Rozwiń
Frajda: pot. «niezwykła przyjemność, uciecha» (Słownik języka polskiego PWN)
Shabu, niestety tak właśnie jest. Przypadki napadniecia i pobicia się oczywiscie zdarzają, ale nie mozna powiedzieć, że cześciej niż np. kolizje drogowe - chodzi o zasadę.
Czy ja coś mówię o częstości wystepowania? Poprzez "jeden na sto" miałem na myśli, że zdarzają się rzadko, ale jednak się zdarzają. Tyle.
Podobną efektywność uzyskamy inwestując w gaz, broń gazową zwracając się do policji albo wynajmując ochronę itd. przy nie porównowywalnie mniejszym nakładzie srodków.
Jest na to inny termin psychologiczny: paranoja.
Skuteczność twojej sztuki walki nie ma absolutnie żadnego znaczenia z punktu widzenia twojego funkcjonowania w społeczeństwie.
Oczywiście, że nie ma i nie mam pojęcia, czemu służy wygłaszanie takiego fazesu.
Zasadność poświęcania jednej czwartej naszego życia na uprawianie SW dlatego, że kiedyś może się przydać jest taka sama jak zbudowanie bunkra, zamieszkanie w nim i zajęcie się telepracą i zakupami przez internet, bo na zewnątrz mogę wpaść pod samochód
Dla ułatwienia wytłuszczam co wazniejsze fragmenty:
trenuję, bo to lubię, bo dobrze się w przy tym czuję i widzę wymierne korzyści zdrowotne - i nie tylko zdrowotne. Trenowanie dla bycia ulicznym zabijaką jest oczywiście głupie i pozbawione celu. Zgadzam się, że w
99% przypadków samoobrona nie jest do niczego potrzebna i mam ogromną nadzieję, że
będę jednym z nich. Jednak nadal zostaje ten
1% przypadków, kiedy zwyczajnie napada cię jakiś lump, bo potrzebuje na wino, a ty mu mówisz, że mu nie dasz. Jesteś z żoną, dziećmi może, a on cię za chabety i do ściany. Masz trzy wyjścia: dajesz mu radę za pomocą tego, czego się uczyłeś przez lata; dajesz mu radę poprzez siłę fizyczną, siłę woli i adrenalinę; wreszcie - dostajesz łomot.
Ćwicząc sztuki walki bez walki dostaniesz łomot (pomijając rzadki przypadek drugi) i będziesz żałować, że jednak nie trenowałeś czegoś innego, co by ci dało jakąś szansę. Tyle.
To co napisałem powyżej jest powodem, dla którego Bu-jitsu przekształciło się w Budo. Inteligentni ludzie zauważyli, że czasy samurajów mineły i SW choćby nie wiem jak bardzo skuteczna wobec broni palnej staje się baletem. Dlatego pojawiły się dwie drogi droga sportowa, która dawała w dalszym ciągu możliwość rywalizacji i droga SW jako narzedzia do samorozwoju.
Zgoda, tylko że to tak naprawdę jest jedna droga; nie ma żadnych podstaw, żeby jedno i drugie rozgraniczać. Trening dla sportu powoduje samorozwój (choć w rzeczywistości nie jest on taki znowu "samo"). Trening SW dla samorozwoju i tylko dla niego natomiast to oksymoron. Sztuki walki są od walczenia. Nieważne, według jakich zasad czy według jakiego braku zasad (co z kolei w dzisiejszych czasach oksymoronem do końca nie jest). Widział to Funakoshi, widział to Kano, widział to wreszcie Ueshiba (do momentu, kiedy własnie poprzez walkę nie rozwinął się na tyle, że mógł sobie pozwolić na jej odrzucenie, gdyż nie stanowiła dla niego już żadnego wyzwania - dopiero wtedy zaczęło się jednoczenie z wszechświatem). Jeśli nie ma walki, to jest to sztuka dla sztuki. Nie twierdzę przy tym, że uprawianie sztuki dla sztuki nie ma sensu, bo jest przynajmniej kilka powodów, dla których można a nawet warto - chodzi tylko o nazywanie rzeczy po imieniu.
Z tak trochę bardziej na boku: warto zauważyć, że sens samoobrony, jaka by ona nie była, nie leży w tym, że zazwyczaj napada nas zawodowy fighter czy strzelec wyborowy, który wyciąga broń z kabury szybciej niż Clint Eastwood. Napada nas pijany dresik, lump, naćpany student, jakiś biedak i tak dalej.
Ja wiem, że to boli nasze ego, ale jak sie dobrze zastanowisz to niestety tak właśnie jest...
Moje mnie nie boli i nie muszę się nad tym zastanawiać.
Jeżeli trenujesz wiele lat z motywacją skutecznoiści w realnym starciu, to trudno jest zaakceptować to, że jest to kompletnie bezsensu z punktu widzenia realiów, w których funkcjonujesz.
Jeżeli czyjąś jedyną motywacją jest skuteczność w realnym starciu, to już dawno porzucił on trening sztuk walki, bo mu zwyczajnie nie starczyło wytrwałości albo zwyczajnie pary. Leje się on w wolnych chwilach nożami i sztachetami, ewentualnie chodzi na strzelnicę, a w najlepszym przypadku trenuje przekrojowo i nikt nie chce z nim sparować.
a to jest jak mozolne układanie "mandali" z piasku przez 20 lat, po to aby w ciągu jednej sekundy zniszczyć całe swoje dzieło jednym ruchem ręki :twisted:
Pięknie powiedziane. Szkoda, że tyczy się to w dużo większej mierze właśnie trenowania sztuki dla sztuki. Poświęcasz dwadzieścia lat na naukę "sztuki walki," po których umiesz walczyć tak samo, jak przed rozpoczęciem, a nawet gorzej, bo raz że dwadzieścia lat nie chodzi piechotą, a dwa, że łapiesz po drodze złe nawyki (żeby nie było: sportowcy ograniczający się do jednej formuły również łapią ich mnóstwo).
Jestem zdania, że uzyskanie sensu w ćwiczeniu SW trzeba zacząć od uświadomienia sobie ich bezsensu, a poszukiwanie skuteczności w wyniku uświadomienia sobie jej nieosiągalności :wink:
Kolejne oksymorony. Takie niby-wschodnie dyrdymały, które nijak się mają do rzeczywistości. Nie chcę cię tutaj obrażać i wiem, co próbujesz przez to powiedzieć. Po prostu ja z kolei jestem zdania, że sens w ćwiczeniu sztuk walki pojawia się na macie, w dojo, w walce. Z całą pewnością natomiast nie odnajdzie się go w pisemnych rozprawach o nich.