Napisano Ponad rok temu
Re: Obrona własna bez sądu
Cenię sobie Twoją wolę Akahige kontynuowania tej rozmowy. Myślę jednak, że do niczego nie dojdziemy, jeśli będziemy sobie wzajemnie zarzucać, że nie czytamy siebie uważnie. Tak nie jest, a ustalenie pewnej płaszczyzny porozumienia to proces, który musi trochę potrwać. Może się okazać, że jest to po prostu niemożliwe, jak z coniektórymi rozmówcami na tym forum, ale tak to już jest.
Moje prawo do samoobrony wynika przede wszystkim z tego, że to prawo jest we mnie. To instynkt samozachowawczy. Jeśli w wyniku mojej akcji zostanę pociągnięty do odpowiedzialności, to wynika to z tego, że żyję w okreslonym społeczeństwie. Jest faktem, że zwyczaj rodzi prawo i tym samym, z tym może być różnie. W skrajnym przypadku (Kalifornia) mogę utracić życie, bo o wszystkim decydują ludzie.
Jeśli zatem, w wyniku pierwszego odruchu na atak, lub nawet wywiązanej walki, napastnik znajdzie pod naszą kontrolą, to to właśnie stanowi istotę sprawy. Myślę, że się ze mną zgodzisz.
Tak więc rozpatrzmy kilka możliwych scenariuszy rozwoju wypadków. Pierwszy, chciało by się - gość się nam wyrywa, zrywa i ucieka. Drugi, oby nie - gość leży na ziemi bez znaku życia. Trzeci, nieźle, ale też niedobrze - gość kuli się i jęczy, bo jest odurzony gazem, ma coś połamanego, czy coś podobnego. I w końcu czwarty, kiedy gość jest 'w trzymaniu' ale się wyrywa i trzeba coś z tym zrobić. Ten ostatni przypadek jest najbardziej dyskusyjny, bo zakłada podjęcie świadomej decyzji, bo na nią po prostu jest czas. Wszystkie pozostałe należy rozpatrywać czasem przeszłym, to jest czasem poświęconym na bycie przygotowanym na taką sytuację. Już nie chodzi o to, że mamy za sobą trening czy parę lekcji poświęconych samoobronie. Bokser umie uderzyć dobrze, judoka czy aikidoka rzucić mocno, zapaśnik złapać zręcznie, hokeista użyje z impetem biodro. W każdym przypadku, wykonana akcja będzie skuteczna - tyle, że nie była przewidziana, a odruch został przyswojony w zupełnie innym celu.
To jest punkt wyjściowy do naszej rozmowy. Moje stanowisko w tej sprawie jest takie, że trening aikido ma sens, jeśli adept myśli wyłącznie o samoobronie i adoptuje techniki, które pozwalają na roztrzygnięcie konfliktu, jak w przypadku powyższego, pierwszego scenariusza. Taki trening, właśnie zgodny z Twoją defincją, musi bazować wyłącznie na powtarzaniu, aby wyrobić określone odruchy warunkowe. I po to, moim zdaniem, aikido zostało stworzone. Każda technika, a jest ich tylko 12, pozwala na efektowną akcję z pełna kontrolą i asekuracją upadku (podobnie zresztą jak w judo), ale także na zatrzymanie akcji w punkcie krytycznym, w którym napastnik będzie miał czas na uświadomienie sobie, że jest o krok od śmierci. Jak ktoś wystawiony głową w dół przez okno i trzymany za nogi. Arnold Schwarzenegger w Commando, z pewnością o aikido nie myślał kończąc sławną scenę słowami: "I lied."
Już na marginesie, można nawiązać do powszechnej opinii, że samoobrona rozumiana tak, jak my to rozumiemy, nie ma sensu, bo przecież można zaopatrzyć się w broń. I rzeczywiście. Statystyki mówią, że 40% rodzin w Kalifornii posiada w domu broń. Nie wnikam w konsekwencje tego stanu rzeczy (czasem tragiczne) ale w towarzyszące temu intencje. Nikt przecież nie kupuje broni, by zabijać. Było by to daleko idące uproszczenie. Zatem, po co? I tu mamy odpowiedź. By wystraszyć! Stąd, traktuję aikido jako broń. Ćwiczymy nie po to, by zabijać, ale po to, wy wystraszyć.