Rozmowa ta ukazała się 17.04.99r w
Czy polskie prawo zezwala obywatelowi, również sportowcowi, na posiadanie środków dopingujących?
Niestety, polskie prawo na to zezwala. Nasze ustawodawstwo jest pod tym względem bardzo ubogie w porównaniu do innych, między innymi do francuskiego. Jako komisja antydopingowa próbowaliśmy przed kilkoma laty wprowadzić odpowiedzialność karną za posiadanie środków dopingujących i utrudnić do nich dostęp w taki sposób, iż pojęcie dopingu zbliżymy do pojęcia narkomanii, bo pewne podobieństwa, w sensie prawnym, można znaleźć. Występowaliśmy z tym dosyć głośno na forum międzyresortowej komisji do spraw zwalczania narkomanii, kiedy przygotowywano stosowną ustawę. Nie mieliśmy, niestety, siły przebicia, potraktowano nas jak prekursorów czegoś, co nie jest jeszcze najważniejsze ze społecznego punktu widzenia. Tak więc posiadanie środków dopingujących nie podlega w naszym kraju karze.
Skoro wolno mieć, wolno również brać.
Nasze prawo nie ściga i nie karze za przyjmowanie środków dopingujących w sporcie. Można ewentualnie wszcząć postępowanie z powództwa cywilnego, jeśli doping został podany nieletniemu i stwierdzi się szkodliwy wpływ tych środków na stan jego zdrowia. Odpowiadałby wtedy podający, a nie przyjmujący. Jeśli nie można udowodnić uszczerbku na zdrowiu, sam fakt podania środków dopingujących nie jest ścigany prawem.
Czy był chociaż jeden taki proces w polskim sądzie?
Nie znam takiego przypadku i, o ile mi wiadomo, nigdy nie postawiono w stan oskarżenia trenera, masażysty lub lekarza. To jest bardzo bolesna konstatacja, bo przecież sportowiec nie przyjmuje środków dopingujących sam, bez wiedzy i zgody opiekunów. Robi to raczej za ich namową, bywa, że na wyraźne ich polecenie. Kiedy wpada na kontroli antydopingowej, wszystko koncentruje się na nim. To sportowiec bierze na siebie całą odpowiedzialność i kiedy pada sakramentalne pytanie "czy brałeś to z własnej woli?", on zawsze odpowiada twierdząco, jest solidarny w stosunku do współwinnych, nie chce ujawnić ich nazwisk.
To chyba nie jest tylko polski obyczaj. Tak postępują sportowcy na całym Świecie.
Jeśli prawo sprzyja temu, by wziąć całą winę na siebie, sportowcy to skrzętnie wykorzystują. A prawo temu sprzyja. Wyjątkiem są Niemcy, gdzie toczą się procesy, zapadają wyroki za podawanie środków dopingujących, sportowcy skarżą swoich trenerów, lekarzy i domagają się odszkodowań z powodu utraty zdrowia. Ale Niemcy są wyjątkiem, do sądów pozywani są obywatele byłej NRD i skarżeni również przez byłych obywateli tego nie istniejącego państwa. Można powiedzieć, że są to porachunki z przeszłością. Tam jest bardzo temu przychylny klimat społeczny.
Ile polskich laboratoriów ściga doping w sporcie?
Od momentu, kiedy przybyło środków dopingujących, kiedy ta lista bardzo wydłużyła się i dzisiaj jest grubą książką, wszystkie laboratoria, poza warszawskim przy Instytucie Sportu, wycofały się z działalności. Po prostu nie mogły sprostać wymaganiom technicznym. Dość długo współpracowało z nami bardzo dobre laboratorium Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu, ukierunkowane na wykrywanie sterydów. Pomagały nam laboratoria policyjne oraz zakłady medycyny sądowej, dysponujące profesjonalną aparaturą do wykrywania przede wszystkim stymulantów, czyli dopingu klasycznego. Ale to jest przeszłość. Dzisiaj ściganiem dopingu może zajmować się tylko laboratorium wyposażone w nowoczesną aparaturą techniczną.
Czy warszawskie spełnia ten warunek? Mija już kilkanaście lat, jak bezskutecznie zabiega o atest MKOl.
Od chwili powołania do życia laboratorium antydopingowego przy warszawskim Instytucie Sportu kolejne kierownictwa tej placówki zabiegały o pieniądze na nowoczesną aparaturę techniczną, otrzymywały lub nie przyrzeczenie ich przyznania. W przypadku przyznania skomplikowana, a, mówiąc konkretnie, długotrwała procedura (dwa, trzy lata) przekazywania tych pieniędzy sprawiła, że kiedy występowaliśmy o nie, aparatura była jeszcze nowoczesna, ale kiedy już je mieliśmy w garści i mogliśmy aparaturę kupić, świat wymyślił nową, lepszą i dokładniejszą. Ciągle goniliśmy ten pociąg i za każdym razem zostawaliśmy na peronie. Nie mamy atestu, ponieważ byliśmy zbyt ubodzy, a nie dlatego, że byliśmy ułomni pod względem naukowym.
I tak jest pewnie do dzisiaj...
Jesteśmy wciąż na peronie, ale już lepiej przygotowani. Wypełniliśmy szereg drugorzędnych wymagań, warszawska placówka przypomina dobre laboratoria europejskie. Ma pełny system zabezpieczeń, ma możliwości przechowywania próbek, wstęp jest możliwy tylko przy użyciu kart magnetycznych. Jeśli czegoś brakuje, to, używając anatomicznej przenośni, tylko serca, czyli aparatury o bardzo wysokiej rozdzielczości. Ta aparatura dysponuje głęboką pamięcią i wykrywa środki dopingujące przyjmowane przez badanych w odległym czasie. Nie umiem powiedzieć, kiedy będzie nas na nią stać.
Czy brak atestu MKOl nie jest na rękę przyłapanym na dopingu sportowcom? Mogą powiedzieć, że laboratorium nie jest wiarygodne, w związku z czym nie przyjmują do wiadomości pozytywnego wyniku testu.
Sportowcy czynili takie próby, to znaczy wykonywali kontrekspertyzy w laboratoriach zagranicznych, ale to jest już przeszłość. W rozporządzeniu do sejmowej Ustawy o Kulturze Fizycznej jest wyraźnie powiedziane, że laboratorium Instytutu Sportu jest upoważnione do prowadzenia kontroli dopingowej i że wyniki tej kontroli w stosunku do sportowców polskich nie mogą być podważane. Ponadto, poza akredytacją MKOl, istnieje jeszcze system akredytacji krajowej pod nazw± IZO 9000. Jest to system wprowadzony przez Centralny Inspektorat Laboratoryjny i warszawskie laboratorium antydopingowe otrzymało taki certyfikat półtora roku temu. Zostało zweryfikowane z punktu widzenia możliwości technicznych. Nawiasem mówiąc, brak atestu MKOl jest dla sportowców polskich okolicznością sprzyjającą, a nie odwrotnie. Nasze laboratorium nie ma atestu, ponieważ nie ma na wyposażeniu bardzo czułej aparatury technicznej, co oznacza, że nie jesteśmy w stanie wykryć wszystkich środków dopingujących.
Mówi się o dopingu, że wszyscy biorą. Czy pan też tak mówi?
Sprzeciwię się temu uogólnieniu, ale tylko dla zasady. Na szczęście i, oby trwało to jak najdłużej, wiedza o dopingu jest w naszym kraju stosunkowo niewielka. Nie chcę teraz rozstrzygać, czy to źle, czy dobrze, ale dla naszego dziesięcio - czy dwunastolatka sprawność fizyczna nie jest wartością najwyższą. Jego rówieśnik, na przykład w amerykańskiej szkole, wie, co to znaczy być dobrym koszykarzem lub baseballista: to daje wielki prestiż w środowisku szkolnym, to jest również przepustka do sukcesu w życiu dorosłym. Jak wynika z ankiet, duży procent młodych sportowców amerykańskich przyznaje się do stosowania środków dopingujących. U nas jest pod tym względem lepiej, co potwierdzają zarówno ankiety, jak i nasze kontrole antydopingowe. Kontrolujemy dosyć regularnie uczestników olimpiad młodzieżowych, nękamy badaniami szkoły mistrzostwa sportowego. Procent pozytywnych testów, ku naszemu szczęściu, nie jest wcale wysoki. Oczywiście trzeba odróżnić wykrywalność od stosowania dopingu, bo przecież wykrywalność w żadnym razie nie określa poziomu stosowania zakazanych substancji.
Jaka jest wykrywalność?
W minionym, 1998 roku, wyniosła 1,25 procentu. Na 2162 analizy 27 dało wynik pozytywny. Ta liczba mieści się w średniej europejskiej: od 1,10 do 1,30 procentu. Najwyższa wykrywalność, kilka lat temu, osiągnęła poziom 2,7 procentu. Mówiąc pół żartem, pół serio, pewnie antydoping przeżywał wtedy kryzys.
Może zna pan, niechby tylko przybliżony, poziom stosowania dopingu?
Niestety, nie znam. Więcej - nie znam źródła, do którego można się zwrócić o dane.
Chociaż walczy pan z tą chorobą sportu, chyba pan nie zaprzeczy, że doping pozwala współczesnemu człowiekowi sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga, i łamać to, czego rozum nie złamie.
Jeden z moich nauczycieli, profesor Stanisław Kozłowski, głosił jeszcze parę lat temu, że nikt nie dowiódł, iż środki dopingujące pomagają w osiąganiu lepszych wyników w sporcie. Może dlatego, że jestem bliżej sportu od mego nauczyciela, nie mogę dzisiaj potwierdzić jego poglądów. Doping pomaga w łamaniu granic, w pokonywaniu różnych barier, ale w naturze nie ma nic za darmo. Za przekraczanie granic możliwości trzeba zapłacić bardzo wysoką cenę i niektórzy sportowcy ją płacą. Dramat polega na tym, że wyboru między stosowaniem dopingu i rezygnowaniem z niego dokonują ludzie młodzi, których decyzje nie są dojrzałe. Gdyby tego wyboru mieli dokonać dwadzieścia lat później, w wieku 40-50 lat, jestem pewny, że dopingujących się sportowców byłoby nieskończenie mniej. Byłoby ich mniej również wtedy, gdyby ściganiem dopingu nie zajmował się ten, kto z niego żyje i czerpie zyski, czyli sam sport. Ile razy to robią, chociażby okazjonalnie, państwowe organy ścigania, tyle razy rezultaty są nieskończenie lepsze, o czym przekonuje ostatnio przykład Francji (kolarstwo) i Włoch (piłka nożna). Nie poradzimy sobie z dopingiem bez dobrej współpracy pomiędzy instytucjami sportowymi i rządowymi. Aby taka współpraca była możliwa, potrzebne są zmiany w ustawodawstwie, w prawie celnym. Prawo musi wyrazić zgodę na to, by docierać do tych, którzy środki dopingujące posiadają, i do tych, którzy zajmują się ich dystrybucją. Kto i w jakim charakterze mógłby dzisiaj wkroczyć do tych wszystkich fittnesów i kulturystycznych siłowni, gdzie doping jest powszechnie przyjmowany? Powiedzieliśmy na wstępie naszej rozmowy, że polskie prawo nie zabrania posiadania środków dopingujących, nie ściga również ich przyjmowania. Ten problem sprowadza się właściwie do odpowiedzi na pytanie, czy sam sport chce współpracy z państwem, czy nie. To pytanie poprzedza inne ważne pytanie: czy Świat chce kreować widowisko sportowe czy czysty, prawdziwy sport?