Fragment recenzji Trejlblejzera. Kurnia, ale to fajna piła jest.
![Dołączona grafika](http://img342.imageshack.us/img342/496/pila26tf.jpg)
Więcej caming sun na piterowej stronie.
Trail Blazer Take-Down Saw
- Pokaż co to jest? Piła? Gówno nie piła.
Kłócić się nie miałem zamiaru. Odszedłem w pobliskie krzaki, tam gdzie telefon łapie przynajmniej jedna kreskę zasięgu i korzystając z możliwości jakie daje nowoczesna technika powiadomiłem Ankę, że żyję, mam się dobrze a przez ostatnie cztery dni nie dawałem znaku życia bo telefon przemoczyłem w Jeziorkach Duszatyńskich.
W tym czasie Kucharz pokazywał pijanym węglarzom i drwalom piłę. – Iiiiiiii...Składana? – usłyszałem. – Dobrze, że przynajmniej dwustronna. Jak tartaczna.
Europejskie tradycyjne piły ręczne maja to do siebie, że ząbki tną tylko w jedną stronę, od siebie. Tak skonstruowana piła pracuję więc wydajnie tylko przez połowę machania tam i z powrotem. Kto tak wymyślił i dlaczego? Technologicznie piła dwustronna nie jest przecież aż tak skomplikowana technologicznie by średnio rozgarnięty kowal średniowieczny nie mógł jej wyklepać 600 lat temu. Nie jestem stolarzem, więc postaram się nie wymądrzać. To, co mnie dziwi, to fakt. że w Europie przyjęły się piły pracujące „od siebie” a w Japonii „do siebie”. Po pierwsze, łatwiej jest piłować gdy ostrze prostuje się podczas ciągnięcia a nie wygina się podczas pchania. Po drugie, jak twierdzi znajomy cieśla, taką japońską piłą pracuje się dużo lżej. Nie dość, że ostrze może być dużo cieńsze, to w dodatku zostawia cieniutki ślad po cięciu. Dlatego taki piły ostatnio staja się coraz popularniejsze w Stanach i w Europie. Z drugiej strony – ciężar piły europejskiej sprawia, ze pracuje ona pod swoim ciężarem i nie wyskakuje znienacka z materiału. Wybór pomiędzy tymi rozwiązaniami to mimo wszystko nadal sprawa gustu, bo jak twierdzi mój ojciec-architekt, przy obu rozwiązaniach można dojść do małpiej zręczności. Kwestia wprawy.
Piła która testowałem to Take-Down Saw kanadyjskiej firmy Trail Blazer. Dwustronna. Konstruktorom tego jakże przydatnego narzędzia jako wzór służyła tradycyjna ciesielska piła ramowa. Zamiast drewnianej konstrukcji zastosowano lekkie aluminiowe rurki i wyprodukowany w Szwecji brzeszczot z hartowanymi, rozstawnymi zębami. Co w tym patencie najważniejsze, obustronnie zaostrzonymi, gdyż całość trzyma się na sztywnej ramie. Zęby standartowego brzeszczotu zostały zoptymalizowane, by można było ciąć zarówno świeże, jak i suche drewno. Wielkość piły pozwala przetrzeć bez problemu kloca o 35 centymetrowej średnicy a po pracy spakować całość do wnętrza jednej z rurek i wrzucić piłę do kieszeni plecaka. Waży to to tyle co nic. No miód po prostu. Dlatego nie zdziwiłem się, gdy podejrzliwi i nieufni zazwyczaj drwale i węglarze zachwycili się Trail Blazerem. Do testów poszedł blat knajpianego stołu.
- Daj ku***wa. Zobaczymy co to warte.
Po czterech, pięciu ruchach posuwisto-zwrotnych wielkiej bieszczadzkiej łapy narożnik stołu odpadł i pacnął o ziemię.
- O ku***wa! Dwa, nie...trzy szwoleżery daję!
Nie powiem, żeby nie kusiła mnie taka wymiana. Krwistoczerwony wyrób winopochodny marki Szwoleżer, tradycyjny napój tubylców, o bukiecie z wyraźna nutą gumy Orbit i pasty BHP to podstawowy środek płatniczy wśród pracowników leśnych. Poczułem się nawet mile połechtany propozycją gdyż jednoznacznie wskazywała iż zostałem uznany za godnego przyjęcia do szwoleżerowego bractwa. Niestety, piła była mi niezbędna przez najbliższe kilka tygodni i choć w dołku cisnęło a łzy same płynęły do oczu, musiałem grzecznie i stanowczo (aczkolwiek niechętnie) odmówić. Pożegnałem się z zakapiorami z baru Piekiełko obiecując, że najdalej za tydzień będę z powrotem i wyruszyliśmy w świat szeroki, hej!
W moim zminimalizowanych do granic możliwości planach ekwipunkowych Trail Blazer nie był pierwotnie brany pod uwagę, więc nie za bardzo wiedziałem gdzie to to trzymać. Zawinąłem go więc w poncho i przytroczyłem na wierzchu plecaka. Trzyma się? Trzyma. Po pięciu minutach o nim zapomniałem. Przydać się miał dopiero w Duszatyniu, gdzie zostaliśmy na dwudniowy popas.
Choć leśne życie nawet największego mieszczucha uodparnia na niewygody i brak zdobyczy cywilizacyjnych to mimo wszystko zdecydowaliśmy się pozyskać drewno na opał starą partyzancko-miejską metodą. Toć człowiek jest z natury leniwy jest i po co łazić po lesie i zbierać chrust i patyczki jak jakiś eremita albo inny bober? Po krótkiej, acz burzliwej naradzie przypuściliśmy zorganizowane natarcie na pobliski leśny skład drewna i po paru minutach byliśmy dumnymi posiadaczami przepięknego kubika buczyny. I tu znów wrócimy do Trail Blazera, bo trofiejny kubik trzeba było pociąć na szczapy mieszczące się do standardowego ogniska obozowego. Tu gwoli wyjaśnienia – szczapa bieszczadzka to wbrew obiegowej nazwie nie sosnowa drzazga grubości palca i długości papierosa ale metrowy bal o średnicy nieraz przekraczającej 30 centymetrów. Rąbanie tego siekiera na mniejsze kawałki mija się z celem – już lepiej przepalać je na pół w ognisku. W ruch poszła piła.
Łatwość cięcia sprawia, że nawet tak kompletny antytalent pilarski jak ja poradził sobie bez problemu z paroma klocami pod rząd. Jedyne co może sprawiać początkowo kłopot, to możliwość klinowania się piły na początku cięcia przy zakładaniu śladu. W przypadku mokrego drzewa może się zblokować też pod sam koniec, gdy do przecięcia belki brakuje kilka milimetrów. Kilka dni wprawy i problem znika.
Nie wiem ile w końcu tych kloców przecięliśmy. Na pewno dużo. Róznych różniastych, Poza bukiem szła jodła, olcha i pare innych rzeczy. Gwoli ciekawości – Qkiel miał przy sobie składaną piłę Fiskarsa. Przy cieńszych gałązkach szedł łeb w łeb z Trail Blazerem. Przy grubasach Fiskars nie dawał już rady.