Skocz do zawartości


Zdjęcie

"Rajmund Niwiński - człowiek z żelaza"


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

-US-
  • Użytkownik
  • PipPipPipPip
  • 1362 postów
  • Pomógł: 0
20
Neutralna
  • Płeć:Mężczyzna
  • Wzrost [cm]:173
  • Waga [kg]:82

Napisano Ponad rok temu

"Rajmund Niwiński - człowiek z żelaza"
Jest to postać, o której historia kulturystyki zapomniała. A przecież jeszcze przed wojną, jako pierwszy w naszym kraju, konsekwentnie stosował kulturystyczny trening, opierając się na słynnej do dziś metodzie Sandowa, dzięki czemu zdobył niewyobrażalną siłę. Rajmund Niwiński, bo o nim będzie ta opowieść, był jedynym profesjonalnym atletą "objazdowym" w Polsce powojennej. Z występów potrafił utrzymać siebie i rodzinę w okresie, kiedy taki sposób na życie podlegał restrykcjom ze strony władz.

Poniewierany uczeń

Początki wcale nie były obiecujące. Jeżeli ktoś interesuje się historią kulturystyki, ten pamięta, że sam Steve Reeves, zanim zdobył tytuł Mr. Universum, był chłopcem słabym i chorowitym. Swego czasu przeciwnicy kulturystyki wyprodukowali nawet dowcip, w myśl którego każdy, kto został mistrzem, chorował w młodości "na wszystko" i miał pod górkę do szkoły.

Życie najlepiej weryfikuje takie "dowcipy". Rajmund Niwiński w wieku 13 lat był poważnie zagrożony gruźlicą. Jego zdrowie zostało nadwerężone przez tę poważną chorobę do tego stopnia, że lekarz nie tylko zabronił mu nawet najmniejszych wysiłków, ale radził też przerwanie nauki w szkole.

Rajmund mieszkał wtedy w Kielcach i uczęszczał akurat do gimnazjum im. Śniadeckiego. Ponieważ był najsłabszy w klasie, więc uczniowie, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, wyżywali się na nim przy każdej okazji. Bili go, przezywali i poniewierali nim, jak tylko mogli. Nierzadko do domu powracał zapłakany i przygaszony, bez chęci do odrabiania lekcji, do zjedzenia obiadu, do rozmowy z kimkolwiek.

Pewnego razu dał się jednak namówić wujkowi na pójście do cyrku. Ozdobą programu był atleta Melleros, przebrany za gladiatora. Ciągnął on samymi zębami rydwan, potem giął sztaby żelazne i prężył mięśnie przed zachwyconą publicznością.

Rajmund oniemiał z wrażenia, a po powrocie do domu już nie zasnął tamtej nocy. Rankiem podjął już bezwzględną decyzję: albo umrze z przemęczenia, albo zostanie atletą.


"Tajny" trening
Pomógł przypadek. Otóz w biblioteczce ojca-inżyniera Rajmund trafił na dwie interesujące go pozycje: podręcznik angielskiego kulturysty Eugene Sandowa o budowaniu mięśni oraz książkę jednego z indyjskich joginów o wpływie siły woli i koncentracji na nabieranie siły fizycznej.

Tych dwóch lektur nauczył się na pamięć, ale trening wcale nie był łatwy. Trudności potęgował fakt, że Rajmund ćwiczył w ukryciu na strychu, bo chodziło o to, aby rodzice nie położyli kresu treningom.

Rozpoczął od ćwiczenia elementów jogi. Najpierw wpatrywał się w jakiś wybrany punkt na poddaszu, co trwało aż do zupełnego wyczerpania sił. Po odpoczynku wieszał się jedną ręką na szczeblu drabiny, specjalnie przybierając pozy jak najmniej wygodne.

Po jakimś czasie doszedł do takiej wprawy, że potrafił wytrzymać w zwisie na jednej ręce aż 25 minut! Męczył się nieprawdopodobnie, mając na uwadze tylko jeden cel: przetrzymać chorobę i zdobyć siłę.

Gruźlica to taka przykra przypadłość, która znacznie ogranicza możliwości kondycyjne człowieka i trzeba było naprawdę nadludzkiej motywacji, aby podołać wysiłkom, a jednak Rajmund ćwiczył codziennie.
Po jakimś czasie do ćwiczeń jogi dołączył ćwiczenia hantlami, a wtedy czas treningu wydłużył się dwukrotnie. Organizm młodego chłopca wciąż domagał się odpoczynku. Po każdej zaprawie na strychu Rajmund czuł się jak półżywy, ale jego upór nakazywał mu na drugi dzień rozpoczynać wszystko od nowa.

W trakcie tych forsownych ćwiczeń popełniał wiele błędów, co dodatkowo odbiło się niekorzystnie na jego zdrowiu. Używał mianowicie tak dużych ciężarów, że doprowadził do stanu zapalnego nerwów w obszarze ramion i dłoni. Ból nie dawał spać, więc napinał mięśnie nawet w nocy, licząc na to, że dzięki takim zabiegom poczuje się lepiej. W szkole przysypiał na przerwach, bo przychodził niewyspany. Krótko mówiąc - cały czas robił swojemu słabemu organizmowi "na złość". Szokował go, katował, hartował, zmuszał do poddawania się woli psychiki.

Po roku katorżniczych ćwiczeń siłowych oraz nie mniej wyczerpujących ćwiczeń jogi zebrał pierwsze owoce. Zaczepiony na boisku przez swojego największego prześladowcę, znokautował go kilkoma mocnymi uderzeniami. Był to wyczyn, po którym rozemocjonowani uczniowie najpierw zaniemówili z wrażenia, a następnie podrzucili Rajmunda kilka razy do góry.

Droga na szczyt komina

Rajmund i jego matka przeprowadzili się do Zawiercia. 14-letni chłopak zaczął tam uczęszczać do nowego gimnazjum, gdzie od razu poczuł się jak ryba w wodzie. Lekarze stwierdzili zanik symptomów gruźlicy, a muskulatura zaczynała już budzić podziw otoczenia. Rok katorżniczej harówy nie poszedł na marne.

W Zawierciu mieszkał wtedy Henryk Kuzior, "specjalista" od gięcia żelaznych sztab, co chętnie demonstrował na różnych festynach. Gdy tylko Rajmund usłyszał o wyczynach tego siłacza, zaraz pojawił się u niego na treningu, ćwicząc oczywiście na miarę swoich możliwości. Nie zrezygnował jednak z jogi, bo dostrzegał z niej ogromne możliwości dla rozwoju siły.

W tym czasie zauważył u siebie pewien negatywny, jak mu się wydawało, objaw: lęk wysokości. A ponieważ w ciągu pierwszego roku ćwiczeń pokonał własnym uporem swoją słabość, więc uznał, że w podobny sposób można rozprawić się z lękiem wysokości.

Do walki z samym sobą wybrał najwyższy komin fabryczny w mieście. Komin ten był uzbrojony w metalowe klamry, a co 10 metrów wbudowane było dodatkowe oparcie dla pleców.

Rajmund powędrował entuzjastycznie w górę i stosunkowo szybko przebył jedną trzecią wysokości. Skorzystał z oparcia i zatrzymał się dla wyrównania oddechu. Kiedy jednak nieopatrznie spojrzał w dół, natychmiast zakręciło mu się w głowie i o mało nie spadł. Przez kilka minut łapał psychiczną równowagę, zastanawiając się, czy nie lepiej powrócić na ziemię, a następnie znowu poszedł dalej, unikając jednak patrzenia w górę, bo miał wrażenie, że komin zwala mu się na głowę. Aby zachować równowagę ducha, powtarzał głośno tabliczkę mnożenia.

Dużo czasu upłynęło, zanim wdrapał się na szczyt, ale dopiero tam przeżył ogromną satysfakcję, ponieważ potwierdziło się jego przekonanie, że siłą woli można zdziałać wiele rzeczy, które teoretycznie są nieosiągalne.

Pierwsze sukcesy
Mając 16 lat Rajmund górował już siłą nad mistrzami Polski w podnoszeniu ciężarów, a swojego trenera, Henryka Kuziora, dogonił w sztuce gięcia żelaza. Pewnego razu przybył do Zawiercia cyrk "Korona". Obsługa miała ze sobą siłomierz, na którym każdy mógł sprawdzić swoje możliwości. I wszystko było dobrze, dopóki swojej krzepy nie zapragnął sprawdzić Rajmund. Maszyneria popękała i na tym skończyły się przymiarki. Zamiast nagany chłopak otrzymał jednak propozycję angażu na cyrkowca. No, bo jeżeli jest taki silny, to niech pokazuje publiczności, co potrafi!

Propozycja tak Rajmundowi zaimponowała, że rzucił szkołę i udał się na cyrkową wędrówkę po kraju, podczas której demonstrował gięcie sztab żelaznych. Nie rezygnował jednak z dotychczasowego treningu, dzięki czemu jego muskulatura poprawiała się z miesiąca na miesiąc. Do każdego wyczynu przystępował po uprzednim skoncentrowaniu się na wytyczonym zadaniu, dzięki czemu - jak zawsze twierdził - jego siła zwiększała się co najmniej dwukrotnie.

I było tak, że kiedy próbował wygiąć sztabę "z marszu", bez uprzedniego skupienia się, ciężar nawet nie ruszył z miejsca, natomiast po "nakazie" siły woli zainspirowanej koncentracją ten sam ciężar giął się w rękach jak zwykły pręt.

Po roku występowania w cyrku Rajmund powrócił jednak do szkoły, zaś w roku 1934 ukończył gimnazjum.
Niestety, bezrobocie rozszerzało się coraz bardziej, matka Rajmunda straciła pracę, młody maturzysta nie miał nawet możliwości pełnego zaspokojenia głodu, co w sporcie ma przecież zasadnicze znaczenie. W tej sytuacji zapisał się do krakowskiego klubu "Wisła" i startował w walkach bokserskich, mając za przeciwników mistrzów Polski w różnych kategoriach wagowych. Oprócz tego występował w konkurencji podnoszenia ciężarów. Zarówno za wygraną w ringu jak i za wygraną na pomoście dostawał 35 złotych (1 kg cukru kosztował 1 złoty), co jako tako łatało rodzinny budżet. I tak leciało aż do wybuchu wojny.

Czas wojny i czas pokoju

Pierwszym dowódcą wojskowym Rajmunda był osławiony major Hubal, który nie przyjął do wiadomości poddania się armii i walczył przeciw Niemcom aż do czerwca 1940 roku. Potem młody żołnierz został członkiem Armii Krajowej, był kilkakrotnie ranny, a do zdrowia przywracał go zmarły kilka lat temu pierwszy propagator suplementów, profesor Julian Aleksandrowicz.

Wojnę zakończył w randze porucznika AK, odznaczonego Orderem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Srebrnym Krzyżem Zasługi oraz Krzyżem Partyzanckim i - wyjechał na tak zwane Ziemie Odzyskane, do wsi Leszczyniec w województwie wrocławskim. Przez 5 lat razem z małżonką zdążyli odrestaurować gospodarstwo rolne, otrzymane od gminy na własność, ale już w roku 1950 kazano im się wynosić, bo Rajmund, jako oficer AK, został uznany za wroga Polski Ludowej.

Małżeństwo Niwińscy przenieśli się do pobliskiego PGR-u, gdzie Rajmund został kierownikiem tuczarni. Co jakiś czas dostawał wezwanie do Urzędu Bezpieczeństwa na przesłuchanie. W końcu żona nie wytrzymała tej presji i popełniła samobójstwo, osierocając pięcioro dzieci. Rajmund przeniósł się do miasteczka Boguszowo, ale już w kilka miesięcy później miejscowe władze zorganizowały na niego nagonkę za przynależność do AK, co skutkowało zwolnieniem go z pracy. W krótkim czasie pieniądze rozeszły się i przed młodym ojcem oraz piątką dzieci stanęło widmo głodu, bo nigdzie nie było dla Niwińskiego pracy.

Dramatyczna sytuacja spowodowała głęboką depresję u Rajmunda. Zaczął przemyśliwac o zbiorowym samobójstwie, którego ofiarą miały być najpierw dzieci, a na końcu on sam. Polityczne zaszczucie było tak silne, że nie potrafił dać sobie z nim rady. Oczywiście klimat ten wywołali sami ubecy, z reguły dawni fornale i męty społeczne, którzy nie mogli zaakceptować inteligenta - AK-owca na swoim terenie.

Głód i desperacja
Do tak makabrycznej decyzji było już coraz bliżej, bo w końcu doszło już do tego, że na widok Niwińskiego ludzie odwracali się tyłem. Lata trzydzieste były okresem stagnacji gospodarczej w Europie. Inżynier Niwiński stracił pracę, a ponieważ nie udało mu się znaleźć niczego w zamian, wyjechał za chlebem do Kanady.

I nagle stało się coś, co zupełnie zmieniło jego życie. Na mieście pojawiły się afisze głoszące, że ostatni atleta ze "stajni" Zbyszka Cyganiewicza, Janusz Sarnecki wzywa osiłków do różnych konkurencji za tysiąc złotych nagrody w przypadku zwycięstwa ochotnika.

Następnego dnia Rajmund dostał od zaprzyjaźnionego kowala dwie sztaby, z których robiło się podkowy i poszedł na pokaz. Zobaczył na scenie zadufanego w sobie atletę, który pogardliwie oznajmił, że w Polsce nie ma siłacza, który mógłby mu dorównać. Daje tysiąc temu, kto zegnie sztaby leżące na scenie.

Rajmund zaproponował mu, aby najpierw zgiął te sztaby, które on właśnie przyniósł. Sarnecki zgodził się pod warunkiem, że zrobi to za kotarą. Kiedy zza sceny słychać było sapanie mistrza, do Rajmunda podszedł młody człowiek i zaproponował 2 tysiące, jeżeli tylko ochotnik wyjdzie z sali i nie wróci. Pokusa była ogromna, bo w domu nie było już pieniędzy nawet na chleb, ale Rajmund odmówił.

Minęło jeszcze kilka minut. Zza kotary wyszedł wreszcie spocony Sarnecki i zawołał, że "ten pan" zakpił z niego, bo to nie żelazo, ale stal narzędziowa i nikt nie da jej rady. Wtedy Rajmund wszedł na scenę i w ciągu minuty, opierając sztabę o kark, zrobił z niej podkowę.

W trzy dni później Rajmund Niwiński mógł już zapomnieć nie tylko o niedawnej desperacji, ale również o głodnych dzieciach. Przedsiębiorstwo rozrywkowe uczyniło go zawodowym atletą. Młody siłacz przybrał pseudonim Rajmundo Aldini i przez 20 lat objeżdżał kraj z pokazami siły. Zrealizował w sumie 1210 dwugodzinnych seansów.

Dwudziestu na jednym karku
Pokaz rozpoczynał się zazwyczaj od rozrywania palcami płata blachy. Ludzie z małych miejscowości jednak najchętniej obserwowali prostowanie nowej podkowy, bo akurat ta czynność kojarzyła im się z nadludzką siłą. Niwiński jednak zawsze prezentował w programie tak zwany efekt specjalny, co sprowadzało się do skręcania w sprężynę 50-kilowej sztaby.

I wreszcie nadchodził finał. Niwiński zapraszał na scenę 20 ochotników, najchętniej dobrze zbudowanych. Kiedy już zgłosiła się odpowiednia liczba chętnych, wszyscy schodzili ze sceny, bo ćwiczenie, które miało zaraz nastąpić, groziło zawaleniem się desek pod nogami.

Na środku stawał więc główny aktor tego widowiska, czyli Rajmund Niwiński, kilka osób zakładało mu na kark stalową szynę, a gdy siłacz po głębszej chwili koncentracji dał znak głową, z obydwu stron szyny zawiesiło się po 10 ludzi. Niwiński stał, trzymając w sumie półtorej tony.

Potworny ucisk na barki, plecy, kręgosłup i kolana. Twarz czerwieniała, oddech zatrzymał się na kilkanaście sekund. Chciałoby się krzyknąć "dość", bo trudno już wytrzymać, ale w kasie czekają pieniądze za "zamówioną pracę". Trzeba jednak wytrzymać.

I wreszcie szyna zaczęła wyginać się w łuk.
- Stop! - krzyczy atleta, a ochotnicy odrywają się od wygiętego żelaza.

Występ się kończy, ale ludzie dopiero teraz napierają na człowieka, który dokonał rzeczy niezwykłej. Każdy chce dotknąć jego muskułów, podać rękę, złożyć gratulacje...

Niebezpieczeństwo przytrafiło się tylko raz. Niwiński trzymał wtedy na grzbiecie 9-metrową szynę, która nie wygięła się pod naporem dwudziestu napierających ciał, ale pękła z głośnym trzaskiem na pół. Bijąca brawo publiczność nie miała nawet pojęcia, że gdyby rozłupany metal uderzył w szyję atlety, uciąłby mu głowę w ciągu sekundy. Szyna pękła w odległości jednego centymetra za karkiem.

Zderzenie z bufonem
Zdarzyło się to 24 sierpnia 1964 roku. Tego dnia Niwiński miał występ w Nowej Hucie nad Zalewem Wiślanym. "Echo Krakowa" poinformowało, że na występ znanego siłacza przybyło 6 tysięcy ludzi. Nie było jednak żadnej informacji o tym, jak bohater tej imprezy spędził czas później. Otóż po południu Niwiński przyszedł w eleganckim garniturze na obiad do lokalu kategorii "S" - "Restauracja Polska". W klapę marynarki miał wpiętą miniaturkę orderu "Virtuti Militari". Zamówił gorący barszcz z uszkami.
Niedaleko niego usadowił się podpity czterdziestolatek, który w pewnej chwili wykrzyknął, że gotów jest kupić order. To mówiąc, wyjął z kieszeni 10 groszy.

Niwiński uspokoił go ruchem dłoni, co miało oznaczać, że lada moment dojdzie do tej niezwykłej transakcji. Poprosił kelnerkę i zamówił barszcz-ukrop, potem podszedł do ironicznie uśmiechniętego faceta i zapytał go:
- Naprawdę chce pan kupić mój order zdobyty na wojnie i dać za niego 10 groszy?
Tamten z uśmiechem skinął głową. Niwiński odwrócił się i tak przemówił do publiczności (co opisuje w swoich pamiętnikach, wydanych pod tytułem "Nigdy nie dałem kopnąć się w..."):
- Proszę państwa, ten pan zapragnął zostać właścicielem najwyższego odznaczenia bojowego "Virtuti Militari". A oto moja odpowiedź!

Wymierzył gościowi policzek, a siłę uderzenia poparł gwałtownym półobrotem tułowia. Wesołek stracił przytomność, z jego nosa i ust buchnął strumień krwi. Niwiński nie stracił rezonu. Wrócił do stolika, zabrał dopiero co przyniesiony gorący barszcz i zawołał znowu:
- A teraz dalsza część ceremonii! Odznaczenie orderem uszka barszczowego!

I gorący barszcz z uszkami poleciał na twarz, szyję i koszulę amatora odznaczeń.
W kilkanaście dni później zawitał do tej samej restauracji. Natychmiast dopadł go szatniarz i konspiracyjnie wykrzyczał mu do ucha:
- Proszę pana, niech pan ucieka! Tutaj co dzień przychodzi milicja, pytają o pana! Ten człowiek, któremu dał pan nauczkę, to wojewódzki komendant Służby Bezpieczeństwa! Mógłby pana zniszczyć jednym ruchem palca!

No cóż? W tym przypadku siła mięśni, nawet nieprzeciętna, liczyła się o wiele mniej niż siła bufona, który miał władzę nad miastem. Niwiński opuścił Kraków tego samego dnia.



--------------------------------------------------------------------------


To właśnie Rajmund Niwiński otrzymał 20 lat temu propozycję zagrania roli Zbyszka Cyganiewicza w filmie "Aria dla atlety". Jednak po przeczytaniu scenariusza atleta zrezygnował ze swojego udziału, ponieważ stwierdził, że istnieje jeden epizod, któremu nie sprosta. W scenie tej bohater otrzymuje kopniaka. Niwiński, któremu życie zafundowało już wiele upokorzeń, nie potrafił przełamać się i zaakceptować tak kontrowersyjnej propozycji. W jakiś czas później w roli tej obsadzono aktora zawodowego, Krzysztofa Majchrzaka.

W latach 90-tych Rajmund Niwiński mocno odczuwał sfatygowane pokazami stawy, a w ostatnim roku życia był już przykuty do fotela. Mimo że sztaby potrafił giąć jeszcze jako 70-latek, to jednak "zmęczenie materiału" wzięło górę nad potężną muskulaturą.

Ewa Umięcka

  • 0

 

 




Podobne tematy Zwiń

  Temat Forum Autor Podsumowanie Ostatni post

Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych

Ikona FaceBook

10 następnych tematów

Plany treningowe i dietetyczne
 

Forum: 2002 : 2003 : 2004 : 2005 : 2006 : 2007 : 2008 : 2009 : 2010 : 2011 : 2012 : 2013 : 2014 : 2015 : 2016 : 2017 : 2018 : 2019 : 2020 : 2021 : 2022 : 2023 : 2024