Witam!
Od pewnego czasu trenuję w ten sposób, że po kilku seriach na dany mięsień ciężarem maksymalnym (no, załóżmy, że ćwiczę wtedy ~80% maxa, tak żeby dobrze te 12-10 powtórzeń wykonać) biorę ciężar mniejszy. Jeśli zrobię np. 3 serie (12, 10, 10) na ławce i nie ma mowy żebym dał radę jeszcze jedną to redukuję ciężar.
Ma to miejsce zwykle na ok. 20 minut przed końcem treningu. Jak mięśnie są już wyczerpane i odmawiają.
W poniedziałki ćwiczę plecy i biceps. Po treningu pleców łapię za sztangę na modlitewniku i maksuję. Staram się zrobić 4 serie (12 10 10 8) ciężarem takim, żeby po ostatnim powtórzeniu ręce odpadały. Wtedy zrzucam po talerzu i robię jeszcze jedną serię mniejszym. Na koniec uginam ręce z pustą sztangą, co też jest wysiłkiem.
Efekt? Maksymalny ból mięśni następnego dnia. Wyznacznikiem dobrego treningu zwykle dla mnie jest to, jak mi się podnosi butelkę wody potem (1,5 litra, biceps) albo np. jak czuję triceps wrzucając piąty bieg w samochodzie, to znaczy, że więcej z niego wycisnąć nie moglem.
Co myślicie? Dobre to czy średnio?