do nich wystartowaliśmy. Widać byli jacyś słabego ducha, bo spietrali i wpakowali się do autobusu. Zanim zdążyły się zatrzasnąć drzwi wraz z niejakim Gonzem władowaliśmy się do środka. Zabawa była jak cholera. Kupa ludzi, naziole srają po gaciach, a my lejemy ich jak leci (z doświadczenia powiem, żeby nie kupować pałek teleskopowych na sprężynie, bo są mało warte – jak strzeliłem gościa w łeb to odpadła ta kulka na końcu). Wreszcie jeden z nazioli zdobył się na odwagę i wyciągnął solidny bagnet. Bardziej się nim zasłaniał nie atakował, ale i tak rozciachał mi dłoń. A potem zjawiła się policja.W radiowozie pan pułkownik kazał szeregowemu o ksywce „Bolo” wymierzyć Gonzowi i mnie karę na miejscu. „Bolo” dał nam parę razy po ryju, parę kopów na odchodnym i puścili nas wolno.
Bliznę na gębie załatwiono mi w rodzinnym Otwocku w roku 2001 o jedenastej w nocy. Szedłem sobie sam gdy dwóch kolesi małokulturalnie poprosiło mnie o bezzwrotą pożyczkę. Od dawna nie nosiłem przy sobie żadnych przedłużaczy i po prostu wyjechałem pierwszemu prawego prostego. Drugi od razu wyciągnął kosę i usiłował dorobić mi drugi pępek, na szczęście mało sprawnie i udało mi się złapać go za rękę. Gdy tak sobie tańczyliśmy „szarpanego” pierwszy czymś mi sieknął w gębę. Nie bolało tylko poczułem jak mnie dosłownie krew zalewa. Momentalnie dałem w długą, a że szybko biegam to mnie nie dogonili... Potem jak myślałem o całej sprawie to doszedłem do wniosku, że musiał mnie sieknąć brzytwą lub czymś podobnym, bo nożem to raczej by dźgał nie ciął, a ponadto celowałby raczej w tułów niż w głowę.
Dość zabawnie było w roku 1997 gdy wracałem późnym wieczorem z Warszawy koncertu Kultu i w pociągu, gdy czytałem książkę, jakiś pacjent koło osiemnastki, lekko wionący alkoholem, przechodząc obok mnie ni z tego ni z owego sprzedał mi lekkiego plaskacza, pochylił się nade mną i spytał co teraz. Złapałem go jednocześnie lewą ręką za gardło, prawą za jaja i wykorzystując fakt, że odruchowo podskoczył, przerzuciłem go przez oparcie na sąsiednie siedzenia. Sam się do tej pory dziwię jak to się udało, ale gość był mocno zszokowany i nim się pozbierał dostał dwa kopy w twarz. Okazało się jednak, że w pociągu są jego dwaj koledzy i choć wyszedłem z tego w miarę obronną ręką to łeb bolał mnie przez dwa dni po kilku zebranych ciosach.
Takich bądź podobnych historii miałem w życiu jeszcze trochę, tak więc bez jakiejś fałszywej skromności mogę powiedzieć, że doświadczenie stosowne posiadam. Postaram się podać kilka wniosków jakie mi się nasuwają, choć raczej nie będą to nowości.
Wniosek nr 1. Jeżeli tylko istnieje możliwość pozytywnego rozwiązania problemu bez stosowania przemocy, to warto jest ją wykorzystać – zdrowie jest tylko jedno
Wniosek nr 2. Jeżeli takiej możliwości nie ma, walcz na 120%, chwila odpuszczenia może wiele kosztować.
Wniosek nr 3. Techniki typu kopnięcie na głowę, czy obrotówka bywają, podkreślam bywają, skuteczne w przypadkach kiepskiego przeciwnika, ewentualnie przeciwnika nieco już naruszonego” – w innym wypadku są bardzo ryzykowne ( z 4 pacjentów. którzy tego próbowali na mnie dokonać na ulicy, udało się to tylko jednemu). Niemniej jednak całkowicie bym tych technik nie odrzucał.
Wniosek nr 4. Posiadanie jakiejś broni zwiększa twoje szanse kilkakrotnie. Jeżeli jednak wyciągniesz broń i pójdziesz pod buty, oklep jaki zbierzesz, będzie kilkakrotnie większy. Gdy decydujesz się na noszenie broni ze sobą musisz mieć ją ulokowaną tak, aby była niewidoczna i dawała się użyć w czasie nie dłuższym niż 2 sekundy. Musisz być psychicznie przygotowany do użycia broni, samo wyjęcie i postraszenie nie zawsze przynosi efekty, a tylko zaznajamia przeciwnika z twoim arsenałem.
Wniosek nr 5. Większość gości na ulicy to leszcze i jeśli ktoś ma w miarę sensownie poprowadzone treningi to po roku swobodnie wygra konfrontację 1 na 1 ze zwykłym, nie ćwiczącym dresem (nie obejmuje to ćwiczących aikido oraz tai chi). Jeżeli jednak przeciwnik jest co nieco kumający to style takie jak shotokan, tsunami, capoeira czy różne kungfy odpadają.
Wniosek nr 6. Zagrywki typowo combatowe typu palec w oko doskonale zdają egzamin zastosowane z zaskoczenia, z bliskiego dystansu, jako techniki przygotowujące. Gościa, który właśnie dostał twoim palcem w oko i chwilowo jest niezdolny do walki najlepiej klasycznie znokautować. „Nieczysta” zagrywka mimo, że go na chwilę przystopuje to jednocześnie na ogół go mocniej wnerwia i dalej chce walczyć. Stosowanie technik „brudnych” na przygotowanym do walki pacjencie jest bardzo trudne i niesie zbyt wielkie ryzyko, a poza tym nie można ich stosować jako technik kończących (no chyba, że ktoś jest od Bryla i lubi te oczy wydłubywać).
Wniosek nr 7. Strach jest rzeczą normalną. Rolą trenera powinno być min. nauczenie opanowania strachu. Nie pomogą tutaj żadne medytacje i łączenia się z kosmosem, ale tylko i wyłącznie sparingi. Człowiek boi się bólu, a tylko podczas sparingu można poznać te prawdę, że gdy walczysz to adrenalina załatwia sprawę i bólu nie czujesz w takim stopniu jak normalnie. Człowiek boi się także własnej bezradności, a tylko w czasie sparingu można się dowiedzieć, że twoje ciosy również są bolesne.
Wniosek nr 8. Wbrew temu co piszą niektórzy walka z kilkoma przeciwnikami jest jak najbardziej możliwa do wygrania. Jest tylko duuuuuużo trudniejsza.
Wniosek nr 9.Zawsze jeżeli Cię napadną, pobiją czy okradną zgłaszaj to na policję. Jest duża szansa, że mają napastników w swoich aktach. Jeżeli ktoś robi to w szkole –także od razu wal na gliny. Na 95% takich szkolnych kozaczków wizja sprawy karnej działa jak najlepszy środek wychowawczy.
Wniosek nr 10. Najgorsza liczba przeciwników z jaką można walczyć samemu to 3-4. Jeżeli jest ich więcej to zaczynają sobie przeszkadzać.
Wniosek nr 11. Rickson wcale nie jest największym wymiataczem na świecie, a przynajmniej nie ma tego jak udowodnić, bo nie walczył nigdy z nikim z najwyższej półki.
Więcej już mi się pisać nie chce.