Sztuki walki w amerykańskich serialach
Michał Chaciński 19-03-2004
Zachodnie telewizje powinny zostawić sztuki walki tym, dla których wiarygodna walka na ekranie to nie sztuka
W Hongkongu seriale eksponujące sztuki walki są równie popularne jak w USA seriale kryminalne. Formuły kung-fu próbowano też niejednokrotnie na Zachodzie. Niestety, z nielicznymi wyjątkami, kończyło się to porażką i szybkim zdjęciem z anteny.
Pierwsze poważniejsze spotkanie z kung-fu w zachodnim serialu miało miejsce w latach 60., czyli jeszcze przed falą zainteresowania sztukami walki. Na jeden sezon (1966-67) w amerykańskiej stacji ABC pojawił się pamiętny "Zielony szerszeń" (Green Hornet), w którym jedną z głównych ról grał Bruce Lee. Lee stawiał dopiero pierwsze kroki w amerykańskim show-biznesie, ale właśnie rola Kato w tym serialu zwróciła na niego uwagę widzów. Z dzisiejszej perspektywy widać niestety również, że "Zielony szerszeń" zapowiadał późniejsze losy azjatyckich aktorów w amerykańskich serialach kung-fu - zamiast głównych ról raczej rola pomocnika (w domyśle: ktoś na ekranie powinien przecież znać sztuki walki, nie tylko udawać).
"Kung-fu" popularyzuje kung-fu
Pięć lat później do Ameryki dotarły już hongkońskie filmy Bruce'a Lee i jego pozycja była mocniejsza. Właśnie w tym okresie, w 1972 roku w stacji ABC pojawił się serial "Kung-fu" i przetrwał trzy sezony do 1975 roku (nakręcono 60 odcinków). Według niepotwierdzonych informacji przygotowywano go dla Lee, który podobno pomógł nawet w poprawieniu scenariusza. Jednak na drodze stanęły rasowe uprzedzenia szefów stacji. Zamiast Lee główną rolę w serialu zagrał Amerykanin David Carradine. Założeniem serialu było połączenie motywów kung-fu (bohater jest mistrzem sztuk walki) z westernem (akcja toczyła się na Dzikim Zachodzie). Serial zyskał sławę dzięki walkom, ale i dzięki elementom dramatycznym. David Carradine nie należał może do najsprawniejszych sportowców (realizatorzy musieli odwoływać się do zdjęć w zwolnionym tempie, aby ukryć jego problemy z techniką), jest natomiast przyzwoitym aktorem i uchodzi za znawcę wschodniej filozofii stojącej za sztukami walki. W serialu był zatem w stanie przekonująco zagrać filozofującego mistrza, nawet jeśli sensowniej mówił, niż walczył. "Kung-fu" odniosło duży sukces, przyniosło Carradine'owi nominację do Złotego Globu i choć zdążyło się zestarzeć, uchodzi za telewizyjną klasykę.
Z czasem dawny sukces zachęcił twórców do kontynuacji serialu. W 1993 roku na ekrany trafiły "Legendy kung-fu" (Kung Fu: The Legend Continues, można go teraz oglądać w TVN Siedem) również z Carradine'em. Tym razem serial przetrwał aż cztery sezony, mimo że chwilami okazał się groteskowy. Starszy o dwie dekady Carradine był jeszcze wolniejszy na ekranie niż poprzednio (słabizny walk nie dawali rady ukryć nawet sprytni montażyści), a do tego walczył w tym czasie z alkoholizmem, co w niektórych odcinkach było aż nadto widoczne. Także filozoficzny przekaz zdążył wypaść z kontekstu. To, co umiarkowanie sensownie brzmiało w epoce hippisów, w erze New Age brzmiało jak niezamierzona autoparodia. A jednak i tym razem serial zdołał jakoś pokonać własne słabości dzięki przyzwoitemu aktorstwu. Warto dodać, że to właśnie dzięki roli w pierwszym "Kung-fu" David Carradine dostał od Quentina Tarantino propozycję zagrania postaci Billa w filmie "Kill Bill".
Przegrane pojedynki
"Kung-fu" na długie lata pozostało jedynym tego rodzaju amerykańskim serialem, który nie zginął nagłą śmiercią po krótkim pobycie na antenie. Nie miał tego szczęścia np. "Mistrz" (The Master) z 1984 roku z Lee van Cleefem. Blisko 60-letni wówczas aktor nadawał się raczej do roli nestora niż mistrza ninjutsu gotowego stawić czoła młodzieniaszkom. Wspomnienie po "Mistrzu" mogłoby dzisiaj zainteresować najwyżej wielbicieli Demi Moore, która jako powabna 22-latka wystąpiła w pierwszym odcinku (dla fanów: rzecz do obejrzenia także w filmie "Mistrz ninja", w którym sklejono po prostu dwa pierwsze odcinki serialu).
Podobny smutny los spotykał w 1992 roku serial "Raven". Sytuacja była tu jednak o tyle ciekawa, że wielbiciele sztuki kopania wypowiadali się o serialu w superlatywach, chwaląc realizm i spektakularność walk (jedno z drugim rzadko idzie w parze). Ale oglądalność zrobiła swoje. Po roku "Ravena" zastąpił Chuck Norris i jego serial "Strażnik Teksasu" (Walker: Texas Ranger).
Gdy kopie człowiek z twarzą konia...
Cokolwiek mówić o Chucku Norrisie (a przy jego aparycji można dużo i śmiesznie), serial "Walker" przeszedł do historii. Był to jeden z tych przypadków, w których twórcy dokładnie wyczuli swojego widza. Formuła była prosta: dużo akcji i proste historie rozgrywane w pięknych krajobrazach Ameryki. Starano się przy tym tworzyć atmosferę nowoczesnego westernu - tytułowy Walker to Teksańczyk z krwi i kości, który wprawdzie konia zamienił na jeepa, ale kowbojski duch i kapelusz z wielkim rondem są dla niego ważniejsze niż wieczorna kąpiel. Wszystkie te elementy zrobiły z serialu duży hit zwłaszcza w środkowej części Stanów Zjednoczonych i w mniejszych miastach. Wielbiciele sztuk walki dostawali tu nie tylko dużo pojedynków w dobrym wykonaniu (Norris był wszak mistrzem świata karate), ale i regularne wizyty na ekranie amerykańskich i hongkońskich gwiazd branży z Sammo Hungiem, Cynthią Rothrock i Donem Wilsonem na czele. "Walker" przetrwał w stacji CBS dziewięć lat - to amerykański rekord dla tego rodzaju serialu.
Zachęcona sukcesem stacja wprowadziła na ekrany w 1998 roku inny serial eksponujący sztuki walki - "Stan wyjątkowy" (Martial Law). Zagrał w nim hongkoński gwiazdor Sammo Hung. Po wcieleniu Hongkongu do Chin Hung, podobnie jak zastępy innych jego rodaków z branży filmowej, szukał szansy w Hollywood i dostał ją właśnie w CBS. Pomimo pierwszorzędnych walk serial nie zebrał jednak odpowiedniej widowni i zniknął z anteny w 2000 roku.
Dla amerykańskich producentów telewizyjnych nauka z tych przykładów jest prosta: zachodni serial nastawiony głównie na widzów rozkochanych w sztukach walki raczej nie może liczyć na większą widownię. Azjaci kręcą te rzeczy lepiej i szybciej, a do tego naprawdę umieją walczyć, w odróżnieniu od większości zachodnich aktorów udających tylko mistrzów (to chyba nie przypadek, że dwa prawdziwe sukcesy przydarzyły się w Ameryce autentycznym znawcom sztuk walki). Te niepowodzenia nie oznaczają oczywiście całkowitej rezygnacji z tematu. W "Buffy, postrachu wampirów" czy "Agencie o stu twarzach" kung-fu - zwłaszcza w wykonaniu zgrabnych aktorek - pozostaje doskonałą przyprawą poprawiającą atrakcyjność serialu. I nie wiem, czy to nie lepsze rozwiązanie, niż śledzenie na ekranie półnagich spoconych facetów, choćby nawet byli mistrzami.
Wyskok rysunkowy
Zupełnie oddzielnym rozdziałem wśród kopanych produkcji amerykańskich są seriale animowane. Można oczywiście zapytać, jaki jest sens prezentować w wersji animowanej popisy, przy których ważna jest cienka granica między wiarygodnością i niewiarygodnością (w końcu w animacji wszystko da się pokazać i odpada etos wojowników doskonalących umiejętności przez długie lata). Rozwiązanie jest w zasadzie jedno - wykorzystać sztuki walki w celu dekoracyjnym i zdobyć widza czym innym. To podejście dało oczywiście różne wyniki.
Na początku lat 70. wytwórnia Hanna Barbera szukała inspiracji dla swoich kreskówek w kinowych i telewizyjnych trendach. A w tym okresie modne były: opisany wyżej serial "Kung-fu", seriale policyjne i filmy z Bruce'em Lee. Pozostało połączyć wszystko w jedną całość i przyprawić humorem. Zielone światło dostała seria "Hongkong Phooey", która przetrwała na antenie tylko 16 odcinków, ale z czasem dorobiła się miana prawie klasyka wytwórni (w polskiej telewizji serial co kilka lat powtarza Cartoon Network). Kreskówka opowiadała o nieszczególnie rozgarniętym psie, który oficjalnie był odźwiernym, zaś nieoficjalnie - mistrzem sztuk walki rozwiązującym największe kryminalne zagadki. Przynajmniej we własnym mniemaniu - w rzeczywistości na kung-fu znał się jak Samoobrona na dobieraniu krawatów, a sprawy rozwiązywał za niego jego towarzysz Spot. Ten pastisz działał na ekranie umiarkowanie dobrze i nadal daje się oglądać przede wszystkim dzięki czarnoskóremu aktorowi, który doskonale podkładał głos tytułowego bohatera Scatmanowi Crothersowi (zagrał kilka lat później jedną z ważnych postaci w "Lśnieniu" Stanleya Kubricka; widzowie, którzy poznali aktora po charakterystycznym głosie, na darmo czekali, kiedy zniedołężniały stróż zmieni się w pogromcę Jacka Nicholsona).
Żółwie? Ninja!
Dla odmiany wielkim hitem był serial "Żółwie ninja" (Teenage Mutant Ninja Turtles). Na przełomie lat 80. i 90 był to światowy fenomen, który obok serialu animowanego obejmował również filmy kinowe, komiksy, gry komputerowe itp. Dzisiaj taka "sprzedaż wiązana" to normalka, ale wtedy multimedialny zasięg fenomenu był zaskoczeniem. W wersji animowanej "Żółwie ninja" okazały się świeżym, dobrze wymyślonym, dowcipnym serialem, który dawał dzieciakom odpowiednio dużo akcji, ale i sprytnie przemycał podteksty o potrzebie samodoskonalenia, nauki i szacunku dla innych. Złośliwi twierdzą, że serial był tak popularny m.in. dzięki uniwersyteckim kampusom. Powód: po przyswojeniu pewnych ilości substancji trudno dostępnych w lokalnym zieleniaku, serial o gadających żółwiach znających kung-fu ma prawo wydawać się dokonaniem ważniejszym od "Obywatela Kane'a". A już na pewno śmieszniejszym. "Żółwie..." przetrwały na antenie aż dziesięć sezonów - od 1987 do 1996 roku.
Nakopać do głowy trochę mądrości
Jedną z bardziej groteskowych kart w historii animacji był natomiast serial z 1986 roku "Chuck Norris: Karate Kommando", zrealizowany na rosnącej fali filmów rozrywkowych o supermacho (Schwarzenegger, Stallone, Norris). Wbrew pozorom pomysł mógł chwycić. W końcu Chuck Norris na żywo i tak sprawia wrażenie postaci animowanej. W wersji rysunkowej można mu było dodać umiejętności aktorskich, których pierwowzór ma mniej niż filmowe dekoracje. Była też szansa na odrobinę poczucia humoru, na które Norris nie mógł sobie pozwolić na kinowym ekranie. Niestety, serial okazał się próbą serwowania rozrywki na poważnie. Niektóre odcinki gwiazdor kończył nawet pouczającą przypowiastką, morałem czy lekcją życia. Wybaczcie państwo, ale ostatnim, czego oczekują szanujący się widzowie kreskówek, są dobre rady od faceta, który na życie zarabia biciem innych w przydatne części ciała.
Wniosek z powyższych lekcji jest prosty: nie ma sensu maczać palców w cudzej zupie. Niech zachodnie telewizje koncentrują się na serialach o zachodnich specjalnościach, zostawiając sztuki walki tym, dla których wiarygodna walka na ekranie to nie sztuka.
[link widoczny dla zalogowanych Użytkowników]